<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

Powstanie Warszawskie – kilka wspomnień

Andrzej Zaorski

Powstanie Warszawskie – kilka wspomnień

1 sierpnia i potem

Mieszkaliśmy w bardzo dużym domu przy ul. Wareckiej 9 na IV piętrze od frontu: rodzice, siostra z paromiesięcznym synkiem, ja i pomoc domowa. Miałem wtedy pieska, foksteriera o bardzo godnym pochodzeniu od rodziców pani Beckowej z Lublina. W końcu lipca był, jak pamiętamy, gorączkowy okres przygotowań do powstania. Ojciec znając sytuację wynajął dla mojej siostry pokój z kuchnią w Skolimowie i wywiózł ją tam wraz z synkiem pod opieką pomocy domowej. Wzięły ze sobą mojego Filonka. Dzięki temu wszyscy ocaleli, bo dom nasz na Wareckiej przestał istnieć w dniu ósmego września zwalony całkowicie. Pierwszego sierpnia wszyscy troje – mama, ojciec i ja – wyszliśmy po obiedzie z domu zamykając za sobą drzwi na klucz – na zawsze.

Mama miała przydział do kuchni żołnierskiej w domu Wedla na rogu ulic Zgoda i Górskiego, ojciec był naczelnym chirurgiem szpitala powstańczego w podziemiach PKO, a ja udałem się do Szpitala dla Dzieci przy ul. Kopernika 46, gdzie był przewidziany szpital wojenny z dr. Z. Tabeńskim na czele. O godzinie 15 goniec z 2 WDH, kol. Światopełk–Mirski przyjechał do mnie i przywiózł mi mój pistolet Walter 9 mm, a zabrał belgijską siódemkę. Niestety, Mirski zginął na początku września. O godzinie 5 padły pierwsze strzały, od razu dość gęste, zwłaszcza że w domu Krakowskie Przedmieście 1 była Komenda Policji niemieckiej i bunkier przy bramie ostrzeliwał przedpole, którym był też teren wejścia do szpitala. Pozostało wejście od tyłu – duża brama, bezpieczna.

Dzieci przeniesiono do pawilonów w podwórzu, chirurgię przygotowano dla rannych, wyjęto ze schowków nosze ewakuacyjne i materiały opatrunkowe. Ja miałem swoje własne wyposażenie sanitarne. Było to metalowe pudełko z narzędziami: dwa lancety, dwie pary nożyczek, cztery pęsety, cztery kochery i peany, bocianek do klamerek, imadło i igły. Pudełko opatrzone monogramem J. Z. pochodziło jeszcze z I wojny światowej. Mam je dotychczas. Poza tym miałem zdobyczną niemiecką torbę sanitariusza ze świetnej skóry, wypełnioną środkami opatrunkowymi, odkażającymi itp. Torbę też mam dotychczas. Ma wytłoczony napis Sanitatslager Babelsberg.

Zbliża się wieczór, strzelanina gęstnieje, gdy nagle ok. godz. 19.00 za ogrodzeniem szpitala słychać jęki i słabe wołanie. Wyglądam. Na chodniku leży człowiek. Brama zamknięta na łańcuch. Czołgam się, bo od strony wachy niemieckiej wszystko widać. W domku portiera dostaję klucz od kłódki. Czołgam się do bramy, otwieram ją, wciągam rannego starszego mężczyznę. Przez krótki czas między wachą a nami nie ma żadnej zasłony. Zamykam bramę i łańcuch, wciągam rannego poza pole ostrzału. Wnosimy go na chirurgię. Jest nieprzytomny, bardzo wykrwawiony, rany postrzałowe brzucha po stronie prawej, wylot od tyłu pod dziesiątym żebrem. Niewątpliwy przestrzał wątroby, ciężki krwotok wewnętrzny. Po kilku godzinach ten pierwszy postrzelony człowiek umiera. Był to, jak wynika z zachowanego spisu chorych, Dorożyński Witold ur. 1874 r., zam. Koszykowa 28. Może chciał wracać do domu?

Tymczasem rozpoczął się napływ rannych z Powiśla. Dwa zespoły operacyjne– dr Tabeński ze mną i dr Sikorska z kol. Tokarczyk– pracowały trzy noce i dwa dni. Siostry zakonne Władysława i Genowefa były też stale do pomocy. W wolnych chwilach biegałem na Dolne Powiśle i tam udzielałem pomocy na miejscu lekko rannym lub ciężej rannych kierowałem do szpitala. Tak to się zaczęło. Po ośmiu dniach otrzymałem zawiadomienie, że koledzy są w Domu Kolejowym (nad torami kolejowymi) i czekają. Odmeldowałem się więc ze zgrupowania Krybar i zgłosiłem się do zgrupowania Chrobry II, kompanii Warszawianka IV, pluton Dom Kolejowy. Byłem tam do końca powstania.

II. Parę wspomnień z Domu Kolejowego komp. Warszawianka

 

            Pod koniec sierpnia nasz dowódca, kpt. Zawadzki, rozkazał przeprowadzenie rozpoznania dotyczącego możliwości zaatakowania WiG–u (Wojskowy Instytut Geograficzny) od tyłu. WiG był (i jest nadal) silnym budynkiem w Alejach Jerozolimskich w odległości ok. 150 m w linii prostej od naszego Domu Kolejowego, a do tego na szczycie kwadratowej, zegarowej wieży budynku zbudowano z grubych bali nękający nas ogniem bunkier. Rozkaz nakazywał przeprowadzenie rozpoznania kanałami. Powiśle było jeszcze w naszych rękach, więc ja, który znałem je bardzo dobrze, postanowiłem udać się na ul. Dobrą do zakładu kanalizacji, aby zasięgnąć informacji o kanałach w nakazanym rejonie.

Otrzymałem odpowiedni rozkaz na piśmie i udałem się na Dobrą. Misja powiodła się bardzo dobrze, bo otrzymałem latarkę kanalarską z silnymi bateriami oraz trzy pary długich butów, a co najważniejsze adres kanalarza, który mieszkał na ul. Złotej blisko naszej kwatery. Zaraz na drugi dzień udaliśmy się do niego z por. Mazurem, który został wyznaczony na dowódcę akcji. Uprzejmy kanalarz dał nam plany kanałów okolicy WiG–u, na podstawie których doszliśmy do przekonania, że wejść trzeba do kanału przez właz na ul. Wspólnej przy Emilii Plater. Znowu następnego dnia rano, zaopatrzeni w pistolety i granaty, przeszliśmy przez przejścia piwniczne, a następnie przez płytki jeszcze wykop w Al. Sikorskiego (Jerozolimskie), co trwało dość długo, mimo że mieliśmy prawo pierwszeństwa bojowego. Dalej przez różne przejścia, podwórka doszliśmy do poprzecznej barykady przez Hożą przy Emilii Plater i tu zdarzył się nieprzewidziany wypadek.

Por. Mazur idący przede mną nagle pada, grzebie ramionami, słychać wystrzał. Chwytamy porucznika i silnie schyleni biegniemy. Wiem, że przed nami jest Lecznica św. Józefa. Jest tam dr Felicjan Loth w punkcie sanitarnym. Znam doktora Lotha, proszę go o pomoc. Stwierdzamy przestrzał części miękkich karku. Ruchy ramion to na pewno były ruchy mimowolne na skutek uderzenia pocisku w pobliżu rdzenia. Chory jest przytomny, zdenerwowany, jesteśmy tuż przy celu akcji. Opatrujemy porucznika i prowadzimy do bramy domu w pobliżu włazu. Oczywiście nie ma mowy o tym, aby on mógł uczestniczyć w akcji. Zostaję z rannym. Trzech kolegów wchodzi do kanałów. Czekamy, ranny czuje się gorzej, daję mu motopirynę. Po dwóch godzinach koledzy wychodzą z włazu. Rozpoznanie wykazało, że kanały pod ul. Nowogrodzką są zalane, przejście pod WiG nie jest możliwe. Wracamy. Po przejściu Al. Sikorskiego postanawiam odprowadzić rannego do szpitala na Kopernika. Zostawiamy go tam pod dobrą opieką. Piszemy meldunek. Wracamy do Domu Kolejowego, meldujemy dowódcy. Otrzymujemy pochwałę w rozkazie (o dziwo, rozkaz ten się zachował). Po trzech dniach por. Mazur wraca do plutonu i dalsze opatrunki przez następne dwa tygodnie robię mu na kwaterze. Rany goją się szczęśliwie bez powikłań.

III.

Początek – ok. 12 września. Kompania Warszawianka została dozbrojona. Mieliśmy sporo amunicji zrzutowej, parę pistoletów maszynowych, a nawet rusznicę ppanc. Właśnie pociski zapalające z tej rusznicy spaliły drewniany bunkier na dachu wieży WIG–u i zamilkł nękający nas karabin maszynowy. Mimo pogarszającego się zaopatrzenia w żywność nastroje poprawiły się, bo w kieszeniach było sporo pocisków do pistoletów i karabinów. I właśnie tego dnia nasza drużyna, zwana szturmową otrzymała rozkaz rozpoznania bezpośredniego frontu WIG–u, a może pochwycenia jeńca. Nocami bowiem wydawało się, iż słychać głosy Niemców w Alejach.

Było nas pięciu. Po zupełnym zapadnięciu ciemności wyszliśmy przez przedni skraj czujek od strony wykopu linii średnicowej i opuściliśmy się po jego zboczu do torów kolejowych. Ponieważ nieprzyjaciel wystrzeliwał flary, więc trzeba było wykorzystać moment zgaśnięcia światła i bardzo cicho przedostać się przez torowisko na przeciwległe zbocze wykopu. Do dziś pamiętam wilgotny dotyk, miękkość i zapach trawy na tym zboczu – od początku powstania wąchałem tylko kurz i ocierałem się o kamienie i cegły. Wczołgaliśmy się na skraj wykopu i sięgaliśmy głowami nad jego brzeg. Była tam też gęsta trawa, ale żadnej osłony. Usłyszeliśmy głosy Niemców, a nawet zobaczyliśmy, mimo ciemności, majaczący nieco w lewo od nas betonowy bunkier. Żadnego patrolu pieszego nie było, więc schwytanie jeńca nie mogło się udać.

Po dokładnym rozpoznaniu zdecydowaliśmy, iż więcej nic nie możemy zrobić i rozpoczęliśmy wycofywanie. Było to jednak trudniejsze, ponieważ nieprzyjaciel być może coś usłyszał i położył ogień dołem nad torami. Pociski uderzały o szyny i kamienie, przywarliśmy do zbocza i musieliśmy czekać. Szczęśliwie po kilkudziesięciu długich minutach ogień ustał i wtedy bardzo wolno, pojedynczo przechodziliśmy na „naszą stronę” uważając, aby przechodzić po podkładach, a nie po kamieniach. Wszyscy wycofaliśmy się cali i zdrowi. Już zaczęło szarzeć od wschodu.

Po złożeniu meldunku ze szkicem sytuacyjnym mogliśmy się rozluźnić i odpocząć, bo napięcie psychiczne było duże, zwłaszcza w czasie ostrzału od strony dworca.

IV. Dwie niepotrzebne ofiary

 

            Kompania Warszawianka kwaterowała w Domu Kolejowym, solidnym wysokim budynku na rogu Chmielnej i Żelaznej, tuż nad wykopem linii średnicowej PKP. Nasz IV pluton mieścił się w pokojach na parterze od strony ul. Chmielnej i mimo, iż od tej strony ostrzeliwanie było mało prawdopodobne, to okna były zasłonięte deskami i workami z piaskiem. W jednym z zajmowanych pomieszczeń było stanowisko telefonistki – łączniczki, dodatkowo wyposażone w wysokiej klasy aparat radiowy. Muszę tu dodać, że do końca mieliśmy prąd elektryczny, gdyż byliśmy podłączeni do kabli biegnących w wykopie. Kiedyś gen. Monter przyszedł na inspekcję i ku jego zdziwieniu został zawieziony windą na VI piętro, gdzie były posterunki obserwacyjne.

W dniu 27 IX około godz. 10 siedziałem na pryczy, gdy przyszedł do pokoju kolega o pseudonimie Czech. Nazywał się Czesław Druker i naprawdę był Czechem. Otóż Czech stanął przed wielkim lustrem i poprawiał mundur, kiedy nagle krzyknął, chwycił się za prawy bok i upadł. Podbiegłem do niego i zobaczyłem rosnącą plamę krwi na mundurze. Rozebrałem go natychmiast i stwierdziłem postrzał tułowia, wlot od tyłu tuż pod dwunastym żebrem, bez wylotu. Niewątpliwy przestrzał nerki, może i wątroby, bo pocisk potrafi zbaczać i ranić różne sąsiadujące narządy. Czech jęczał, był bardzo blady. Prosiłem łączniczkę o wezwanie kolegów. Założyłem opatrunek i zanim przyniesiono nosze, znalazłem drogę pocisku, który został wystrzelony od Al. Jerozolimskich na ślepo, przebił dwie szyby i drzwi i trafił kolegę. Położyliśmy go na noszach i zanieśliśmy do szpitala na Śliską, gdzie pracował dr Jan Kossakowski. Zaraz odszukałem doktora. Obejrzał rannego i powiedział do mnie: – Kolego, ja już nic nie mam. Nie mogę go operować, ale oczywiście będziemy robić co można. Położyliśmy Czecha na łóżku (!), w ocalałym spisie rannych i chorych ze szpitala na Śliskiej ma nr 1556. Na drugi dzień byłem u Czecha i wydawało mi się, że stan jest stabilny. Ale w dniu 29 IX lotnictwo niemieckie dokonało dużego nalotu na Śródmieście, bomba trafiła też w szpital. Czech doznał dodatkowych urazów i zmarł 30 września. Pochowaliśmy go na małym cmentarzyku przy Domu Kolejowym od strony ul. Chmielnej.

V.

Był 1 października. Nastąpiło zawieszenie broni, tymczasem na kilka godzin. Porażająca cisza. To było tak niezwykłe, że wydawało się, iż zatrzymał się także czas. Wszyscy byli czujni i niepewni. Czujki wypatrywały, co dzieje się na przedpolu jeszcze dokładniej niż zawsze. Przepustek nie było. Koło nas nie zauważyliśmy, aby cywilna ludność opuszczała Śródmieście. Z chwilą zakończenia zawieszenia broni znowu rozszalały się salwy, smugi pocisków, wybuchy, wróciło znane życie powstańcze. Następnego dnia, 2 X znowu od godz. 10 nastała cisza, drugie zawieszenie broni. Znowu cisza, ale już nie tak napięta, żywy ruch na ulicach. Właśnie miałem wyjść na Złotą do pp. Majewskich, kiedy łącznik kapitana przybiegł zadyszany do mnie i woła: – Plutonowy Andrzej do Stajni na Chmielną, tam ranna łączniczka. Złapałem torbę i biegiem. Stajnie stare, potężne czerwone mury stały nad wykopem linii średnicowej, za pocztą dworcową. Była tam placówka obserwacyjna. Wpadam na stanowisko i znajduję łączniczkę Zosię w kałuży krwi, źrenice szerokie, brak tętna, brak oddechu. Rana szyi, rozerwana prawa tętnica szyjna, wykrwawienie i szybka śmierć. Niestety, nie mogłem tu nic pomóc. Ostatnia poległa niepotrzebnie łączniczka w dniu 2 X. Podobno wyszła na przedpole i wykonała jakieś gesty w stronę niemieckich placówek odległych o ok. 120 m. Ktoś strzelił w odpowiedzi i zabił.

VI.

Wśród wielu relacji dotyczących kompanii Warszawianka niewiele powiedziano o działaniach jej żołnierzy po kapitulacji powstania. Podam więc opis tych działań, w których sam brałem udział.

Następnego dnia po ogłoszeniu kapitulacji dowódca kompanii kpt. Zawadzki zebrał grupę żołnierzy NSZ i zapytał ich, kto się decyduje na ochotnika wrócić do konspiracji. Po namyśle kilku podjęło taką decyzję. Wśród nich Rawicz (Tadeusz Jezierski), Mans i ja postanowiliśmy we trzech ruszyć razem. Wiem też, iż Stefan Pietrzak (Paciorek) i Maciej Szymański (Kruczkowski) zdecydowali podobnie, lecz w innej grupie. Plan naszego wyjścia z Warszawy i wydostania się poza pierścień wojsk niemieckich otaczających miasto musieliśmy opracować sami. Otrzymaliśmy adresy konspiracyjne w Krakowie. Wypłacono nam po 10 dolarów oraz trochę „młynarek”.

Mans pożegnał się z żoną 3 X na Marszałkowskiej, po czym przebraliśmy się w cywilne ubrania, wzięliśmy trochę rzeczy osobistych i ruszyliśmy. Smutno było żegnać się z kolegami, którzy nie mogli znać celu naszych działań, a nawet wyrażali swą, delikatnie mówiąc, dezaprobatę. Wyszliśmy z Warszawy w grupie ludności cywilnej przez ul. Śniadeckich, koło Politechniki. W ostatniej barykadzie na tej ulicy schowałem pudełeczko z mym Orzełkiem z powstańczej furażerki. Mam tego Orzełka do dziś, bowiem gdy wróciłem do Warszawy pudełeczko tkwiło w owej barykadzie nienaruszone.

Marsz w długiej kolumnie ludzi był bardzo przykry. Byliśmy znowu bezbronni wobec Niemców otaczających kolumnę. Staraliśmy się iść wolno, by do Dworca Zachodniego, gdzie wiedzieliśmy, że trzeba będzie wejść do wagonów, dotrzeć o zmierzchu. Udało się. Weszliśmy do węglarki o stosunkowo niskich burtach. Kiedy pociąg wreszcie ruszył, okazało się, że razem z nami jedzie tym wagonem jeszcze dwóch kolegów mających takie same, jak my, zadania. Nasza trójka stała przy lewej burcie wagonu, ponieważ wiedzieliśmy, iż z tej właśnie strony będzie mniej zabudowań, a dalej las. W pewnym momencie pociąg zwolnił bieg. Wyjrzałem przez burtę: tuż przy torze było pole ziemniaków, a za nim małe domki. Było już dość ciemno. Powiedziałem do kolegów: –Skaczemy!– Skok powiódł się. Zapadliśmy w kartoflisko, a pociąg pojechał dalej. Były jakieś pojedyncze strzały, ale nawet nie słyszeliśmy świstu kul.

Zrobiło się ciemno. Przez pole przeszliśmy do najbliższego domu, w którym dobrzy ludzie nakarmili nas i przenocowali. Rano ruszyliśmy do pobliskiego Komorowa, gdzie mieszkał znany mi dr Pęski. Od niego dowiedziałem się, że moi rodzice żyją: przeszli przez obóz w Pruszkowie i udali się do Skolimowa. Dowiedziałem się także, że w Grodzisku Mazowieckim znalazł się ewakuowany z Warszawy Szpital Dziecięcy z ul. Kopernika, w którym pracowałem. To była pierwsza baza. Zainstalowałem się w szpitalu, dostałem zaświadczenie o pracy, a kolegom, bardzo mizernym, wystawiono zaświadczenia, iż jeden choruje na gruźlicę, zaś drugi na dezynterię. Mieliśmy więc pierwsze dokumenty.

Rawicz nie chciał jechać z nami do Krakowa. Wolał iść do „lasu”. Szybko znalazł kontakt i pożegnał się z nami. Po około dziesięciu dniach przyjechał furką nieznany mi człowiek z wiadomością, że Rawicz został ranny w potyczce i potrzebuje pomocy. Wziąłem co potrzeba i pojechałem „w las”. Dotarliśmy do jakiejś leśniczówki, gdzie stacjonował oddział partyzancki. Rannych było dwóch, jeden dość lekko, nie wymagał specjalistycznego leczenia, zaś drugi, właśnie Rawicz, dostał postrzał w lewy staw biodrowy. Sprawa była poważna. Wiedziałem, że w Milanówku jest dawny szpital PCK, w którym ordynatorem jest dr Jan Raczyński, starszy asystent mego ojca. Zarekwirowaliśmy podwodę i ułożyliśmy rannego, którego prowizorycznie opatrzyłem. Eskorta „leśna” z bronią odwiozła Rawicza ze mną do Milanówka. Ordynator, wiele ryzykując, zajął się rannym i wyleczył go na tyle, że później tylko lekko utykał.

Tymczasem my dwaj – Mans i ja – nawiązaliśmy kontakty konspiracyjne w Grodzisku poprzez plebanię i szukaliśmy sposobu na wyjazd do Krakowa. Sposób wreszcie się znalazł, ale dość ryzykowny. Mieliśmy mianowicie być przetransportowani jako przymusowi robotnicy. Powiodło się nam i pod koniec października 1944 r. byliśmy w Krakowie. Kontakty konspiracyjne nawiązaliśmy szybko. Ja miałem przez pewien czas oparcie u dalekich kuzynów mego ojca aż do momentu, gdy zorientowali się w charakterze mej działalności, a że sami byli uciekinierami, więc zmieniłem kwaterę i wraz z Tadziem Mansem zamieszkałem gdzie indziej.

W Krakowie prowadziliśmy działalność polityczno–informacyjną. Miałem skrzynkę kontaktową do zbierania i przekazywania informacji, płaski powielacz, na którym odbijałem jedno–dwustronicową, skróconą wersję „Szańca”, jeździłem do podkrakowskich miejscowości z odczytami. Oczywiście mieliśmy kontakty i współpracę z miejscowymi członkami NSZ, a ja także i z OP, gdyż była to praca polityczna. Z tych kontaktów mogę przytoczyć nieco humorystyczny sposób przenoszenia powielacza z jednego miejsca w drugie. Otóż koledzy z Krakowa tworzyli obstawę, a ja niosłem ów powielacz. Był grudniowy wieczór. Obstawa ustaliła, że idący na jej czele będzie dawać krótkie sygnały latarką o kolorowych światełkach: zielone – droga wolna, czerwone – niebezpiecznie. Zależało mi na jak najszybszym przeniesieniu i ponownym uruchomieniu powielacza, więc by nie zmieniać ustaleń obstawy, nie powiedziałem kolegom, że jako daltonista nie odróżniam czerwonego od zielonego. Wszystko mimo to poszło sprawnie.

Mam wiele uznania i wdzięczności dla krakowian. Zdarzyło się kiedyś, w biały dzień zostałem złapany i wieziony z grupą innych przechodniów na przesłuchanie do komendy policji na ul. Szlak. Udało mi się wyrzucić z samochodu trzy kartki do mej rodziny. Wszystkie dotarły do adresatów! Ja sam wyłgałem się policji dzięki legitymacji felczera. Potem obaj z Tadzikiem otrzymaliśmy bardzo „mocne” papiery i nie musieliśmy bać się łapanek. W Krakowie było sporo pracy i bardzo ciężko materialnie. Po prostu chodziliśmy głodni. Nie mieliśmy pieniędzy, „młynarki” dawno się skończyły, a o 10 dolarach nawet już nie pamiętaliśmy. Organizacja prawie nic nam nie dawała.

Nasza krakowska działalność konspiracyjna skończyła się z chwilą wejścia wojsk sowieckich. Tadeusz chciał szybko wrócić do Warszawy, aby oczekiwać na swą żonę, którą wywieziono do Niemiec. Ja natychmiast zgłosiłem się niezwłocznie do PCK i po zorganizowaniu pod kierownictwem dr. Jana Perzyńskiego ekipy lekarskiej, pojechałem do Oświęcimia. Byliśmy tam, jako pierwsza ekipa PCK, zorganizowaliśmy szpitalik i pomoc medyczną dla ponad 3000 więźniów, którzy pozostali w obozie po jego wyzwoleniu. Jest to jednak temat innej relacji, którą złożyłem w Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce.

Po powrocie do Warszawy nawiązałem ponownie kontakty konspiracyjne. Nie o taką Polskę nam przecież chodziło! Rozpoczęła się praca w podziemiu. Jednak już w listopadzie 1945 r. zostałem aresztowany. Przeszedłem 30 przesłuchań w piwnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i w więzieniu na Rakowieckiej. Potem proces przed Wojskowym Sądem Rejonowym, tzw. Proces Trzynastu, nagrywany na płyty, wyrok, Wronki. W wyniku amnestii wyszedłem z więzienia w maju 1947 r. Jednak przez długie lata byłem obywatelem PRL drugiej, a chyba i trzeciej kategorii.

Na zakończenie z żalem dodam, że koledzy Rawicz, Mans i Paciorek, niestety, już nie żyją.

 

Życiorys

Urodzony 22 III 1923 r. we Lwowie jako syn Jana i Marii z Jaczewskich. Maturę uzyskał w 1941 r. na tajnych kompletach gimnazjum i liceum Zamojskiego w Warszawie. Uczęszczał jednocześnie do szkoły zawodowej rolniczej uzyskując uprawnienia technika rolniczego i prawo do studiów rolniczych. Na jesieni 1942 r. rozpoczął naukę w Szkole Zaorskiego. Na jesieni 1943 r. został aresztowany razem z ojcem i siedział w więzieniu ok. cztery miesiące. Po wyjściu z więzienia kontynuował naukę w Szkole Zaorskiego. Zdał wszystkie egzaminy z tzw. pierwszego rigorosum w pierwszym terminie. W konspiracji pracował od października 1939 r. biorąc udział w tworzeniu tajnego harcerstwa. Ukończył również podchorążówkę piechoty uzyskując stopień plutonowego podchorążego.

W Powstaniu Warszawskim brał udział jako członek zgrupowania „Krybar” w Szpitalu na ul. Kopernika, a potem w zgrupowaniu „Chrobry II” w kompanii „Warszawianka”. Po upadku powstania kontynuował dalszą działalność konspiracyjną w Krakowie i okolicach. Po oswobodzeniu obozu w Oświęcimiu wziął udział w pierwszej ekipie PCK i organizacji tam szpitala. Wkrótce wrócił z ojcem do Warszawy, rozpoczynając m. in. pracę w Kole Medyków.

W listopadzie 1945 r. został aresztowany przez UB. Po długim śledztwie otrzymał wyrok 6 lat więzienia. W 1947 r. w wyniku amnestii został zwolniony i kontynuował studia lekarskie, które skończył w 1949 r. Pracował na różnych stanowiskach. Ostatnio, przed emeryturą, na stanowisku dyrektora Szpitala Klinicznego AM na ul. Banacha.

Relacja Andrzeja Karpińskiego, figurującego w spisie osobowym plutonu 2. komp. Warszawianka

Operacja

            Niełatwo wrócić pamięcią tyle lat wstecz i przypomnieć sobie w szczegółach dramatyczny i bohaterski okres walk naszego Zgrupowania Chrobry II, do którego trafiłem w początkowym okresie Powstania Warszawskiego. Zanim znalazłem się w szeregach tego Zgrupowania, byłem już trochę związany z pracą konspiracyjną. Wiedziałem, że nadejdzie dzień, kiedy trzeba będzie chwycić za broń. Nie mogłem, więc i nie chciałem pozostawać na uboczu.

Dowódca 1 kompanii Warszawianka, kpt. Zawadzki, przystojny mężczyzna w sile wieku, u którego zameldowałem się, skierował mnie do dowódcy plutonu, ppor. Mścisława, a ten przekazał mnie sierżantowi. Żołnierze z plutonu z całą serdecznością ściskali moją dłoń, przedstawiając się swoimi pseudonimami. Po kilku godzinach wiedziałem już z całą pewnością, że ci sympatyczni chłopcy serdecznie mnie przygarnęli i zaakceptowali.

Dom Kolejowy na rogu Żelaznej i Alei Jerozolimskich oraz znajdujący się nieopodal Dworzec Pocztowy stanowiły dwa bastiony obronne, bezustannie wystawione na ostrzał i na zaskakujące natarcia niemieckie.

Tutaj trzeba było mieć czujne oko przez pełne 24 godziny na dobę. Następne dni, a szczególnie noce wydawały mi się długie i nużące. Niemcy, siedzący po drugiej stronie ulicy, uzbrojeni po zęby, bali się nas atakować, my natomiast z największym zapałem i bez strachu byśmy tego dokonali, gdybyśmy dysponowali odpowiednią ilością broni i amunicji. Niestety, zapasy amunicji kurczyły się. Kiedy z przeciwka zaterkotał karabin maszynowy, należało dać znać, że czuwamy i odpowiadać choćby krótką serią.

Coraz lepiej poznawałem kolegów z Domu Kolejowego. Kapral podchorąży Andrzej Zaorski, pseudonim Andrzej, cieszył się sympatią wszystkich. Andrzej Zaorski, student tajnej Akademii Medycznej, pochodził ze znanej rodziny warszawskiej Zaorskich. Jego ojciec, znakomity profesor  chirurg szkolił w Warszawskiej Akademii Medycznej zastępy lekarzy chirurgów. W czasie okupacji w zorganizowanej przez siebie szkole dla pomocniczego personelu sanitarnego (w rzeczywistości były to tajne studia medyczne) nadal szkolił studentów medycyny, między nimi i syna Andrzeja.

Tego tragicznego wieczoru, będąc na patrolu, którego trasę wytyczały ulice Żelazna, Złota, Chmielna, idąc ul. Chmielną ujrzałem nagle błysk oślepiającego światła. W ułamku sekundy rozległ się wybuch pocisku. Poczułem dziwne ciepło na całym ciele, osunąłem się na ziemię i straciłem przytomność. Po jakimś czasie ocknąłem się, usłyszałem tupot nóg dobiegający z Domu Kolejowego. Pierwszą osobą był Andrzej Zaorski. Przyklęknął przy mnie i zapytał: – Jesteś ranny? Możesz wstać?– Niestety, nie mogłem się ruszyć. Przeniesiono mnie nieprzytomnego do Domu Kolejowego, gdzie w piwnicy położyli mnie na jakiś stół, który miał posłużyć za stół operacyjny. Oprzytomniałem dopiero po kilku godzinach. Przy nogach krzątał się młody lekarz, którego wraz z dwiema pielęgniarkami ściągnięto w nocy ze szpitala na Siennej. – Już kończymy – zwrócił się pospiesznie do mnie – Nie można was w tym stanie przetransportować do szpitala. Pozostaniecie tutaj, zrobiłem co było można, nie traćcie nadziei.

Nigdy więcej go nie widziałem, nie wiem, czy przeżył powstanie. Wiem natomiast, że gdybym był zależny tylko od niego, na pewno moje zwłoki spoczęłyby nazajutrz na skwerku Domu Kolejowego. Lekarz ten, widząc moje ciało podziurawione 42 odłamkami, konającego od poniesionych ran, zaproponował kapitanowi Zawadzkiemu ulżenie moim cierpieniom, uważał bowiem, że nie dożyję do rana. Mój dowódca z miejsca odrzucił tę ewentualność i pozostawał przy mnie kilka godzin czuwając nad precyzyjną operacją, podczas której lekarz zdołał mi usunąć około 20 odłamków, pozostawiając ten najważniejszy, który utkwił w czaszce i dotykał mózgu. Dokuczał mi nieustanny ból głowy z chwilowymi utratami przytomności. Przy każdym poruszeniu głową przez mózg przebiegał jakby prąd elektryczny. Andrzej dokładnie przyjrzał się ranie. Po długim namyśle postawił diagnozę: – Słuchaj uważnie. Masz w głowie odłamek, który dotyka mózgu. Jest on niestety dziwnego kształtu. Wszedł od szerokiej strony, a wystaje tylko szpic. Trzeba cię natychmiast operować. Do szpitala nie można ciebie przetransportować, bo odłamek może wejść głębiej. – Co zatem radzisz? Sam mi rozłupiesz czaszkę? – Mogę spróbować, nic nie ryzykujesz – pocieszył mnie szybko – to jedyny ratunek, bo jak będzie się zwlekać, to potem może być za późno.

Ten szlachetny chłopiec nie żartował. Dał mi do zrozumienia, że to jedyna ostatnia szansa uratowania mi życia. – Zabieg przeprowadzę tu, na twoim łóżku, nie będziesz długo cierpiał, może 15, może 20 minut. Będzie mocno bolało, bo nie mamy środków znieczulających, za to mam pięciu chłopów na schwał. Oni mi pomogą, to znaczy będą trzymać ciebie za ręce, nogi i głowę, żebyś się nie rzucał. Ja natomiast tym oto dłutkiem powiększę otwór, aby ci wyciągnąć odłamek. Zgoda?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, już byli przy mnie. Złapali za ręce i nogi, przewrócili na brzuch, a najsilniejszy wskoczył na łóżko, chwycił moją głowę i troskliwie umieścił ją między swoimi kolanami, zaciskając je miarowo jak kleszcze. Od razu straciłem przytomność i to na bardzo długo. Nie słyszałem stukotu młotka i dłutka stolarskiego, nie czułem żadnego ucisku w głowie. Nie słyszałem także słów Andrzeja, który sam sobie dodawał otuchy, jako że była to pierwsza tego typu operacja w takich warunkach. Gdy ocknąłem się, rozpromieniony Andrzej podskoczył do mnie i z triumfującą miną podsunął mi pod nos szczypce chirurgiczne z tkwiącym między nimi sporym kawałkiem szpiczastego żelaza. – Popatrz, to ci wyciągnąłem – radował się Andrzej. – Poszło nieźle, podziękuj Bogu. – Raczej tobie, mój drogi, będę żył? – Jutro ci powiem – odpowiedział Andrzej.

Ból głowy powoli zaczął ustępować. Z każdą godziną nabierałem więcej nadziei, że nie wyzionę ducha. Noc, podczas której miały się ważyć losy mego życia, przeszła nadspodziewanie dobrze. Spałem spokojnie i rano nagle poczułem dotkliwy głód. Najważniejsze, mózg nie został uszkodzony, czego najbardziej się obawiałem. – Teraz będziesz musiał przestrzegać dokładnie wszystkich moich zaleceń – powiedział Andrzej. – Tak jest, panie kapralu podchorąży – odparłem.

Andrzej pocieszał mnie, że odłamki, które pozostały jeszcze w moim organizmie mogą z czasem same się wydostać. Miał w tym rację, bo rzeczywiście stanowiłem później jakby kopalnię żelaza. Co jakiś czas pokazywały się na ciele ciemne plamki zwiastujące ukazanie się odłamka. Sam je niekiedy wyskrobywałem paznokciem. Nie pozbyłem się jednak wszystkich, pozostało mi jeszcze w organizmie pięć odłamków. Żyjemy już ze sobą tyle lat w pełnej harmonii. Specjalnie mi nie dokuczają i pozwoliły nawet uprawiać kilka sportów, między innymi tak dynamiczny i twardy jak rugby.