<< powrót

Tajne Studia Medyczne w Warszawie 1940-1944

Profesor Jan Zaorski (1887–1956) cz.2

A. Zaorski

Pamięci mojego Ojca,

który całe swoje życie poświęcił walce i pracy dla Polski, dla młodzieży i dla chorych

syn

Profesor Jan Zaorski (1887–1956)

Cz.2

Materialne powstanie Szkoły

„Należało wyszukać lokal dla Szkoły. Oglądałem i oceniałem możliwości jej otwarcia w jednym z budynków szkół średnich, ale ostatecznie zatrzymałem się na gmachu uniwersyteckim medycyny teoretycznej. Gmach ten był w roku 1939, podczas oblężenia, uszkodzony. Rozbita ściana boczna otwierała wnętrze sali wykładowej farmakologii i patologii, meble były częściowo połamane i zestawione po kątach. Lepiej przedstawiała się część zajmowana przez fizjologię i chemię. Postanowiłem uzyskać ten gmach dla Szkoły, tym bardziej, że zarząd szkolny, niemiecki wojewódzki z pałacu Brühla, przystąpił do zabezpieczenia budynku. A uważałem, że budynek ten pozwoli nam urządzić tak, jak to powinno być w uniwersytecie; z drugiej strony sądziłem, że umieszczenie Szkoły w tym uniwersyteckim lokalu od razu podkreśli jej właściwy charakter. Zaniosłem znowu podanie do pałacu Brühla, przedstawiając program i potrzeby Szkoły. W tym urzędzie poszło mi gładko. Miałem nawet wrażenie, że ten radca szkolny chciał mi pomóc. Jakoś dziwnie gładko łykał argumenty i patrzył rozumnie. Otrzymałem przydział gmachu. Przysłano architekta (warszawianina), by obliczył, ile metrów kwadratowych Szkoła zajmie; czynsz określono od ilości metrów (nie wliczyliśmy korytarzy, schodów i ciemniejszych pokoi). Mimo to wypadło około 1700 zł miesięcznie. Na ówczesne ceny był to spory wydatek. Za to lokal nam dostatecznie odremontowano z przywróceniem centralnego ogrzewania.

Po pewnych staraniach uzyskaliśmy nie tylko gmach, ale także zapewniono nam odbudowanie zwalonej ściany zewnętrznej w zakładzie patologii ogólnej i farmakologii. Pewne trudności mieliśmy też z ogrzaniem i oświetleniem. W tych przypadkach jednak dopomogła nam bardzo firma remontująca gmachy, która nie pytając wstawiła w kosztorys remontu również centralne ogrzewanie i przewody elektryczne. Równocześnie z remontem staraliśmy się o liczniki elektryczne i koks. Tak ze strony elektrowni (Ficki), jak i (co było bardzo trudne) ze strony Centrali Węgla (Gorączko, Dębnicka, Wagnerowa) spotkaliśmy się z tak ofiarnym i obywatelskim stanowiskiem, że nigdy nam koksu nie brakowało. Trudności mieliśmy z przekroczeniem ilości kilowatów, co się zdarzało, tym bardziej że ktoś z nami wszedł w tajny kontakt i wypalał tyle kilowatów, że miesięczne kary za przekroczenia wynosiły 3–5 tysięcy złotych. Ale i na to poradzili opiekunowie nasi z elektrowni i karę zapłaciliśmy raz, późniejsze zaś anulowano.

Jeżeli się nad tymi sprawami dłużej zatrzymałem, to dlatego, by podkreślić, jakie mieliśmy trudności i ciężary finansowe, ile spotkaliśmy opieki ze strony tych, którzy mogli i chcieli nam pomóc. To było nieraz wielką przyjemnością i nagrodą za trud, kiedy po wystaniu się w rozmaitych ogonkach i przedpokojach wchodziło się do pokoju jakiegoś urzędnika i ten, gdy dowiedział się, że chodzi o młodzież uniwersytecką (a mówiło się to Polakom urzędnikom otwarcie), od ręki załatwiał lub sam biegał do kogoś innego, by sprawę natychmiast jak najpomyślniej załatwić.

Po remoncie rozmieściliśmy Szkołę następująco: na parterze na lewo – sala wykładowa, na prawo pierwszy pokój kancelaria wspólna dla dyrektorów i biuralistek, drugi i trzeci pokój i sala ćwiczeń, gabinet prof. Czubalskiego, biblioteka, w której uczniowie mogli się uczyć, na I piętrze pracownia dr. Bronisława Zawadzkiego i Stanisława Gartkiewicza. Na tym samym piętrze odtworzono 3 sale ćwiczeń, 2 pokoje przygotowawcze, gabinet prof. Stanisława Przyłęckiego. Na prawo zorganizowano jedną salę wykładową jedną salę ćwiczeń i gabinet profesorów.

Ponieważ sekcji anatomicznych oficjalnie nie mogliśmy organizować, dostarczyliśmy studentom mokrych preparatów anatomicznych, tablic i żab żywych, które mieściły się w basenie pod fizjologią.

Kazano nam zapłacić za remont i określono czynsz. I tu spotkaliśmy się z dużymi ułatwieniami ze strony odbudowującej firmy. Ale czynsz płaciliśmy regularnie. Troszkę zimno było podczas pierwszej zimy i wiosny, ale nie mogliśmy od razu uzyskać wszystkiego; profesorowie musieli wykładać w zimowych paltach, ale młodzież przeważnie się rozbierała, tak ją zapał rozgrzewał.

Ponieważ młodzież straciła rok studiów z powodu okupacji, postanowiliśmy umieścić w programie pierwszego roku Szkoły dwa lata medycyny. Zyskaliśmy potrzebne dla tego celu godziny przez skrócenie ferii świątecznych i wakacyjnych.

Jak już powiedziałem, rozpoczęliśmy naukę, przy czym dwa lata ustalonego przez władze niemieckie programu zbiegły się z końcem okupacji (sic!). Rozpoczęcie roku akademickiego w r. 1941 odbyło się bez wystąpień oficjalnych, młodzież tylko prywatnie urządziła sobie nabożeństwo w kościele Akademickim.

Przy układaniu szczegółowego programu nauki konieczne było nawiązanie kontaktu z Wydziałem Lekarskim UW. Chodziło o uzyskanie w naszych warunkach odpowiednio wysokiego poziomu nauki, aby następnie nasze świadectwa egzaminacyjne mogły być uznane przez wszystkie polskie uniwersytety.

Na moją prośbę Wydział Lekarski UW delegował jako dyrektora naukowego Szkoły prof. dr. Stefana Kopcia. Od tej chwili wszystkie sprawy związane z programem Szkoły i jego zalegalizowaniem omawialiśmy wspólnie. Przed 10 marca 1941 r. mieliśmy program już podzielony na poszczególne przedmioty, osobiście byliśmy u wszystkich przewidzianych profesorów, zapraszając ich i asystentów do pracy w Szkole.

Nagle jednak prof. Kopeć wraz z synem Stanisławem i córką Marią zostali aresztowani i osadzeni na Pawiaku. W dniu 11 marca 1941 r. prof. Stefan Kopeć i jego syn zostali rozstrzelani w Palmirach z dużą grupą więźniów w odwet za zastrzelenie aktora Igo Syma, kolaboranta. Na stanowisku naukowego dyrektora Szkoły stanął wtedy prof. Franciszek Czubalski i był nim do końca, czyli do wybuchu Powstania Warszawskiego.

Zorganizowano kancelarię Szkoły: kwesturę prowadziła p. Cieszyńska, a samą kancelarię p. Janiszewska. Woźnymi – laborantami byli pp. Karol Lipiński i Feliks Matuszewski, którym pomagały żony. Obaj mieszkali w domach uniwersyteckich tuż koło gmachu medycyny teoretycznej.

Do pracy w Szkole zaprosiliśmy następujących wykładowców:

prof. Edward Loth, prof. Stanisław Przyłęcki, doc. Władysław Kapuściński, prof. Jerzy Modrakowski, doc. Aleksander Elkner, doc. Tadeusz Jaczewski, dr Stanisław Gartkiewicz, prof. Franciszek Czubalski, doc. Jan Zaorski, a następnie: doc. Remigiusz Stankiewicz, doc. Rajmund Barański, prof. Maksym Nikonorow, prof. Stefan Różycki, prof. Witold Gądzikiewicz, prof. Leon Padlewski, prof. Zdzisław Górecki, prof. Marian Grzybowski, dr Jan Riemer.

Z tym zespołem zajęcia rozpoczęły się, mimo że była zima i dopiero pod koniec otrzymaliśmy przydział węgla dzięki polskim urzędnikom, p. Gorączko i p. Dębnickiej”.

Dalej doc. Zaorski wspomina: „Celowo rozpoczęliśmy cicho, by nie zwracać uwagi na Szkołę. Ale trudno było ograniczyć radość młodzieży i ich dumę, że studiują medycynę. Zaczęło być tak głośno, że przygodni pasażerowie w tramwaju musieli interweniować, by przyciszono rozmowy młodych, bo głośno wykrzykiwali: Idziemy na sekcję, zdajemy kolokwia itd. Te radosne wykrzykniki musiały mieć swój oddźwięk w urzędach niemieckich. Już w lipcu zostałem wezwany przez dr. Lambrechta w celu przedstawienia mu planów i programów naukowych Szkoły. Na tej wstępnej konferencji przedłożyłem mu te same programy, które uprzednio zgłosiliśmy do zatwierdzenia. Po przejrzeniu ich nie mógł im w pierwszej chwili nic zarzucić, powiedział mi tylko, że doszło do niego, że my stworzyliśmy tajną medycynę, i on na to nie może się zgodzić, bo nie idzie to po linii władz okupacyjnych; przestrzega mnie, że gdyby tak się rzecz miała, to będę osobiście za to odpowiedzialny. Wróciłem z tym upomnieniem do Szkoły, zwróciłem się prywatnie do studentów, żeby hamowali swoje publiczne wykrzykniki o Szkole, a z prof. Czubalskim postanowiliśmy dalej pracować w naszym kierunku. Jednak garnizon niemiecki stacjonujący w Uniwersytecie starał się utrudnić nam zajęcia i pod koniec jesieni zamknięta została dla słuchaczy Szkoły furta uniwersytecka. Trzeba było w trybie pilnym otworzyć bramę od strony placyku przed kościołem ss.Wizytek i zbudować schodki z podwórka do naszego gmachu. Te schodki istnieją do dziś.

Nie było jednak spokoju koło naszej Szkoły.

We wrześniu przyjęliśmy nową grupę studentów, tym razem 200 osób. Naukę rozpoczęliśmy 3 września, kontynuując dla II półrocza dalszy rok studiów. Ukończyliśmy naukę w końcu lipca, a może 10 sierpnia. Zdawało się, że będziemy pracować spokojnie. Tymczasem znowu dostałem wezwanie od dr. Lambrechta, żebym się stawił, bo Wydział Szkolny żąda pewnych wyjaśnień. Okazało się, że Wydział Szkolny dopiero w jesieni 1941 r. natrafił na ślad naszej Szkoły poprzez pierwsze złożone podanie i chce nas sobie podporządkować. Trzeba było odbyć kilka konferencji z dr. Lambrechtem i jego pomocnikiem, by ich przekonać, że my jako szkoła zawodowa sanitarna podlegamy wyłącznie jemu, bo tak było przed wojną (podlegaliśmy Izbie Lekarskiej). Baliśmy się radców szkolnych, by nas nie zaczęli kontrolować, dlatego woleliśmy się trzymać lekarzy urzędowych jako bardziej liberalnych (dr Lambrecht) i mniej skrupulatnych. W następnych okresach zmuszeni okolicznościami musieliśmy tłumaczyć się, że my jako Szkoła należymy do Wydziału Szkolnictwa, ale na razie było nam wygodniej zostać przy zarządzie lekarskim”.

Pomyślny rozwój Szkoły pozwolił na przyjęcie nowych wykładowców w osobach: doc. Mariana Stefanowskiego, dr. Romana Węglińskiego, dr. Stanisława Borowca, dr. Witolda Szcześniaka, doc. Stefanii Chodkowskiej, prof. Ludwika Paszkiewicza, dr, Marcelego Gromskiego, dr. Wacława Gąseckiego, dr Marii Afek-Karnińskiej, doc. Janiny Dąbrowskiej.

Rozszerzono pracownie chemiczne i histologiczne i uzyskano 15 mikroskopów, pożyczonych ze Szpitala Dzieciątka Jezus (zachowały się odnośne pisma).

Po zorganizowaniu Szkoły i podliczeniu wszystkich przewidzianych wydatków ustalono opłaty w wysokości: 60 zł wpisowe i 20 zł miesięcznie za naukę. Kalkulacja kosztów obejmowała opłaty za komorne, opał, sprzątanie, remonty, naprawy, odczynniki do ćwiczeń, szkło laboratoryjne, uzupełnienie pracowni histopatologicznej itp., sekretariat. Do tego dochodziły: pensje personelu pomocniczego, pobory wykładowców, rezerwa dla niezamożnych słuchaczy oraz tzw. wolna gotówka na gratyfikacje dla urzędników za załatwienie przydziałów itp.

Bilans wypadał na zero. Docent Zaorski nie traktował Szkoły jako źródła zarobków. Powstałe nadwyżki finansowe (dwa, trzy razy w roku) przekazywał synowi Andrzejowi na cele konspiracyjne, również na zakup broni („belgijka” 7,65 mm i Walter 9 mm, tajna prasa). Zarobki wykładowców były wyższe w Szkole niż na kompletach i zależały od liczby godzin wykładów i ćwiczeń. Zachowane kwity opłat szkolnych (kol. Z. Cichy-Kraśnicka) opiewają na kwoty 100 i 150 zł miesięcznie w latach 1943-1944 oraz opłaty za egzaminy po 5 zł. Doskonale zachowane dokumenty noszą podpisy sekretarek, p. Szymańskiej i p. Janiszewskiej, oraz stemple Szkoły. Należy dodać, iż początkowo (w 1941 r.) opłaty wynosiły 60 zł, a słuchacze starszych lat, odbywający ćwiczenia w klinikach, żadnych opłat w Szkole nie wnosili. W kancelarii Szkoły prowadzona była normalna dokumentacja wykładów, ćwiczeń, zdanych egzaminów według terminologii uniwersyteckiej.

Wszystkie zajęcia przebiegały spokojnie, z wyjątkiem dni, w których na mieście odbywały się łapanki. Wtedy telefony od rodzin ostrzegały słuchaczy o dzielnicach, gdzie „szaleją burze” lub „pada deszcz”. Szczególnie groźny był dzień, kiedy odbywał się ogólny egzamin z fizyki, a w całym mieście Niemcy przeprowadzali łapanki. Docent Zaorski przyszedł do Szkoły, nie pozwolił nikomu wychodzić, polecił paniom woźnym, Lipińskiej i Matuszewskiej, kupić pieczywo i kiełbasę (tak!), zrobić dużo herbaty i nikogo nie wypuszczał. Egzamin się odbył. Po południu nastąpiły odwołania alarmu, np. „świeci słońce”, „chmury ustąpiły” – i wszyscy spokojnie udali się do domów.

Wobec ogromnego zainteresowania młodzieży nauką w Szkole Zaorskiego jej dyrekcja zdecydowała przyjąć w jesieni 1941 r. dwie grupy słuchaczy, A i B, po ok. 180 osób każda. Nauka szła więc szerokim frontem i wszyscy mieli nadzieję, że uda się okupantów oszukać. Jednak spokój był do listopada 1942, kiedy to – jak wspomina doc. Zaorski – w sferach lekarskich województwa nastąpiły jakieś przesunięcia.

„Dr Lambrecht stracił swój autorytet, rozpoczął tam urzędowanie jakiś młody, bardzo krzykliwy SS-Arzt. Prócz tego obowiązki szefa Izby Lekarskiej objął nowy lekarz, powołując w jej skład prof. Edwarda Lotha mimo jego oporu. Ci nowi lekarze wraz z naczelnikiem Wydziału Oświatowego zaczęli węszyć i kontrolować działalność Szkoły. Stosując system szpiegowski i podchodząc niby przyjaźnie, usłyszeli od kogoś z Polaków, że mimo skromnego programu i lokalu Szkoła spełnia rolę tajnego Wydziału Lekarskiego. W ślad za tym przybyła do Szkoły komisja, złożona z dr. Lambrechta, SS-Arzta, szefa Izby Lekarskiej i dwóch radców szkolnych. Zwiedzili Szkołę, obejrzeli pomoce szkolne, byli obecni na egzaminie z anatomii u prof. Lotha. Jakkolwiek profesor, przeczuwając, czego szukają, obniżył znacznie poziom egzaminów, to jednak od czasu do czasu albo jemu, albo uczniom wyrwało się jakieś słowo łacińskie.

Wychodząc szef Izby Lekarskiej złożył na moje ręce powinszowanie, że wszystko znaleźli w porządku, ale uważają, że poziom jest za wysoki. Odbyto naradę nieledwie przed Szkołą, podczas której inni członkowie komisji (SS-Arzt i radca szkolny) wysunęli zarzut, że kierunek nauczania jest nadany wbrew zatwierdzonemu programowi, że jest to przekroczenie karalne, i postawiono wniosek, by dyrekcję Szkoły wysiać do obozu, a młodzież rozpędzić. Na to odpowiedział dr Lambrecht, że jakkolwiek przyznaje, iż nauka stoi na wyższym poziomie, ale nie radzi zamykać ani rozpędzać Szkoły, bo jest ona jawna i można ją obserwować, a w razie jej zamknięcia na miejsce jednej powstanie więcej, i to tajnych, które zupełnie wymkną się spod kontroli władz niemieckich. Stanowisko to zwyciężyło. Szkoły nie zamknięto, ale SS-Arzt wystosował do mnie list, który przetłumaczył i kazał wywiesić w holu Szkoły.

Treść listu, który nie spalił się wraz z całym archiwum, składała się z dwóch ustępów. W pierwszym zarzucano właścicielowi Szkoły, że nadużywa zaufania uczniów, gdyż mając niższy program obiecuje im jakieś wyższe przygotowanie, co stwierdzili nawet niektórzy wykładowcy Szkoły. Autor uważał podobne postępowanie za niezgodne itd. Drugi ustęp zawierał groźby na wypadek, gdyby w przyszłości stwierdzono przekroczenie programu – aż do zamknięcia Szkoły i represji wobec dyrekcji włącznie. Nauka szła dalej zwykłym, ustalonym uprzednio trybem (oryginał listu i tłumaczenie – p. Aneks).

Zostałem wezwany do pałacu Saskiego. Kiedy tam przybyłem, okazało się, że mam dać wytłumaczenie do Szkoły przed komisją lekarsko-szkolną, dwóch radców szkolnych i dwóch lekarzy. Pierwszy zarzut dotyczył tego, że przyjmujemy tylko maturzystów. Odparłem go mówiąc, że w myśl statutu przyjmujemy młodzież, która ma zdaną małą maturę i 18 lat (w statucie umyślnie wstawiliśmy 18 lat), młodszych nie przyjmujemy, gdyż byliby za słabi, szczególnie dziewczęta, do dźwigania chorych”.

List, o którym wspomina doc. Zaorski, został wywieszony na szkolnej tablicy ogłoszeń i wszyscy słuchacze potraktowali to jako poważne ostrzeżenie dla Szkoły, personelu nauczającego i studentów.

Na najbliższym wykładzie prof. Czubalskiego „nieznane ręce” położyły na katedrze biało-czerwone róże. Profesor bez słowa je przyjął.

Trzeba było w jakiś oficjalny sposób obniżyć poziom nauki. Postanowiono zmienić nazwy nauczanych przedmiotów. Zadanie to otrzymał do wykonania Andrzej Zaorski, który dobrał sobie do pomocy kol. Lucjana Szyszkowskiego. W krótkim czasie powstały nowe nazwy, które „omawiały” dotychczasowe, powszechnie w świecie przyjęte, np. zamiast parazytologii – nauka o pasożytach i ich zwalczaniu, anatomia – budowa ciała ludzkiego, fizjologia budowa i działanie organizmu człowieka itp. Dyrekcja Szkoły zatwierdziła te nazwy, wprowadzając oczywiście poprawki. Następnie autorzy opracowali graficznie karty studentów, czyli uczniów. W karcie było podane imię i nazwisko ucznia, data rozpoczęcia nauki, a następnie nazwy przedmiotów i miejsce na stopnie z egzaminów. Karty zostały wydrukowane na sztywnym papierze w zakładzie Winiarskiego na Nowym Świecie przy ul. Wareckiej. Całe kartoteki wykonano w trzech egzemplarzach (dla bezpieczeństwa). Wypełnianiem nowych kart na podstawie dotychczasowych zapisów zajmowali się przez wiele nocy, zamykani w kancelarii, studenci Andrzej Zaorski i Lucjan Szyszkowski.