<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

Wolność wśród walk. Wspomnienia z Powstania Warszawskiego. Cz.1

Hanna ODROWĄŻ–SZUKIEWICZ

Wolność wśród walk. Wspomnienia z Powstania Warszawskiego.

cz.1

 Nadchodzi koniec lipca 1944 r. Od wschodu nadciąga front. Ulicami Warszawy ewakuują się pospiesznie różne instytucje niemieckie cywilne i paramilitarne załadowane przeróżnym sprzętem. Uchodzą w kierunku zachodnim. We wtorek 1 VIII, zaraz po przyjeździe do Ujazdowa, zgłaszam się do pani Marii Michnikowskiej, która kieruje mnie do Instytutu Głuchoniemych przy Pl. Trzech Krzyży. Tam od wskazanej mi osoby dostaję przydział: Wspólna 61 m. 2, godz. 15. Wracam do Podkowy Leśnej, biorę swój szarozielony płaszcz, torbę sanitarną i trochę osobistych drobiazgów na te cztery, pięć dni powstania, jak się wówczas mówiło.

Na Wspólnej 61 w parterowym mieszkaniu państwa Ziembińskich zbiera się grupa Wojskowej Służby Kobiet (WSK). Kapitan Ziembiński Jastrzębiec jest szefem grupy Wojskowej Służby Ochrony Powstania (WSOP). Jego żona należy do WSK. O umówionej godzinie nadchodzą: lek. dentysta Stefania Maciszewska (Stenia), Halina Chrapowicka (Halina I), Halina Komorowska (Izola), studentka medycyny Maria Kobuszewska (Marysia) i Halina II, której nazwiska nie pamiętam. Naszą komendantką jest Wanda Lubecka (Misia), czterdziestokilkuletnia osoba, w oficerskim trenczu. Człowiek prawy i nam życzliwy. Przychodzi lek. med. Zosia Bratkowska (Barbara). Dokonuje zaprzysiężenia. Mija godzina 17. Przez podwórze przebiega grupka uzbrojonych młodych ludzi z biało–czerwonymi opaskami na rękawach. A więc zaczęło się. Nakładamy nasze opaski. Na czerwonym tle otoku czarne litery WSK, na białym – mały czerwony krzyż. Nazajutrz Misia przynosi nam legitymacje Armii Krajowej, drukowane na jasnoróżowym kartonie.

Granica dzielnicy powstańczej biegnie nieparzystą stroną Wspólnej, dalej Emilii Plater, Noakowskiego, Polną. W rękach niemieckich jest gmach Poczty na rogu Poznańskiej i Nowogrodzkiej, Ogród Pomologiczny (w czworoboku Chałubińskiego, Nowogrodzkiej, Emilii Plater i Wspólnej), budynek Ministerstwa Komunikacji i Politechnika. Ulicami chodzić nie sposób. Błyskawicznie tworzy się labirynt przejść podziemnych z podwórza w podwórze przez wybijane otwory w ścianach stykających się piwnic. Powstaje gęsta sieć napisów – kierunkowskazów na murach podwórek, klatkach schodowych i w korytarzach piwnicznych. Wysoki gmach Poczty przy Nowogrodzkiej zieje kulami w ulice powstańcze. Powstaje sieć barykad obronnych u wylotów strefy powstańczej oraz sieć barykad komunikacyjnych chroniących przed ostrzałem. Jedna od Hożej 62, gdzie mieści się dowództwo odcinka, do Hożej 45, dalej przez podwórza do głównego punktu opatrunkowego na Poznańskiej 11. Druga barykada od Poznańskiej 11 do Poznańskiej 12. Trzecia od Hożej 41 do Poznańskiej 17, gdzie na parterze była apteka „Pod Aniołem”, a na piętrze prof. Witold Zawadowski miał swój prywatny gabinet rentgena służący wszystkim punktom opatrunkowym. Głównym punktem opatrunkowym kierował dr Edward Drescher (Bogusz). Jego zespół to dr Gustaw Nowotny (Wiktor), dr Tadeusz Nowakowski i kilkoro studentów medycyny, z których najbardziej pomocna była Zosia Smolińska. M. p. szefa sanitarnego naszej dzielnicy, majora dr. Wacława Kaflińskiego (Jur) mieściło się przy Hożej w lokalu zakładu gimnastycznego Szelestowskiego.

Pierwsze dni upływają w nastroju zachłystywania się wolnością. W oknach podwórek rozbrzmiewa muzyka z radioodbiorników i komunikaty radia londyńskiego. Ujawniają się także ludzie. Do naszego punktu zgłasza się starsza pani z prośbą o zmianę opatrunku jej siostrzeńcowi. Biorę torbę sanitarną. W domu Wspólna 65 leży młody chłopak z przestrzałem uda. Rana z okresu przedpowstaniowego. O szczegóły nie pytam. Ustalam następny termin zmiany opatrunku. Zgłasza się także mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat – smukły, wysoki, ciemne krótko ostrzyżone włosy, pociągła, inteligentna twarz. Jest lekarzem. Przyłącza go do siebie grupa Jastrzębca. Przybysz także oddycha z ulgą, że może wyjść na światło dnia.

Jest z pochodzenia Żydem. Jako oficer rezerwy brał udział w wojnie 1939 r. W początku okupacji został aresztowany i przewieziony na Pawiak. Tam rozpoznano w nim Żyda i skazano na śmierć. Z grupą innych więźniów został wywieziony w ruiny w pobliżu getta i rozstrzelany. Po strzale upadł, stracił władzę we wszystkich kończynach, lecz na krótko zachował świadomość. Gdy Niemiec dobijający rannych kopnął go, sparaliżowany więzień przetoczył się jak martwy i to go uratowało. Potem omdlał. Gdy się ocknął była noc. Leżał w tym samym miejscu wśród trupów. Quadriplegia minęła, mógł się poruszać. Z trudem doczołgał się do getta. Zaopiekowano się nim. Rana przestrzałowa szybko wygoiła się, potem na furmance pod śmieciami wydostał się z getta i znalazł schronienie w jednym z domów przy Wspólnej. Spokojny i kulturalny miał kapitalne poczucie humoru z domieszką cynizmu. Wydawało się, że jest całkowicie pozbawiony lęku, jakby tamto emocjonalne przeżycie własnej śmierci wypaliło w nim instynkt samozachowawczy. Opowiadając nam o tym pokazał obie blizny po strzale – jedna na karku tuż pod potylicą, druga na podniebieniu. Obie położone były nie bocznie od płaszczyzny pośrodkowej ciała. Kula przeszła przypuszczalnie tuż obok rdzenia, nie uszkadzając go. Nie przeżył powstania. W trzecim tygodniu powstania belka płonącego domu spadła mu na głowę, gdy biegł uratować rodzinne obrazy Ziembińskich.

Ataki niemieckie nasilają się. Od strony ogrodu Pomologicznego czołg wali ustawicznie w narożnik Wspólnej i Emilii Plater. W końcu dom wali się w gruzy i to otwiera drogę do placówek powstańczych. Ewakuuje się szpital sióstr zakonnych przy ul. Emilii Plater z chorymi i sąsiednią kliniką położniczą pod nazwą „Macierzyństwo” wraz z matkami tulącymi swoje noworodki. Pomagają im powstańcy. Przyjmuje wszystkich punkt opatrunkowy doktora Bogusza oraz drugi szpital zorganizowany przez doktora Bąka w dawnym gmachu ambasady sowieckiej przy ul. Poznańskiej 15. W obszernej sali gimnastycznej zakładu Szelestowskiego powstaje filia głównego punktu opatrunkowego. Lekarską opiekę nad nią obejmują Bogusz i Wiktor, a zespół sanitariuszek tworzy nasza grupa. Kwaterę mieszkalną przydziela nam komendant OPL w domu Hoża 41 w oficynie na trzecim piętrze. Dowództwo odcinka przenosi się z Hożej 62 na teren zakładów mleczarskich na ul. Hożą 51 (zwanych przez nas „Jajczarnią”). Tam wkrótce powstaje wytwórnia, a także wyrzutnia granatników. Wieczorami po skończonej pracy i bieganinie wymykamy się z Marysią do „Jajczarni”, gdzie w dużej, mrocznej hali stoi kilkulampowy odbiornik. Razem z załogą „Jajczarni” słuchamy komunikatów radiowych z nadzieją, że wreszcie z tej czy z tamtej strony ruszy jakaś pomoc dla Powstania. Ale dobrych wiadomości wciąż nie ma. Wracając przekopami i pod barykadą na Poznańskiej zastanawiamy się, jak pocieszyć nasze towarzyszki. Przychodzą nam tak absurdalne pomysły, że wpadając na kwaterę zataczamy się od śmiechu.

Z północnej strony Alei Jerozolimskich dociera Hala Reszke (moja studentka ze Szkoły Zaorskiego). Odnajduje mnie i już zostaje z nami. Mówię na nią Mędrek, bo ona lubi tego krasnoludka. Z Halą po zapadnięciu zmroku robimy dłuższe wypady dla relaksu. W „Jajczarni” podają nam co wieczór aktualne hasło i odzew. (W powstaniu też obowiązuje godzina policyjna. Swobodę poruszania się ma tylko załoga. Stąd konieczność znajomości hasła.) Wędrujemy po całej dzielnicy. Gdy padła Starówka, pewnej nocy, w jednej z bram na Kruczej natykamy się na kondukt cieni. Osmolone twarze, osmolone, mokre ubrania, chwiejny krok. Kilkanaście postaci idzie gęsiego za przewodnikiem. Za nimi nasi ze Śródmieścia dźwigają na noszach trzech najciężej poparzonych od moździerza. Powstańcy ze Starówki. Dopiero co wyszli z kanałów. Wstrząsający widok.

Parokrotnie odwiedzam także płk. dr. Leona Strehla, który po przeprowadzeniu do Śródmieścia Szpitala Maltańskiego przeniósł m. p. szefostwa sanitarnego Komendy Głównej AK na ul. Śniadeckich 17, filii dawnego Szpitala Okręgowego. Pod Wilczą i Piękną prowadzi przejście tunelami. Za to Koszykowa nie ma ani tunelu, ani barykady. Przebiega się ją skokiem obok gmachu Wydziału Architektury, gdyż każdy ruch na tej ulicy wywołuje pistoletową serię z Politechniki. Na Śniadeckich całą dobę urzęduje sanitarny sztab, lecz noce są spokojniejsze. Tam słuchamy wiadomości o sytuacji w innych dzielnicach miasta. Obok zwycięstw jak zdobycie małej PAST-y przy Pięknej, a później brawurowego ataku na Cedergren przy Zielnej oraz innych lokalnych sukcesów ogólnie coraz bardziej rysuje się obraz samotnie walczącego miasta – upadek Woli, Starówki, kurczenie się linii powstańczych, pożary, zniszczenia, ogrom strat w ludziach. Pomocy militarnej z zewnątrz wciąż nie ma. Rośnie w nas gorycz. Zwykle około 1–2 godziny po północy wracamy z Halą tą samą drogą. Przy ustawicznym napięciu nerwów kilka krótkich godzin snu zupełnie nam wystarcza.

Któregoś sierpniowego popołudnia szukałam por. Mariana Sylwestra, Był to niemłody już oficer, jednooki, z twarzą pociętą bliznami. W pierwszych dniach powstania przez kilka godzin ratowałyśmy go na punkcie przy Wspólnej ze stanu skrajnego wyczerpania po dwóch dniach spędzonych na wysuniętej placówce bez jedzenia, bez snu. Potem spotykaliśmy się wielokrotnie, najczęściej mijając się w biegu. W czasie okupacji szkolił podchorążych. Zżył się z nimi. Był ich dowódcą. Teraz głęboko i boleśnie przeżywał rosnące straty wśród swoich chłopców.

Przekopami piwnicznymi wbiegłam na tylne podwórze posesji Poznańska 12, a następnie dużej sali – świetlicy powstańczej. Tam można go było spotkać. Nie zastałam go jednak. Dziewczęta i chłopcy gawędzili siedząc na krzesłach, parapetach okien lub na podłodze. W głębi na jednostopniowym podwyższeniu stał fortepian. Zza otwartych okien dolatywał warkot samolotów, dalekie detonacje bomb i dużo bliższe granatników, szczekot urywanych serii z broni maszynowej. W pewnej chwili smukły młody człowiek w ciemnym kombinezonie podszedł do fortepianu, siadł na taborecie, uniósł wieko klawiatury. Zagrzmiała „Rewolucyjna” drapieżna i gniewna. Wypełniła salę i niosła się przez otwarte okna spleciona z otaczającą nas kanonadą. Zamilkła sala. Spod palców grającego biegła pieśń zbuntowana, groźna, czysta, piękna. Stała się dla mnie symbolem powstania.

Rudoblond czupryna, mocno zarysowana żuchwa. Głęboko osadzone oczy patrzały śmiało i ostro. Miał pseudonim Łukasz. Przyprowadzono go z linii obronnych z postrzałem barku i klatki piersiowej do filii głównego punktu opatrunkowego. Rana była poważna, lecz niegroźna dla życia. Gdy nazajutrz przyszli go odwiedzić towarzysze broni, sanitariuszki struchlały. Było ich kilku, ciężki krok, gęby ponure jak u bandziorów ekstraklasy. Odtąd odwiedzali go codziennie. Obstępowali łóżko w nabożnym skupieniu (choć słowo „nabożny” było diametralnym przeciwieństwem ich zewnętrznego wyglądu). Patrzyli w oczy Łukasza z uwielbieniem jak gromada tresowanych, wiernych wilczurów. Przyciszonymi głosami pytali go o zdrowie. Na rękawach mieli powstańcze opaski.

– Kim są ci dziwni ludzie? – spytała Stenia chłopców z naszego odcinka.

– Tamci pod oknem? – odpowiedzieli. – To banda Łukasza. Gdy wybuchło powstanie, zgłosili się do nas. Powiedzieli, że chcą prać szkopów. Rekrutują się z pewnością z jakiegoś światka przestępczego, więc nie przyjęliśmy ich do AK, lecz zrobiono z nich podporządkowany nam wydzielony oddział powstańczy. Oni sami nazwali się bandą Łukasza. Dano im broń i opaski. Łukasz jest ich dowódcą, ba – wyrocznią. Słuchają go ślepo. Są przy tym zdumiewająco bojowi i nieustraszeni. W największy ostrzał lecą jak w taniec. Mają tylko, cholera, jedną paskudną wadę, której nie można wykorzenić. Gdy przez umeblowane mieszkania pędzą na linię, do ataku, to nawet i wtedy różne drobne przedmioty lepią się draniom do rąk błyskawicznie. Nie wie żaden, czy za chwilę nie padnie, a mimo to stary nawyk ich nie opuszcza. Nie sposób upilnować.

– Trafili się wam Kiemlicze – roześmiałam się.

Zakład Szalastowskiego był obszerny, miał w zapleczu kuchnię i łazienkę, ale duże okna wysokiego parteru wychodziły na Poznańską, którędy szedł ustawiczny ostrzał z Poczty i w każdej chwili mogły padać pociski granatników. Poza możliwością powtórnego zranienia był to dla naszych rannych czynnik dodatkowego stresu. Weszłam w porozumienie z panem Karlińskim, komendantem bloku Hoża 41. Okazało się, że w prawej oficynie domu Hoża 39 jest głęboka suterena, a w niej prywatna hurtownia apteczna. Właściciel przed powstaniem wyjechał z Warszawy. Lokal ma kilka izb, małe okienka wychodzą na pierwsze i tylne podwórze Hożej 39, podłogi drewniane, ściany olejno malowane, a medykamenty są w płaskich szafach ściennych. Gdy poszliśmy obejrzeć te pomieszczenia zastaliśmy tam świeżo roztasowaną jednostkę WSOP. Jedni w niedbałych pozycjach siedzieli na krzesłach, dwaj leżeli na łóżkach z nogami założonymi na poręcze. Przedstawiliśmy sprawę. Zdawałoby się oczywiste, że rannym potrzebny jest bezpieczny i czysty schron, a ludzie zdrowi łatwiej przeniosą się gdzie indziej, lecz oni byli innego zdania. – Po drugiej stronie są wolne piwnice. Możecie je zająć – pysknął jeden z leżących na łóżku z rękami założonymi pod głowę, który najbardziej ze wszystkich się mądrzył. Od kilku dni chodziłam z dreszczami i gorączką, ale teraz zatrzęsło mną z irytacji. – Rannych? W brud i na węglu? To panowie możecie się tam ułożyć. I w jeszcze bardziej bezceremonialnych pozach niż teraz – warknęłam z furią. Zakręciłam się na pięcie. Przekopami, dziurami w murach i tunelem pod Marszałkowską z wylotem na ulice ks. Skorupki pobiegłam do komendy miejscowej WSOP przy Wilczej. Dowódcy, porucznikowi Lechowi poskarżyłam się na jego podwładnych. Barczysty mężczyzna z siwą gęstą czupryną skinął głową. – Dobrze. Dziękuję. Zaraz wyślę gońca, żeby się wynieśli.

W drodze powrotnej w jednym z podwórek napotkałam Helenę Czyżewską, fizykoterapeutkę Szpitala Okręgowego, potem Ujazdowskiego. Pokazała mi czerwoną, obrzmiałą rękę. Dostała różycy świńskiej, a nigdzie nie mogła uzyskać surowicy. Gdy wróciłam na Hożą 39 okazało się, że łącznik por. Lecha już mnie wyprzedził. Niedawni butni rozmówcy potulnie pakowali klamoty, ale gdyby wzrok ich mógł zabijać, pewno bym tam padła trupem. Po ich wyjęciu razem ze Stenią i panem Karlińskim, odpowiedzialnym za pozostawione mienie lokatorów, zrobiliśmy przegląd szaf. Część medykamentów bezpośredniego użytku zostało, ale na potrzeby szpitalika całą resztę w dużych, wiklinowych koszach przejęła na nasza prośbę apteka „Pod Aniołem”. Tam od kierownika apteki uzyskałam surowicę przeciwróżycową i tego samego popołudnia zaniosłam ją pani Czyżewskiej.

Ale na pomoc w przenoszeniu szpitala nie miałam już sił. Temperatura skoczyła mi do 390 z kreskami. Nazajutrz rano miałam już 40,50. Doplątał się bronchit i ostre zapalanie jelit. Leżałam w naszym m. p. na III piętrze Hoża 41 pod opieką dr. Bogusza. Środków farmakologicznych nie brakowało. Gorzej było z odpowiednim dla mnie wtedy wyżywieniem w naszej od początku wygłodzonej dzielnicy. Gdy ostry stan minął Bogusz umieścił mnie na czas rekonwalescencji u sióstr franciszkanek przy Hożej 53, które na swojej posesji miały ogród warzywny i drób. Na pożywnej, lekkostrawnej diecie doszłam do sił i mogłam wrócić do pracy. Nasz szpitalik na Hożej 39 rozwinął już pełną działalność. Goił jeszcze swoje rany Łukasz, ale i przybyło wielu nowych rannych.

Na początku września przyszła do mnie Misia. Prosi o rozmowę na osobności. – Ktoś musi przenieść meldunki do Milanówka, ktoś kto zna teren. – Ba, teren znam jak własną kieszeń. Dwa lata temu Niemcy wyrzucili nas z mieszkania przy ul. Służewskiej, włączonej do tzw. dzielnicy niemieckiej. Wynajęliśmy wtedy lokal u pp. Dzierżyńskich, rodziców koleżanki mojej siostry w Podkowie Zachodniej i od tamtej pory codziennie dojeżdżałam do Warszawy kolejką EKD. Ale jak się wyrwać stąd poza niemiecki pierścień okrążenia? Misia rozważa kilka ewentualności. W końcu proponuje: – Pojutrze, 8 IX ma wyjść część ludności cywilnej z Warszawy. Z nią wydostaniesz się na zewnątrz. A potem na los szczęścia i własnym sprytem wyrwiesz się, gdzie trzeba.

– A powrót? – pytam.

– Nie ma rozkazu. Najważniejsze dotrzeć tam.

Nazajutrz przed wieczorem odbieram trzy małe zwitki papieru. Nie znam ich treści, ale orientuję się, jaka jest okupacyjna ranga Milanówka. Misia informuje mnie o lokalizacji adresatów. Żegna serdecznym, długim ściskiem. Jak Skrzetuski ze Zbaraża – przelatuje mi przez głowę. Moje obuwie to biało–granatowe, lekkie mokasyny. Pod futrówkę prawego wsuwam meldunki. Pod stopą lewego umieszczam metalowego orzełka Obroży, Opaskę WSK zostawiam Hali na przechowanie. Nazajutrz rankiem Hala odprowadza mnie do wylotowej barykady na Śniadeckich. Furażerkę i skórzany pas mam wetknięte w głębokie, kryte kieszenie płaszcza. Wyglądam jak stuprocentowy cywil. Trzymaj się, Mędrek – mówię. – Wrócę do was. Wchodzę w kolumnę ludzi idących Nowowiejską ku Ochocie, dalej Filtrową. Poranne chmury rozchodzą się. Błyska słońce. Wstaje pogodny, jesienny dzień 8 IX. Moja szczęśliwa data. Czy będzie nią i tym razem?

Na Szczęśliwickiej kończy się zwarta zabudowa, zaczynają się parterowe domki w ogródkach wśród pól. Rozważam warianty i technikę odskoku, choć na razie nie wchodzi to w grę. Jestem jeszcze wewnątrz pierścienia okrążenia. Brutalnych scen nie widzę, lecz eskorta gęsta kieruje ludzi do Dworca Zachodniego. Jeszcze w sierpniu docierały pogłoski, że Niemcy zorganizowali dla warszawiaków jakiś obóz w Pruszkowie. Jaki jego charakter? Nie wiem. Na ile strzeżony? Też nie wiem. Mało mnie to wtedy interesowało. Eskorta w dalszym ciągu gęsta kieruje ludzi na peronie do podstawionego długiego składu odkrytych wagonów towarowych. Pociąg rusza. Do diabła! Żegnaj, Skrzetuski, witaj, Podbipięto, wieziony jak baran w strzeżonym wagonie.

Mimo to rozsłoneczniony krajobraz i powiew ciepłego powietrza napełnia równocześnie taką otuchą, że contra spem spero. Może zelżeje w końcu ta eskorta, może nadarzy się korzystniejszy do odskoku układ terenu i zadrzewienia? Jedno wiem, że urywam się przy pierwszej okazji. Pociąg mija Włochy, Ursus, Piastów. Przed Pruszkowem zwalnia i staje nie dojeżdżając stacji. Równolegle do toru biegnie długi mur. U jego narożnika otwarte skrzydła żelaznej bramy, a w niej … Och Boże. Czy mi się śni? Grupa młodych kobiet w białych fartuchach. Znajome twarze, w tym także z Podkowy. Polski sanitariat! Tu w tym obozie!

Wyskakuję z wagonu. Teraz już wiem, że małe zwitki ukryte pod stopą dotrą do celu, bo jeśli nawet ja tu ugrzęznę, znajdę kogoś, kto je dostarczy. Wchodząc w bramę spostrzegam wśród Polek dawną koleżankę z gimnazjum Wandę Fisz, która woła do mnie: – Hanka, uważaj, Maryla jest na obozie. W moment później dojrzałam ją. Stała na pryzmie żużlu, górująca nad przepływającym tłumem w białym fartuchu, wyprostowana, śliczna, smukła, cała przemieniona we wzrok. Podbiegłam. Objęłyśmy się mocnym uściskiem. Oczy we łzach. Jakże inny w naszych marzeniach miał być finał tego zrywu. Ujęła mnie pod rękę i poprowadziła na dwójkę (halę nr 2). Załatwiła szybko wpisanie mnie na listę chorych do szpitala z rozpoznaniem gruźlicy płuc (a ja płuca miałam jak dzwon, ale w tej sytuacji mogli mi wpisać nawet kiłę, też bym nie protestowała). Myślałam tylko: – Och, jakże szczęśliwa jest data 8 IX. Potem zaprowadziła mnie do kuchni dla personelu na obiad. Niech się schowają wszystkie bankiety świata, bo był to kapuśniak z młodej kapusty po wielu tygodniach głodowania. A godzinę później tuż za furką wiozącą chorych do szpitala, wyszłam i ja pseudo-gruźlik. Przy wartowni Maryla okazała listę chorych, wśród których wpisana byłam i ja. Furka pojechała do szpitala, a my kolejką EKD do domu.

Gdy wysiadłyśmy w Podkowie Leśnej Zachodniej, po drodze zatrzymałam się przy kępie krzaków. Z jednej kieszeni wyciągnęłam swój pas wojskowy, opasałam nim płaszcz. Z drugiej – furażerka powędrowała na czoło z przypiętym orzełkiem Obroży wyjętym z lewego sandałka. Maryla pierwsza wchodzi do pokoju, gdzie mama, po wydaniu obiadu „podopiecznym”, tj. znajomym uprzednio wyciągniętym przez Marylę z obozu i przekazanym w opiekuńcze ręce naszej matki, przysiadła dla krótkiego odpoczynku. – Mamuś – mówi Maryla – zgadnij kogo ci dziś prowadzę. Gdy staję w drzwiach, reakcję mamy trudno opisać. Przez wiele tygodni z Podkowy widać było rosnącą łunę pożarów nad miastem i dalekie odgłosy bomb i realna obawa, że młodszej córki już nigdy nie ujrzy. A tu raptem jest żywa i cała. Najpierw niedowierzanie, a potem radość i bezmierna ulga. Utonęłam w jej uścisku odwzajemniając gorąco.

Nazajutrz kolejką SKD pojechałam do Milanówka. Towarzyszyła mi mama, która czuła potrzebę ciągłego przebywania ze mną. Trzy wskazane przez Misię adresy znajdowały się w dość oddalonych od siebie punktach: jeden w pobliżu Grudowa, dwa pozostałe po północnej stronie torów kolei żelaznej również w znacznej odległości od siebie. Towarzystwo starszej, eleganckiej pani było korzystnym kamuflażem dla kurierskiej misji. Po powrocie do domu moja funkcja, z którą przybyłam, była zakończona. Nie miałam jednak zamiaru tkwić bezczynnie. Maryla codziennie jeździła do Pruszkowa i wracała późno.

cdn