<< powrót

Exodus- Służba zdrowia po Powstaniu Warszawskim

W obozie przejściowym w Pruszkowie cz.1

W obozie przejściowym w Pruszkowie

W niecały tydzień po wybuchu Powstania Warszawskiego na terenie warsztatów kolejowych w Pruszkowie utworzony został przez władze niemieckie obóz przejściowy, do którego przewożono całą ludność cywilną ze zdobytych dzielnic Warszawy. Władze wojskowe zgodziły się umożliwić wstęp na teren obozu władzom miejscowym, członkom organizacji RGO oraz siostrom PCK i lekarzom rekrutującym się z ludności miejscowej, a z biegiem czasu również spośród deportowanych do obozu warszawiaków.

 

Część pierwsza: od 11 sierpnia do 2 września

Codzienne życie obozu

 

Przy linii kolejowej wiodącej z Warszawy do Skierniewic, między stacjami Piastów i Pruszków, każdy pasażer może obejrzeć długi na mniej więcej dwa kilometry szary mur. Za nim potężne budowle fabryczne, a w nich olbrzymie hale. Gdzieś na drugim kilometrze od Piastowa tor rozgałęzia się i ciężka, żelazna brama sygnalizuje, że tędy właśnie stare, popsute wagony wtaczane są do szpitala na remont. Ta brama – to smutnej pamięci czternastka, a cały teren – Warsztaty Naprawcze Taboru Kolejowego w Pruszkowie.

Codziennie mknąc koleją na trasie Pruszków – Warszawa widziałam ów szary mur, ale nie budził on żadnych szczególnych skojarzeń. Słyszałam o warsztatach jako o największym zakładzie mojego rodzinnego miasta, ostatnio jako o niebezpiecznym obiekcie do bombardowania… i koniec. To wszystko w dawnych, zamierzchłych czasach, na kanwie historii, która nad głowami naszymi zamknęła się pamiętnym 1 sierpnia. Gdy już lała się krew, gdy gorączkowym życiem kipiało serce nasze – stolica. Wrzało życiem podziemi, utajonym płomieniem wulkanu, który i do nas docierał i którego nie mogły zgasić przeraźliwy klakson policyjnego samochodu ani lufy kilkunastu żandarmskich rozpylaczy nastawionych w tłum.

Aż przyszła chwila, że wulkan wybuchł. Niezapomniany wtorek…! Kilka dni gorączkowego napięcia, przeraźliwie sprzecznych wiadomości, skoków od entuzjastycznej nadziei do czarnej rozpaczy, terrorystycznych salw na terenie Pruszkowa… W niedzielne popołudnie (6 sierpnia) gruchnęła wieść: na teren warsztatów przyjeżdżają dzieci z Warszawy! Nie, to nie dzieci, to ludność! W bezsilnym gniewie zaciskają się pięści. To dobrodzieje nasi ratują ludność, zagrożoną przez działania wojenne! Miasto oszalało; kto żyw, kto zdrów, leci pod warsztaty; kobiety niosą żywność… na próżno. Kierownik Arbeitsamtu, niejaki Poland, prosił tylko o zbiórkę naczyń przez RGO, lecz do obozu nie mógł wejść nikt. Ksiądz proboszcz czeka pod bramą? A niech sobie czeka… Dzień, noc, jeśli mu przyjemnie… Nic nie wyczeka! I tak mija kilka dni. Kilkanaście sióstr dostało przepustki, kilku panów z RGO. A wokół warsztatów cała ulica zawalona tłumem ludzi zrozpaczonych, szukających swoich bliskich; ludzi, którzy wiedzą, że tam krewni ich, że tam ich rodacy konają z głodu; ludzi, którzy chcą pomóc, a nie mogą. Kilku żandarmów spaceruje pod bramą. Co parę minut któryś z nich wrzeszczy (Niemcy z reguły nie mówią, oni wrzeszczą), nastawia rozpylacz, grozi strzałem. Ludzie uciekają, pierzcha tłum, by za chwilę znów zbliżyć się ku bramie gnany bezsilną wściekłością i rozpaczą. Od czasu do czasu wychodzi grupa ludzi obdartych, wynędzniałych – wyprowadza ich któraś z sióstr.

 

–––––––2–––––––––

Dopiero w piątek 11 sierpnia dostałam przepustkę. Angażowano wiele nowych sióstr. Niezapomniany, pierwszy wieczór… Później tyle miałam czasu otrzaskać się, oswoić, przywyknąć. Siedziałyśmy przed komendanturą czekając na przepustki. Baraki przed nami zionęły czymś dziwnym, nieokreślonym, strasznym w zapadającym mroku… ludzie jak jakieś widma snują się wokół. Jakiś pan wolno, wolniutko prowadzi kobietę; jest trupio blada, wzrok błędny, odzież podarta. Przystają koło nas. Mężczyzna wzrokiem żebrze litości:
– siostry, co ja mam robić? Żona ma wysoką gorączkę!

Przy drodze, na gołych kamieniach siedzi cała rodzina: rodzice, troje małych dzieci. Ściemnia się. Nagle tuż za sobą słyszę wołanie po imieniu. Oglądam się: drobna, zasuszona staruszka… Kto to jest? Twarz znajoma, lecz tak jakoś zmieniona. Staruszka uśmiecha się przez łzy spokojnie, jasno, pobłażliwie.

– Nie poznajesz mnie? Pewno zmieniłam się? – Ach, prawda, to matka pani T., przyjaciółki mojej mamy – Basieńko – ciągnie dalej staruszka – powiedz rodzicom…, może twoi rodzice będą coś mogli…; nie ja, nie o mnie chodzi…, ale oni…; zięć mój jest ranny granatem w obie nogi, na noszach przyniesiony…, nie opatrywany, leży pod murem…

A barak? Olbrzymie hale fabryczne, z szynami przez środek, poprzerzynane rowami, pełnymi odpadów i najgorszych, cuchnących nieczystości. Ubikacji żadnych. Przeraźliwy zaduch już w bramie uderza w nozdrza. Chodzi się w cuchnącym błocie. I taki przeraźliwy tłok. Ma się wrażenie, że wejść tu jest niepodobieństwem, że brudny, obdarty tłum zagniecie, rozedrze, stratuje…

– Siostro, siostrzyczko!  -czyjeś ręce wyciągają się z tłumu.

– Siostro, tam dziecko umiera!

– Niech siostra to odda…, tu jest adres: Pruszków, ul…

– Siostrzyczko, teraz ja…, niech siostra posłucha!

– Moje dziecko trzy dni nic nie jadło!

– Siostro, tam jest ranna.

– Tam trup leży już od wczoraj!

– Co ja mam robić, siostrzyczko? Moja żona ciężko chora. Synek ma biegunkę!

– Siostro – szepce jakaś pani – jestem tu z córką 16-letnią…, ona jest chora, zarażona. Ukraińcy na Zieleniaku….

– Siostrzyczko – woła jakaś zapłakana kobieta – zgubiłam dziecko…; zostało w Warszawie…, może już przyjechało? Niech go siostra poszuka!

– Siostro – ciągnie mnie gwałtem na stronę jakaś obdarta jejmość o rozczochranych utlenionych włosach i resztkach makijażu na twarzy – siostro, niech siostra posłucha…, ja mam złotą papierośnicę…; niech mnie siostra stąd wyprowadzi…, ja przecież nie chcę darmo…, wynagrodzę…

Patrzę na nią jak na wariatkę. Czy ona zwariowała, czy mnie się w głowie mąci?

 

––––––––––3––––––––––––––

Od piątku 11 sierpnia władzę w obozie obejmuje Wehrmacht. Powoli, systematycznie zaprowadza twardy, niemiecki porządek. A więc przede wszystkim żadnego wychodzenia bez przepustek, żadnego wyprowadzania. Brama wejściowa zawiera się na głucho, tłum nie ma już po co stać przed wachą. Nikt się niczego nie dowie, nikt bez przepustki nie wejdzie. Porządek być musi. I trzeba przyznać, że nasz obóz na warsztatach jest od pierwszego dnia objęcia przez wojsko w ryzach. Bo to, że Niemiec potrafi wrzeszczeć, że nikomu nie wolno wyjść za druty kolczaste okalające barak, że żandarm potrafi aresztować siostrę, że nam nie wolno paczki z żywnością przenieść przez wachę, że ludzi sortują jak bydło – to wszystko nieludzki, lecz jednak porządek. Zaiste – niemiecki porządek. O żadnych gwałtach nie ma mowy: o biciu, mordach, gwałceniu, rabunku, jak to miało miejsce w obozie na tzw. Zieleniaku. I rzecz charakterystyczna: pośród tzw. Ukraińców oraz prostych żołnierzy niemieckich można znaleźć wielu poczciwych, względnie przyzwoitych ludzi, okazujących troskliwość i serdeczne współczucie. Co innego oficerowie. A żandarmi – komendantura obozu – te nalane czerwone twarze i złośliwe oczka… – to istoty najgorszego gatunku.

––––––––––4–––––––––––––

Swoją karierę w obozie rozpoczęłam przy kuchni w sobotę 12 sierpnia wydawaniem zupy. Właściwie pierwszy raz rozdawano coś do jedzenia. Byli ludzie, co już w obozie po trzy, cztery dni siedzieli, a nic jeszcze nie jedli. Zgłodniały, obdarty tłum rzucił się ku nam… Boże, to coś, czego język ludzki opisać nie zdoła. Żołnierze stojący w bramach musieli kolbami wpychać ludzi do wewnątrz, by utrzymać kolejkę, aby tłuszcza nie przewróciła wozu, by setki rąk z mniej lub więcej brudnymi naczyniami nie rozdrapały baniek, wozu, chleba. Trzęsące się, bezsilne staruszki, matki z dziećmi na rękach.

Pamiętam, gdy tego dnia wydawałam na jedynce owsiankę dla dzieci, myślałam, że mnie tam zatratują; pięć razy zabierałam się do wyjścia, bo już, już przewracano bańkę – nie było sposobu wydawać. Ochrypłam od krzyku i wychodziłam zła, wściekła na samą siebie. Bo wchodzi się do baraku z sercem nabrzmiałym litością i pełnym serdecznych ciepłych uczuć, słów, które chciałoby się siać pośród wszystkich. A tu trzeba na ludzi krzyczeć aż do zachrypnięcia i zapełnić zaledwie drobną część tych naczyń, co się ku mnie wyciągają. Reszta odchodzi z przekleństwem.

Ten tłum obdartych, głodnych nędzarzy – to Warszawa… Kwiat naszej inteligencji, piękne warszawskie kobiety, profesorowie, uczeni, artyści, kupcy i rzemieślnicy…, to Warszawa.

Tego dnia wieczorem przyszedł olbrzymi transport. Cała Filtrowa, Sucha, Asnyka, część Alej Jerozolimskich. Tysiące, tysiące ludzi. Stałam na podwyższeniu wytężając oczy w nieskończoną ciżbę ludzi obciążonych tobołami, straszliwie zmordowanych… dzieci… chorych. Bez końca, bez końca! Miałam wrażenie, że ta fala nie skończy się nigdy.

Powoli, powoli defilują jak kondukt pogrzebowy. Tylko z obu stron zaganiają ich Rosjanie (tzw. Własowcy) w niemieckich mundurach. Jakaś staruszka siadła na szynach – nie może iść dalej… Wrzeszczy na nią Ukrainiec. Staruszka ma twarz w sińcach, członki poprzetrącane: tak ją urządzono kolbami na Zieleniaku. Jest sama, samiutka, nie ma nikogo. Próbujemy wziąć ją pod ręce, prowadzić… Załamuje się jak podcięta trzcina. Trzeba wziąć nosze z dwójki (drugi barak specjalnie dla chorych).

 

–––––––––––––––5––––––––––––––––––

Jak tu nieść pomoc wszystkim tym ludziom? Bo przecież tylko po to tu jesteśmy. Chciałoby się pomóc, poradzić każdemu. Ale jak? Bezwiednie przychodzi na myśl legendarne cudowne wydarzenie z życia św. Augustyna: dziecko, które stojąc nad brzegiem morza usiłowało przelać ocean w dołek wykopany na plaży. Ocean nieszczęścia, nędzy, ocean ludzkiej rozpaczy. Porządek dyktowany przez szatańską zemstę, nienawiść, żądzę niszczenia. Najstraszliwszy, jaki istniał w dziejach świata, pomysł: zniszczenia i wysiedlenia milionowego miasta.

Wszystko, cokolwiek się robi, to kropla w morzu. Nie wiadomo wprost, za co chwytać. Pracy jest tyle, tyle, że opadają ręce. Temu szukaj dziecka, temu matki, temu opatrunek, tamtego do lekarza, tu nieść bagaże, tam chorego na noszach. A każdy składając ręce błaga z jękiem: wyprowadźcie mnie, wyprowadźcie z tego piekła!

Ba, ale jak? Z początku było łatwo, lecz później, gdy warsztaty objęło wojsko… Ale prawda! Mamy przepustki, na razie bez fotografii. Wprawdzie w komendanturze nakazano przykleić, lecz zawsze możemy się tłumaczyć, że jeszcze fotografia niegotowa. A więc fartuch na delikwentkę, przepustka koleżanki i w imię Boże! Ku bramie! A mężczyźni?

Od czegóż mamy naszych panów z RGO i PCK? Przepustki ich krążą tam i z powrotem. Ja sama przeprowadziłam tak kilku. Boże, jakież to cudowne, jedyne w swoim rodzaju szczęście, gdy po krótkim dreszczu pod badawczym spojrzeniem oficera z wachy ciężka, żelazna brama zawiera się za nami. Rojna ulica pruszkowska, wyprowadzony człowiek. W ustronnym kącie przepustka wędruje do kieszeni fartuszka siostry i wraca do właściciela na warsztaty. Niedługo jednak trwała ta miła zabawa: nietrudno było panom w zielonych mundurach domyślić się podobnych szwindli. Jedna, druga wpadka. Zażądano kategorycznie fotografii. Codziennie stemplował je starszy pan o wyjątkowym jak na Niemca życzliwym spojrzeniu – oficer w komendanturze.

Pamiętam, było to już w trzecim czy czwartym tygodniu mojej pracy, łapie nas – mnie i moją koleżankę, Marylę Bladowską, jakaś starsza siostra.

Siostrzyczki – szepce nam do ucha – mam tu dwie młode panienki: jedna brunetka, druga blondynka, nawet podobne do was. Dajcie mi fartuchy i legitymacje. Przeprowadzę je w obiad, gdy będzie zmiana warty.

Ale na przepustkach są fotografie, a to podobieństwo, trzeba przyznać, dość problematyczne. Nie. Po naradzie z ową siostrą zdecydowałyśmy, że byłoby to jednak zbyt duże ryzyko. Są jeszcze siostry, które mają przepustki bez fotografii. A nas już i tak na warcie znają. Niech no nagle zjawi się jakaś obca twarz z moją fotografią…

– Zresztą – decyduję się ostatecznie – jeśli siostra nie znajdzie nikogo bez fotografii, to ja jestem gotowa. Co będzie, to będzie. Może się uda.

Następnego dnia rano, przyszedłszy na warsztaty, dowiaduję się sensacji szeptem powtarzanej zaufanym siostrom. Siostra G. zdobyła przepustkę bez fotografii, ubrała w fartuch swoją panieneczkę, ale żandarm pilnujący piątego baraku musiał ją mieć na oku. Coś mu się wydało podejrzane i zaprowadził obydwie do Zielonego Wozu – siedziby żandarmerii. Co się z nimi dalej stało, nie wiemy, gdyż żadna z nas nie mogła i nie chciała się w to mieszać. Podejrzaną o współpracę czekałby niechybnie los siostry G. Od tego czasu od przekraczających bramę żądano pokazywania kenkarty.

Później sanitariuszki zaczęły chwytać się innych sposobów. Pewnego dnia przechodząc na piątkę koło Zielonego Wozu spotykam jedną z koleżanek. Mruga na mnie znacząco.

– Niech mi pani pomoże – mówi – mam tu kuzyna do wyprowadzenia; chcę trafić do tego żandarma. Widzisz, siostro, już się do mnie uśmiecha. To dobry znak.

Młody, wysoki żandarm kończy właśnie rozmowę i z rozanielonym uśmiechem zbliża się do nas. Asia klepie go po ramieniu.

– No, panie, cóż tam nowego słychać? Opowiedz pan co wesołego!

I zaczyna się flirt. Stoję przez chwilę z boku: warto się przypatrzeć, jak ona to robi – może się przydać. Choć nie, ja bym tak nie potrafiła. Parę kroków dalej wpadam na jednego z naszych lekarzy.

– Widzi pan – zaczynam wesoło – jak ta dziewczyna uwodzi żandarma. Chce uwolnić swojego kuzyna. Doktor patrzy na mnie poważnie, prawie surowo.

– Niech jej Pan Bóg szczęści, jeśli to w szlachetnym celu – mówi powoli, dobitnie – ale wie pani, kto to jest? On przed paroma dniami jednego z naszych z kuchni zastrzelił pod płotem. Więc kto z nim rozmawia, niech ma to na uwadze, że mówi z mordercą. Bo, kto strzela do bezbronnego, nie żołnierzem jest, lecz ordynarnym mordercą.

Milczałam. Jak to dobrze jednak, że ja żandarmów oczkować nie umiem!

Tę samą Asię w kilka dni później wywieziono transportem na ciężkie roboty pod specjalnym nadzorem SD. Ktoś musiał na nią zagiąć parol.

By przeprowadzić chorego na dwójkę, czyli do specjalnego baraku, gdzie niemieccy lekarze klasyfikują warszawiaków do wywiezienia za bramę, należy:

1) spisać dane ewidencyjne delikwenta,

2) złapać doktora polskiego i nakłonić go, by napisał prawdziwą lub zmyśloną diagnozę i położył pod nią swój podpis,

3) jak pies warować za przegrodą na dwójce, gdzie za podłużnym stolikiem, otoczeni gromadą sióstr i lekarzy polskich, siedzą dwaj Niemcy – lekarze sztabowi w białych fartuchach, w długich butach wojskowych, w czapkach, z minami władców. Któryś z nich musi podpisać twoją karteczkę, aby miała ważność. Jeśli cię Niemiec odpędzi od jednej strony, podejdź za chwilę od drugiej, i podchodź tak długo, aż ci Niemiec znudzony podpisze, albo tak na ciebie wrzaśnie weg!, że się zatrzęsą ściany dwójki. Ha, w takim razie musisz się schować i czekać na lepszy humor króla ( dla ścisłości Stabsartzt ma nazwisko König).

A jeśli podpisze, pędź szybko na barak i prowadź na dwójkę. Stąd już nie wywiozą dalej, tu jest nadzieja na wyjście, jeśli się wpisze człowieka na listę. Choć i tu trzeba nieraz trików. Jedna z sióstr na dwójce przez cały dzień karmiła pacjenta benzyną na cukrze, aż dostał gorączki i uznany za chorego wyjechał za bramę. Inna znów wyniosła na noszach zdrowego mężczyznę symulującego ostry atak ślepej kiszki. Ciężki był chłop, pamiętam, ręce nam odpadały, a jęczał przez całą drogę, jakby już umierał.

Później, gdy zaczęła się selekcja i na szóstce gromadzono młodych mężczyzn, coraz trudniej było nam o kartkę z tej szóstki. Ale i na to była rada: do kartki z piątki dopisać pałeczkę albo iść z kartką starą. Tylko nie daj Boże trafić przy wejściu na oficera. Wtedy klapa na całego. Kiedyś, pamiętam, przy pomocy takiego właśnie triku wyrwałyśmy dwóch mężczyzn z szóstki przed samym transportem. Z triumfującymi minami szłyśmy na dwójkę, a oficer przy wejściu, spojrzawszy na kartkę, roześmiał się tylko:

– Was? Angina pectoris? Nur verwundete! (tylko ranni). I przedarł kartkę na dwie części.

Bywały jeszcze inne sposoby. Któregoś dnia, gdy na koniec sierpnia było na warsztatach prawie pusto, bardzo mi zależało na wyprowadzeniu dwóch młodych dziewczyn. Już były na dwójce. Ale, ponieważ nie było natłoku, lekarze niemieccy chcieli osobiście obejrzeć każdego. Trzy razy moje panny były przed komisją: raz jako rzekomo ciężko chore, drugi raz jako moje kuzynki, trzeci – tak na wariata. Wszystko na próżno. Aż przyszła chwila ładowania wozów. Istna szopka. Siostra wyczytuje listę, ludzie rzucają się na wóz, układamy chorych. Nic nie mówiąc, szybko wpychamy nasze delikwentki na wóz pod nosze. Jedna do Milanówka, druga do Grodziska. Już skryła się głowa, jeszcze wystają nogi. Idzie żołnierz. W pośpiechu rzucamy na wierzch toboły. Siada na nich jakaś gruba jejmość. Zgiełk, harmider, nowi ranni, krzyki żołnierzy. Droga ku bramie tak strasznie się dłuży – trwa chyba z godzinę. Sprawdzanie listy na warcie – kolejne pół godziny. Przeżyłam straszne chwile lęku: przecież pod tymi tobołami mogły się udusić. Ale nie. Metoda wpychania zdrowych pod nosze i pakunki należące do ludzi autentycznie chorych okazała się nad wyraz skuteczna.

cdn.