<< powrót

Exodus- Służba zdrowia po Powstaniu Warszawskim

W obozie przejściowym w Pruszkowie cz.2

Barbara Majewska-Luft

C.D.

W obozie przejściowym w Pruszkowie

6

Segregacja. Początkowo tego nie było. Wszędzie, w jednakowym brudzie siedzieli wszyscy; pchano ich, gdzie było miejsce, gdzie popadło. Po raz pierwszy widziałam segregację przy jednym z odjeżdżających transportów. Długi, powolny marsz czwórkami pod ostrym, taksującym wzrokiem kilkunastu oficerów. Część idących kierowano na jedną, część na drugą stronę: tu młodych, tam starszych. Jakaś matka, której szesnastoletniego syna pchnięto na lewą stronę, z nieludzkim płaczem rzuca się do nóg oficera, czepia się rąk. Nie spojrzał nawet na nią, odepchnął na prawo. Tak samo drugą i trzecią. I tak szły zapłakane, z ciężkimi tobołami, ku długiemu szeregowi otwartych, bydlęcych wagonów, które tych ludzi, stłoczonych jak śledzie w beczce (60 osób na wagon) – mają wieźć gdzieś w nieznane. Z dala od rodzin, oderwanych od bliskich, których już wysłano gdzie indziej, niespokojnych o los dzieci walczących w Warszawie.

Teraz sortowanie odbywa się natychmiast po wejściu do obozu: kolejarze na trójkę, dzieci i kobiety oraz starzy na jedynkę, kobiety młode – czwórka, mężczyźni – szóstka, chorzy na dwójkę, transporty nie rozsegregowane – piątka. A po barakach? Co chwila wpadają żandarmi: – Do liczenia, do liczenia! – wołają. Ustawiają czwórkami. Dzieci, chorzy – każdy musi się stawić. Żandarmi zamykają drzwi i długim szeregiem każą defilować przed sobą. Szwargoczą, zapisują, liczą. Jak sztuki bydła przeznaczone na sprzedaż.

 

––––7–––––

 

Wyjeżdża szóstka. Żołnierze wpadają do bloku, zagarniają wszystkich, ustawiają czwórkami. Do wyjazdu! I defilują mężczyźni – długim szeregiem, środkową ulicą warsztatów. Szóstka wyjeżdża! Wiadomość rozchodzi się lotem błyskawicy po czwórce, trójce, jedynce. Z krzykiem i płaczem pędzą kobiety ku oknom, ku brudnym, oblepionym kurzem oknom. Inne wybiegają przed barak, jedna przez drugą, jak najbliżej wysoko rozpiętych kolczastych drutów, otaczających każdy barak, poza które wyjść nie wolno. Zrozpaczony, zapłakany tłum. Bo przecież tam, w tym długim szeregu, idą na wywóz w nieznane ich mężowie, synowie, bracia dziś lub wczoraj odsortowani. A może pośród tych twarzy brudnych, obrośniętych znędzniałych… Może tam znajdzie się ktoś, o kim od wielu tygodni nic nie wiadomo, na którym krzyżyk się kładło?

– Franek, Józek! Tu! Tu!

– Panie Ludwiku!.

– Janku, Janku, to ty?

– O Boże, Boże, mój mąż wyjeżdża!

Zza drutów wyciągają się ręce; słychać spazmatyczne łkania.

– Siostro, niech siostra poda kartkę. O temu panu!

– I moją, i moją!

Przechodzący, obładowani tobołkami uśmiechają się smutno, kiwają rękami. — Zostańcie z Bogiem! Da Bóg, spotkamy się jeszcze!

– Marysiu, nie płacz!

– Haneczko, czy Zosia jest z tobą?

– Do widzenia w lepszych czasach!

 

Do widzenia, do widzenia! Już przeszli!… Jeszcze widać ręce uniesione w geście pożegnania…

– Panie – mówi jeden z idących do drugiego – pamiętasz pan?… Pięć lat temu także się szło, ale z czym innym i gdzie indziej.

Na torze kolejowym, biegnącym przez teren warsztatów stoi już przygotowany pociąg. Długi szereg krytych, bydlęcych wagonów. Pod silną eskortą żołnierzy, żandarmów i partyjniaków załadowują się wagony – po 60 osób, stłoczonych jak śledzie w beczce. Fura z kuchni przewozi chleb i pomidory. Wrzucamy do wagonów po kilkanaście porcji chleba pokrajanego na ćwiartki i wodę. Przez otwór wejściowy, przez zakratowane okienko. Dziesiątki rąk wyciągają się ku nam: ten ma butelkę, ten menażkę, słoik, garnczek.

– Siostro, i dla mnie! I dla mnie!

Po wodę chodzimy do baraku. A brudna, Chryste, jaka brudna! Mętna, szara, z paprochami. Byle prędzej, bo zaraz zamkną wozy! Już zamykają. Żołnierze podchodzą po kolei do każdego. Ciężki zgrzyt zamykanych drzwi i chrzęst łańcucha spinającego zasuwę. Zostaje maleńka szparka i zakratowane okienko w górze.

– Siostro, niech siostra da znać rodzinie w Pruszkowie! Tu jest karteczka.

– Siostro, na jedynce została moja żona z dziećmi!

Dziesiątki, setki tych głosów zza wąziutkiej szparki. Nagły zgrzyt… Powoli, powoli przesuwają się wagony.

– Do widzenia, do zobaczenia w lepszych czasach!

Sapie lokomotywa, coraz szybciej toczą się koła. Łzy kręcą się w oczach: przecież oni jadą do obozu!

– Do widzenia, siostry!

– Do widzenia – odpowiadamy – niech was Bóg prowadzi i strzeże!

Kto z tych ludzi powróci i kiedy? Komu dane będzie spotkać znów swe rozbite rodziny? Ilu nie znajdzie się nigdy? Kto z nich wróci jeszcze na gruzy rodzinnego miasta? Kto je ujrzy znów potężne, znów odbudowane i kwitnące?

 

–––––––––––––––––––––––––––8–––––––––––––––––––––––––––

 

W obozie siedzą nawet volksdeutsche. Mają oddzielną salę na piątce. Początkowo nie wiedziałyśmy o tym. Kiedyś na piątce łapie mnie za rękę jakaś paniusia, błagając o zajęcie się trzytygodniowym dzieckiem. Poszłyśmy we dwie. Rzeczywiście siedzi jakaś zapłakana młoda kobiecina z dzieckiem na ręku. Obok jej matka. Zaczęłam spisywać ich ewidencję; dziecko trzytygodniowe, matka jego, lat 19, jej matka nosi to samo nazwisko.

– Bo widzi siostra, mnie wstyd powiedzieć, ale moja córka jest niezamężna.

Odebrałam tę wiadomość spokojnie. Ostatecznie jej sprawa. Spisawszy dane ostrzegam kobiety, że podczas wizyty u doktora mogą zostać rozdzielone.

– Ach nie! Nas nie rozdzielą – zawołała starsza dama tonem absolutnej pewności – mój mąż miał rządową posadę.

– Ech, proszę pani, dużo ich to obchodzi!

– No tak, ale ja jestem Niemką.

– Ach tak – odpowiadam tonem głębokiego rozczarowania – no to inna sprawa. Spojrzałam znacząco na koleżankę, ona na mnie.

– I pani też Niemka? – spytałam młodszą.

– Tak, my tu wszyscy Niemcy – Złożyłam kartkę. – Ale siostra przyjdzie jeszcze?

– No, nie wiem, zobaczę; z doktorami jest bardzo trudna sprawa.

Przed barakiem wybuchnęłyśmy śmiechem. A tośmy wpadły! Jeszcze czego! Tysiące naszych siedzą bez ratunku, a my będziemy sobie czas zaprzątać wyprowadzaniem volksdeutschek? Niech je Niemcy ratują, skoro z pełnią ufności oddały się pod ich opiekę.

 

––––––––––9––––––––––––

Aż przyszły najgorsze dni: zaczęła przychodzić Starówka. Jeden transport za drugim, bez przerwy po dwadzieścia kilka dziennie. Jak tylko się dało, siedziałam na czternastce. Takie głupie, podświadome uczucie: ja wiem, że moi tam walczą i walczyć będą do ostatniego tchu. A jednak chciałabym widzieć przyjazd wszystkich co do jednego. Z czternastki da się przeszwarcować prawie każdego. A potem z baraku – to trudniejsza sprawa. Zresztą na czternastce jest najwięcej pracy, gdyż bez przerwy przyjeżdżają transporty.

Sobota 2 września. To był najgorszy, przeraźliwy dzień. Warszawa płonęła. Dymy zasłaniały prawie pół nieba. Strzałów nie słychać; zdawało się, że nic się nie dzieje, tylko ten straszliwy pożar i przerażające wieści od tych, którzy przyjechali.

Transport za transportem. Jeszcze nie zamknęła się brama, a już podjeżdża pociąg następny. Wychodzimy, żeby pomóc wysiadającym. Trzeba nosić pakunki i rannych na noszach, prowadzić staruszki, które same iść nie mogą. I odpowiadać na pytania, stale te same, przerażająco jednostajne.

– Gdzie my idziemy? Dokąd nas prowadzą?

– Do baraków.

-– Siostro, czy to jeszcze daleko? Ja już nie dojdę.

– Niedaleko, tu za ten mur.

– A jak ja mam w Pruszkowie rodzinę, to czy mnie puszczą? – Uśmiecham się gorzko: – Nie.

– Nie? A nam mówili na Zachodnim, że nas tu wypuszczą.

– Kto pani mówił? Niemiec?

– Co z nami zrobią? Czy rozdzielają rodziny?

– Wywożą dalej: ludzi starszych i kobiety z dziećmi na teren Generalnej Guberni i tam dopiero wypuszczą. Młodszych do Rzeszy, a gdzie to nie wiem. – Jednym tchem wyrzucam z siebie formułkę, którą powtarzam setki razy dziennie.

– A jak ja mam rodzinę w Grodzisku?

– Ich to nie obchodzi, proszę pani!

– A jak ja jestem chory, proszę siostry?

– W barakach są lekarze, niech pan się zgłosi do któregoś.

– Siostro, wody! Umieram z pragnienia!

– Woda jest na barakach, tu niestety nie ma – odpowiadam myśląc z goryczą o zimnej, brudnej wodzie z kranów, do których dopchać się nie można.

– Nie zatrzymujcie się, państwo! Proszę przechodzić dalej!- wołam, widząc zbliżających się żołnierzy, którzy kolbami napędzają ludzi w bramę.

Czterej żandarmi stoją przy wejściu z kartkami papieru. Liczą. Wzdłuż muru zostają tylko niedobitki: kilka staruszek, jakiś chory na noszach, rodzina z ciężkimi bagażami. Żołnierze przywołują nas ruchami rąk:

– Schwester! Schwester!

– Siostro – zapytuje jakiś pan – moja rodzina była na Woli. Odbiłem się od niej; czy oni tu są?

– Jeżeli byli, proszą pana – odpowiadam – to na samym początku, prawie cztery tygodnie temu.

– I co się z nimi stało?

– Nie wiem. Prawdopodobnie pojechali dalej.

– No dobrze, ale ja chciałbym zobaczyć jakieś spisy. Niech mi siostra to ułatwi!

Mój Boże! Spisy… Cóż za utopia! U nas w Pruszkowie można chyba tylko śnić o spisach.

Pod rozłożystym drzewem na prowizorycznych ławkach układamy rannych. Boże, Boże, jak strasznie poranieni! Jakiś pan niesie na plecach, na barana kobietę… Co ona ma na twarzy? Nie, ona w ogóle nie ma twarzy… Ona ma jedną zakrwawioną ranę, obłożoną krwawymi szmatami. Tylko świeci otworami oczu i widać zęby zza wyszarpanych czy wypalonych warg.

– To moja córeczka – mówi mężczyzna – dostała szafą w twarz.

A widząc nasze zdziwione miny, uśmiecha się smutno:

– Nie wie pani, co to jest szafa? To nie taki mebel na ubranie. Nazwaliśmy tak pociski zapalające, bo przy nastawianiu wydawały dźwięk podobny do odgłosu przesuwanych ciężkich mebli.

Jakaś kobieta na noszach ma wysoką gorączkę, puls wali jej jak młotem. Nieprzytomna. I wielu, wielu innych. Lżej chorzy muszą iść sami do baraku; i tak wóz nie zabierze wszystkich. Teraz my z kolei zaczynamy pytać:

– Co tam słychać? Gdzie są nasi?

Co słychać? Każdy ma jedną odpowiedź: Starówka nie istnieje, wszystko płonie, domy się walą. Nasi chłopcy wyginęli lub wyszli kanałami do Śródmieścia. A co trupów! Członki i wnętrzności ludzkie można taczkami zbierać pośród gruzów.

– Oj, paniusiu, paniusiu! Co oni narobili, co oni z nami zrobili? I po co to było? – zawodzi jakaś babina.

Boże, Boże, nie mam siły myśleć. Tam, wśród tych ruin, pożarów, walki, głodu, pękających granatów i tysięcy trupów… tam są moi bliscy… tam walczą moje koleżanki, walczą i giną… A ja nie mogę. Gdyby nie to, że wprost nie mam czasu myśleć o tym wszystkim – chyba bym zwariowała.

Ściemnia się. Przychodzi wreszcie wóz z dwójki. Ostrożnie, ostrożnie układamy rannych. Jakiś chory uśmiecha się smutno. Obok niego dwie dziewczynki; jedna ze sześć, druga z dziesięć lat.

– Niech siostra ratuje te dzieci – mówi błagalnie – matkę ich zabili wczoraj.

Młodszą sadowimy na wozie obok ojca. Naładowany wóz rusza. Kto może iść sam, kusztyka za nim. Biorę za rączkę starszą z dziewczynek. W milczeniu z ufnością garnie się jak do matki, którą wczoraj straciła.

– Zimno ci, maleńka? – pytam, czując chłód jej rączki.

– Nie – odpowiada cicho – ale…

– Ale co?

– Siostro, czy tatuś wyzdrowieje? I czy go od nas nie zabiorą?

– Nie, kochanie, bądź spokojna. Jutro twój tatuś pojedzie do szpitala i wy razem

z nim.

Wyładowujemy chorych na dwójce. Ciemno już. Nie widać, kto chory, kto zdrów. Barak jest przepełniony; nie ten jeden, wszystkie… Obóz huczy jak ul. Droga na czternastkę zawalona ludźmi; siedzą na kamieniach przydrożnych, na szynach. Przed barakami, w zasięgu drutów kolczastych okalających każdy z nich palą się ognie; kto ma garnek i zapasy, gotuje kolację, by nie umrzeć z głodu.

Ciemno już, dawno po godzinie policyjnej. We dwie kierujemy się ku bramie wyjściowej. Aż naraz… Co to? Transport inną drogą przywieziony, nie przez czternastkę. Długi, nieskończenie długi szereg samych mężczyzn idących czwórkami. Stoimy chwilę patrząc, usiłując w ciemności rozeznać twarze przechodzących.

– Was haben sie hier zu thun? – odzywa się nagle wrzask pilnującego oficera –weg! weg!

Odchodzimy wściekłe. Nie mamy czym usprawiedliwić naszej tu obecności. Bo, prawdę mówiąc, do roboty nie mamy tu nic.

W domu, w jasno oświetlonym pokoju, wśród twarzy kochających wypróżniam zawartość kieszeni fartucha. Kartki… ileż kartek! Wśród nich coś sztywnego. Wymięta, na pół podarta kenkarta. Na nazwisko Anny B., zamieszkałej przy ulicy Dworskiej. Na odwrocie szybko ołówkiem skreślony adres przy jednej z pruszkowskich ulic i parę słów tylko: – Najmilsi! Anuśka nie żyje. Jestem w obozie w Pruszkowie. Ratujcie! Janusz.

Zaledwie parę krótkich słów. Łez już ludzie nie mają.

10

I wciąż ta sama droga, to samo nieskończone męczeństwo. Po Starówce zaczęło przychodzić Śródmieście – ci, którzy zgłosili się do wyjazdu na ochotnika. I znów zapełniają się baraki ludźmi, którym po stracie wszystkiego zostały tylko rozpacz, zniechęcenie, pogrzebane nadzieje. Przychodzą także transporty z miejscowości podwarszawskich, ludzie ewakuowani, wysiedleni albo wzięci w obławach represyjnych. Codziennie ta sama droga, którą odbywamy, przerażająco jednostajna (tzw. czarna droga), ten sam widok, ten sam znany na pamięć teren. Gdzież jest kres, gdzie kres tej męki? Gdzie kres obrazów strasznych, wstrząsających i przerażających wieści? Obrazów, do których już zdołaliśmy przywyknąć, i obrazów, których nie widziałyśmy, a których ponure echo wstrząsa zbolałym sercem. Tak, nie widziałam, jak po którymś z najcięższych dni, o dwunastej w nocy przy rozładowywanym po ciemku transporcie puszczono rozpędzony pociąg po sąsiednim torze. Przeleciał jak burza, jak wicher. Zostało dwunastu rannych i dziesięciu zabitych. Ludzie, co przeszedłszy straszliwą gehennę, wypędzeni z domu, szczuci jak zwierzęta, znaleźli wreszcie śmierć pod kołami pociągu, pędzeni kolbami w ponurą noc jesienną. Śmierć, może skądinąd błogosławioną, lecz dla sumień morderców – przeklętą.

Warszawa, Warszawa, pulsująca stolica Polski, serce, ośrodek kultury, największe skupisko inteligencji polskiej. Cześć Ci, Warszawo skrwawiona. Powstańcy walczący, bohaterowie wybici i wygnani, lekarze ze szpitali powstańczych upadający ze znużenia po wielodobowych dyżurach, profesorowie w łachmanach, matki, co straciły dzieci, ludzie zrozpaczeni i ludzie, którym mimo wszystko przyświecają entuzjazm i nadzieja.

Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem ich jest Królestwo niebieskie. Może kiedyś z tej krwi i łez wylanych, tego niesłychanego w dziejach świata męczeństwa odrodzi się znów Wolna Polska.

 

Pisane w Pruszkowie w dniach 15 – 20 września 1944 roku

 

CZĘŚĆ DRUGA: OD 24 WRZEŚNIA DO 15 PAŹDZIERNIKA WARSZAWA – MIASTO ŚMIERCI

24 września – spotkanie z grupą żołnierzy z Batalionu Zośka

Nie czuć, nie myśleć, oddalać od siebie straszliwe obrazy, żyć tylko pracą i chwilą – to samoobrona duszy. Przez długie tygodnie służby w obozie nie zdawałam sobie sprawy, raczej nie chciałam zdawać sobie sprawy ze wszystkiego, co się stało.

Ale przychodzi chwila, że pęka zasłona, że nagle rzeczywistością się stają sny najbardziej koszmarnych nocy. Że naraz myśli, które się odganiało jak czarne kruki przez długie tygodnie, stają się jawą. Tak, to nie we śnie, to na jawie widzę znajome twarze. Wchodzą na dwójkę. Kto to jest? Nie mogę zebrać myśli… Prawda, to ona… jedna z nich. Zachwiałam się. Chwytam ją za rękę.

– Na miły Bóg! Skąd się tu wzięłaś? – pytam szeptem, bo trudno wydobyć głos
ze ściśniętego gardła.

Dziewczyna w narciarskich butach i żołnierskiej bluzie uśmiecha się smutno.

– Mówię ci, już nas nie ma. Gieesy (Grupy Szturmowe) nie istnieją. Krótki, przerażający skurcz serca. Zimno rozchodzi się po kościach.

– Chryste, ale co z wami? Gdzie reszta? Co się stało z Jackiem?

– Jacek był w szpitalu na Miodowej. Gdzie teraz, nie wiem. A reszta? Głównie wybici, część została po szpitalach, maleńka grupka dotarła tu po kapitulacji Czerniakowa.

Paru młodych ludzi obdartych, zarośniętych podchodzi do mnie.

– Siostra Jacka? – pyta jeden z nich.

– A inni – pytam dalej – znałaś mojego kuzyna, Mietka? Co z nim?
Bogda namyśla się chwilę: – Nie, nie wiem, który to jest. Tylu ich było…

– Grażyna, moja cioteczna siostra?

– Poszła do niewoli dziś na Czerniakowie.

– Basia?

– Została na Miodowej.

– Marysia?

– Też.

– Jaga?

– Jaga nie żyje, Zosia-Wanda, Irka, Dorota, Hania, Stefa, Zosia Duża – wszystkie nie żyją.

– A Andrzej?

– Nie żyje, padł na Czerniakowie.

– Jego brat?

– Zawalony w szpitalu na Starówce.

– Janek?

– Został na Śródmieściu.

– Witold?

– Rzucił się wpław do Wisły. Czy dopłynął? Wątpliwe, bo był straszliwy ostrzał.
Chryste, Chryste! W głowie mi się mąci. Nie mogę, nie mam siły pytać dalej, nie mam siły myśleć. Starówka, Starówka! Zbiorowa ich mogiła. Boże, czemu ja nie wiedziałam wcześniej, że oni są na Starówce? Myślałam, że nie, choć mogłam się wcześniej domyśleć, że Zośka będzie zawsze tam, gdzie najciężej.

No, ale na razie do dzieła! Trzeba przecież tych, którzy tu dotarli, zwolnić. Za wszelką cenę!

Ale jak ich stawić przed komisją z takim wyglądem? Od razu powiedzą: Banditten. Jeden z nich nie ma wcale spodni. Miał wojskowe, które w ostatniej chwili zrzucił, żeby udawać cywila. Ma na sobie wojskowe skarpety i szlafrok. Drugi – wojskowe buty. Trzeba więc ich najpierw ubrać. Wpadłam do domu jak wicher, jak burza. Za dziesięć minut muszę mieć spodnie! Choćby się dom miał wywrócić, muszą być spodnie. Wróciłam na warsztaty, naradzam się z siostrami, proszę o protekcję. Musi, musi się udać! A w wolnych chwilach przysiadam się do nich. Coś mnie ciągnie, coś nieskończenie bolesnego, by z nimi rozmawiać bez końca o bitwie, o akcji, o Jacku, o szpitalach, o bohaterskiej walce i śmierci Gieesów. To przecież koledzy moi i koleżanki. I ja miałam tam być, gdyby nie zraniona przed samym powstaniem noga.

I znów długie dni wysilonej pracy. Bo tylu ich z akcji, tylu, tylu… To się poznaje od razu, zwłaszcza na nowo utworzonym ósmym baraku. Ranni leżą jeden obok drugiego. Młodzi chłopcy, obdarci, zarośnięci, ranni. Widziałam takich, którzy mieli tylko wojskowe szynele na gołych poranionych ciałach. Chłopcy w podartych koszulach… Ryngrafy na piersi takie same jak miał Mietek. Chłopcy w bluzach i płaszczach ceratowych – jak nosił Jacek. To resztki, niedobitki z Czerniakowa.

Wszystkich Zośkowców udało się zwolnić. Wielu innych też.

 

28 września. Wyprawa do Warszawy – umarłego miasta samochodem RGO.

Szybko toczą się koła samochodu tak dobrze mi znaną drogą między Pruszkowem i Warszawą. Ale dziś patrzę na nią innymi oczyma. Ostry pęd jesiennego powietrza uderza w twarz. Jedziemy do Warszawy wielką ciężarówką RGO. To jedzie żywność do szpitali znajdujących się na terenach zajętych przez Niemców. Za chwilę ujrzę Warszawę – miasto śmierci.

Wjeżdżamy na Wolę. Ulica czysto uprzątnięta, gruzów prawie nie ma. Wokół drogi stoją domy. Nie, to nie domy, to tylko szkielety domów. Osmalone, rozsypujące się ściany wewnątrz świecą pustkami. Gdzieniegdzie sterta gruzów. Ani żywej duszy na ulicy. Nikt tu nie mieszka, nikt nie chodzi. Przerażająca cisza umarłego miasta.

– Widzi pani? Tu po lewej stronie leży samolot angielski – wrzeszczy mi do ucha jeden z naszych panów, starając się przekrzyczeć warkot motoru i świst powietrza – strącony podczas pierwszych zrzutów. Nawet znaki widać! Brytyjskie!

Kościół wolski stoi. Tylko jakiś czarny, osmalony, umarły. Na ulicy Płockiej, a raczej czy