<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

POLSKI SZPITAL WOJSKOWY W ZEITHAIN cz.1

Stanisław IWANKIEWICZ

POLSKI SZPITAL WOJSKOWY W ZEITHAIN

cz.1

Powstanie chyliło się ku upadkowi. Rozmawiałem z Jurkiem, co będziemy robić po zakończeniu powstania. Do końca niemal nasz los był niepewny. Dopiero w końcu września przyznano powstańcom prawa kombatanckie. Gdy ogłoszono kapitulację, postanowiliśmy, że pojedziemy ze szpitalem do obozu jenieckiego. Zgłosiliśmy się do najbliższego punktu opatrunkowego przy ul. Kruczej 12.

Komendantem punktu był major dr Michał Grobelski, przed wojną kierownik kliniki ortopedycznej w Poznaniu, po kądzieli ostatni Piastowicz kujawski, pan na Kaczkowie i rodowym Gniewkowie, o czym dowiedziałem się od niego już w obozie. Pan dr Grobelski, po wysłuchaniu mego krótkiego curriculum vitae, powiedział: – Idź, Stasiu, do płka dr. Leona Strehla, szefa sanitarnego Komendy Głównej AK na ul. Śniadeckich 11. On organizuje szpital, z którym pojedziemy do obozu. On potrzebuje takich spryciarzy z CWSanu (Centrum Wyszkolenia Sanitarnego – przed wojną) jak ty.

Udaliśmy się we troje do płk. Leona Strehla. Tutaj, po zameldowaniu i objaśnieniu skąd się wziąłem w powstaniu i co do tej pory zdziałałem, płk Strehl powiedział: – Panie podchorąży, niech się pan trzyma blisko mnie. Będzie pan szefem kancelarii szpitala.– Ucieszyłem się, bo płk Strehl zrobił na mnie sympatyczne wrażenie.

Ostatnie barykady

            Gdy szedłem do kwatery płk. dr. Leona Strehla, widziałem tłumy mieszkańców pędzonych przez żandarmów. Na częściowo rozebranej barykadzie już z daleka zauważyłem siedzącego na niej wynędzniałego chłopca pięcio- lub sześcioletniego, wołającego dość głośno: – Wszyscy skapitulowali … ja tylko nie skapitulowałem …– Na dowód czego potrząsał wystruganym z drewna czymś, co miało być „stenem”. Przechodzący obok płakali na ten widok i potwierdzali: – Tak synku, tak … Tylko ty nie skapitulowałeś …

W dniach od 4 do 11 X organizował się na Dworcu Towarowym transport chorych do obozów jenieckich, do Altengrabow i do Zeithain. Od płk. Strehla otrzymałem polecenie, bym zebrał 10 ochotników i na ich czele, dwoma samochodami dostarczonymi przez wehrmacht, udał się do miasta, głównie w okolice Placu Trzech Krzyży i zebrał pozostających w osamotnieniu rannych i chorych, a także, byśmy z pustych już domów zebrali pościel i bieliznę dla naszych rannych.

Działaliśmy w scenerii apokaliptycznej, niespotykanej w naszych dziejach: puste milionowe miasto, palące się domy jeszcze od czasów nalotów i bombardowań, a także podpalane lub wysadzane w powietrze, te które dotychczas los uchował przed Brand und Vernichtungs Kamandos. Te kolumny minerskie zgodnie z dyrektywą Hitlera miały „Warschau ausradieren …” Biegające zalęknione lub wyjące rozpaczliwie z żalu psy zostały pozostawione przez dotychczasowych opiekunów. Do tego płaczliwe zawodzenie, niezwykłe miauczenie kotów. Fruwające kanarki i papużki. Szukamy pozostających jeszcze zapominanych i pozostawionych swemu losowi starych zniedołężniałych i chorych. W ciągu dwóch dni zabraliśmy z gruzów i piwnic kilku nieszczęśliwców.

Drugiego dnia naszych poszukiwań, gdzieś na początku ulicy Nowogrodzkiej, słyszymy dość mocne uderzenia, jakby młotkiem w drewno. Gdy zdołaliśmy zlokalizować źródło tego łomotania na pierwszym piętrze, okazało się, że to jakaś nieszczęsna staruszka, może sześciesięcioletnia. Otóż ta staruszka mocowała się już kilka godzin, by wyjąć z drzwi zamek Yale, taki nowoczesny, automatyczny. Bez niego nie opuści mieszkania, bo gdzie potem taki dobry zamek kupi i za co? Okazuje się, że musimy zamek ten wyrąbać tasakiem kuchennym i dopiero pani ta daje się namówić, by z nami pójść do szpitala.

Zadanie wykonywaliśmy przez pierwsze dwa dni bez zakłóceń, natomiast trzeciego dnia, gdy przechodziliśmy przez Plac Trzech Krzyży, zostaliśmy zatrzymani przez esesmanów i po krótkim przesłuchaniu zapędzeni do rozbierania barykad. Marne były widoki na ucieczkę. Esesmanów było kilkunastu i dobrze przyglądali się pracującym, których prócz nas było około trzydziestu–czterdziestu. Wkrótce zauważyliśmy, że co jakiś czas esesmani, wszyscy dobrze podpici, wybierają po kilku pracujących, idą z nimi gdzieś w gruzy, a po chwili słychać było salwy z „peemów”. Nie mieliśmy wątpliwości, że po wykonaniu „zadania” zostaniemy także zlikwidowani. „Nasi” Niemcy, to jest kierowcy, skoro ich interwencja nie odniosła skutku i zostali dość brutalnie przepędzeni, przywieźli wkrótce Stabsarzta, który nadzorował organizowanie transportu na dworcu. Ten lekarz i oficer dość intensywnie argumentował i wreszcie udało mu się nas wybawić od niechybnej śmierci. Na tym skończyły się nasze jazdy.

2 września 1944 r. ustały działania bojowe w powstańczej Warszawie. Szef sanitarny Komendy Głównej AK, płk dr Leon Strehl, po otrzymaniu dyrektyw od władz sanitarnych wehrmachtu, zwołał 3 X na odprawę wszystkich komendantów szpitali i punktów sanitarnych. Przekazał on do wykonania następujące zadania dotyczące transportów:

1. Ciężko rannych i chorych, jak również niedołężnych i starców spośród ludności cywilnej, skierować, używając do tego własnego transportu, do Szpitala Dzieciątka Jezus oraz do punktów przyjęć, mieszczących się obok I Wojskowego Szpitala Okręgowego przy ul. Nowowiejskiej i przy skrzyżowaniu ulic Chłodnej i Żelaznej. Tam mają przejąć nad nimi opiekę delegaci RGO oraz władza cywilnej administracji niemieckiej.

2. Nie nadających się do ewakuacji skierować do szpitala PCK przy ul. Jaworzyńskiej. Na 4 X zorganizować przewiezienie ciężko rannych oficerów i szeregowców w liczbie 500. Powinni oni być dostarczeni do następujących punktów zbiorczych: z części południowej Śródmieścia do punktu obok I Wojskowego Szpitala Okręgowego, zaś z części północnej na plac przed Dworcem Głównym. Na 10 rannych odkomenderować jedną pielęgniarkę lub sanitariuszkę, a na 30 rannych jednego lekarza. Środki transportu dostarczy sanitariat wehrmachtu.

3. Pozostałych rannych grupować w tych większych szpitalach, do których istnieje względnie łatwy dojazd samochodem. „Przeczesać” opuszczony przez ludność cywilną teren, zwłaszcza piwnice i schrony, w celu wyszukania opuszczonych rannych i osób niedołężnych. Przygotować dla nich środki transportu na 7 i 8 X. Każdy ewakuowany musi posiadać wyposażenie osobiste: bieliznę i pościel. Wraz z rannymi należy wywieźć wszystkie instrumenty medyczne, leki, środki opatrunkowe i żywność. W docelowym miejscu władze niemieckie zapewniają bowiem jeńcom jedynie żywność.

4. Zarząd Główny i Zarząd Okręgu Warszawskiego PCK oraz szpital PCK pozostają na miejscu, prowadząc nadal szpitale własne oraz niektóre wojskowe. Będzie się tam gromadzić pozostałych rannych i chorych cywilnych oraz powstańców odnalezionych po wyjeździe transportów wojskowych.

5. Komendy poszczególnych transportów ewakuacyjnych: transport 4 X, komendant mjr dr Szczepan Wacek, jego zastępca dr Józef Konarski. Transport 7 X, komendant por. lek. Stanisław Bayer, jego zastępca ppor. lek. Longin Dolny. Transportem 8 X wyjedzie cała polska komenda z płk. dr. Leonem Strehlem i ppłk. dr. Tadeuszem Bętkowskim wraz z pozostałymi lekarzami. Zgodnie z postanowieniami Konwencji Genewskiej lekarzom może towarzyszyć najbliższa rodzina.

6. Przed wyjazdem komendanci szpitali muszą przygotować listy:

a) chorych i rannych,

b) lekarzy i ich rodzin,

c) pozostałego personelu.

W odniesieniu do personelu należy przeprowadzić rekrutację ochotniczą uciekając się w ostateczności do przymusu. Wszyscy ranni i personel powinni posiadać legitymacje AK, personel zaś dodatkowo ostemplowane i numerowane opaski PCK oraz zaświadczenia w języku polskim i niemieckim. Opaski i zaświadczenia będzie wydawać Zarząd Okręgu Warszawskiego PCK.

7. Całą dokumentację dotyczącą zmarłych, poległych, chorych i rannych wraz z ewentualnymi depozytami przekazać do PCK.

8. Przez lekarzy naczelnych według złożonych imiennych list należy rannym, chorym i personelowi wypłacić żołd w wysokości 3000 zł + 7 dolarów.

Wszystkie postawione przez dr. L. Strehla zadania zostały wykonane. Władze niemieckie dotrzymały warunków umowy kapitulacyjnej. W wyznaczonych punktach Niemcy dostarczyli odpowiedniej ilości środków transportu samochodowego. Na Dworcu Towarowym był podstawiony pociąg ewakuacyjny. Stabsarzt, który nadzorował transport, nawoływał, by z Warszawy zabierać wszystko co się może przydać w szpitalu, gdyż nie należy liczyć na to, co w obozie dadzą władze obozowe.

Dzięki temu, że wszyscy wykonali zadania na celująco, szpital miał dobrze wyposażoną salę operacyjną, aptekę, sale opatrunkowe, aparat RTG, laboratorium, warsztaty (techniki medycznej, szewski, krawiecki), a także kuchnię.

Pierwszy transport z komendantem dr. Szczepanem Wackiem został skierowany do Stalagu XI w Altengrabow. Drugi transport wyruszył 7 X 1944 r., ale został przez gestapo i SS skierowany do obozu koncentracyjnego w Radogoszczy pod Łodzią. Dzięki usilnym staraniom dr. St. Bayera i dr. Longina Dolnego u władz sanitarnych wehrmachtu, po dwóch dniach pobytu w Radogoszczy transport skierowano do Zeithain. W czasie przewożenia rannych z pociągu do obozu w Radogoszczy, a następnie na dworzec, ludność Łodzi entuzjastycznie witała powstańców kwiatami i obdarowywała paczkami żywnościowymi, mimo zakazów żandarmów, grożących użyciem broni. Transport przybył do Zeithain 14 X 1944 r. Drugi transport skierowany do Zeithain odjechał z Warszawy dopiero 11 X i przybył tam 13 X 1944.

Przyjazd do obozu

            Odległość od stacji kolejowej Jacobsthal do obozu wynosiła około 2 km. W przenoszeniu chorych i rannych pomagali nam Włosi. Przed wejściem do obozu wszystkie bagaże były rewidowane, a każdy był poddawany wstępnemu przesłuchaniu przez hauptmanna Abwehry o nazwisku Stachel. Podstawowe pytanie dotyczyło nazwiska. Zgodnie z warunkami kapitulacji każdy powstaniec powinien w obozie występować pod własnym, prawdziwym nazwiskiem, a nie przybranym (fałszywym !). Gdy więc mój przyjaciel Jurek Wilk podał swe nazwisko, hauptmann Stachel żachnął się i rzekł: – Proszę podać swe prawdziwe nazwisko. Wilk to przecież pseudonim. Co drugi polski partyzant to jest wilk, żbik albo ryś. –Następnie zwrócił się do mnie: – A jak pan się nazywa? – Stanisław Kowalski – odpowiedziałem. – Proszę, to jest prawdziwe polskie nazwisko – drzekł hauptmann Stachel.

Chorych z dworca w Jacobsthal do obozu pomagali (jak już wspominałem) nosić Włosi. Byli to ci żołnierze, którzy po przewrocie marszałka Badoglio nie chcieli złożyć przysięgi na wierność führerowi lub partyzanci włoscy. Żal było patrzeć na ich marną kondycję. Mając z przydziału kilkaset papierosów połowę chyba rozdałem tym biedakom …

Padał deszcz i przyjmowanie rannych do obozu przeciągało się. Pani dr Janina Krzyżanowska poszła interweniować do hauptmanna Stachela, by przyspieszył tempo przyjmowania, bo ranni mokną. Gdy tempo nie zostało przyspieszone, pani doktor pobiegła ponownie do hauptmanna i zbeształa go tak skutecznie, że hauptmann zaniemówił. Wcześniej przecież nikt chyba tak nie beształ niemieckiego oficera. Po dłuższej chwili istotnie zrezygnował z dokładnej kontroli i przesłuchiwań. Przyjmowanie ruszyło raźniej.

Polski szpital wojskowy w Zeithain – pierwsza nazwa: Szpital jeńców AK i internowanych w Zeithain – był częścią obozu jenieckiego 304 N Stammlager IV B Reserve Lazarett Zeithain. Komendantem obozu -szpitala był oberstabsarzt Lücke, a „opiekunem” polskiego szpitala stabsarzt Hoeffner. Na szpital Niemcy przeznaczyli 25 baraków, z których każdy mógł pomieścić na piętrowych pryczach 60–70 jeńców. Baraki były mocno zapluskwione, zimą słabo ogrzane. Wodę dla celów spożywczych i sanitarnych trzeba było nosić ze studni. Nieczystości z baraków rannych i chorych wynosili sanitariusze w tzw. kiblach (dużych wiadrach) do latryn. Pralnię i kuchnię wybudowała kolumna robocza pod kierunkiem mgr. Jana Knihnickiego – Sawczaka i Ludwika Lipeckiego – Stawa.

Po przybyciu do obozu płk dr L. Strehl wydał odpowiednie rozkazy organizacyjne i dotyczące spraw porządkowych. Naczelnym chirurgiem szpitala mianowany został ppłk dr Tadeusz Bętkowski, a mjr dr Michał Grobelski konsultantem ortopedą. Wyżywienie składało się z trzech posiłków dziennie. Rano kawa i chleb: porcja na cały dzień 300 gramów, margaryna lub mała kostka masła i plasterek wątrobianki. Obiad składał się z zupy brukwiowej z dodatkiem 2–3 małych ziemniaków i małej kostki mięsa. Kolacja: herbata ziołowa, marmolada, margaryna.

W szpitalu w Zeithain przebywało od 13 X 1944 do 11 VIII 1945 łącznie 1572 chorych, rannych, internowanych i personelu (862 mężczyzn i 710 kobiet). Według głównej księgi chorych przebywało w tym czasie 1029 rannych i chorych (772 mężczyzn i 257 kobiet). Z przeglądu materiału chorych wynika, że przeważały rany postrzałowe. Duża była także liczba złamań wskutek ciężkich ran postrzałowych, np. z czołgu lub wskutek bombardowania albo działania min powietrznych i granatów. Chorzy byli dobrze dobrani do transportów ewakuacyjnych. W jednym tylko transporcie odnotowano dwa zgony w obozie w Radogoszczy. W grupie rannych było 29 zgonów spowodowanych ropowicami i posocznicą, głównie u rannych amputowanych (uda). Sześć zgonów wśród personelu u osób starszych z niedomogami krążenia.

Leczenie rannych to chirurgiczne opracowanie: przemywanie ran i jałowe opatrunki. Duże uznanie zyskała u chirurgów szpitala metoda podana przez ppłk. dr. T. Bętkowskiego przemywania ran 3% roztworem dwuwęglanu sodu. Jak się okazało, ten roztwór skutecznie zmieniał niekorzystny odczyn kwaśny środowiska na zasadowy.

Zabiegi operacyjne były wykonywane na sali operacyjnej, której urządzenie przywieziono z Warszawy. Jak na warunki drewnianego baraku, sala operacyjna była wzorowo czysta i nie było przypadku powikłania wskutek niedostatecznej jałowości operacji. Gojenie ran u wyczerpanych w powstaniu żołnierzy, a następnie głodzonych jeńców, przebiegało źle. Brzegi ran się nie zrastały, nie tworzyła się ziarnina, nie zamykały się przetoki. Szczególnie trudno goiły się rozległe rany kostne, złamania postrzałowe i rany po granatach i minach. Paczki Czerwonego Krzyża, które nadeszły w połowie grudnia 1944 r., zawierające konserwy, masło, mleko skondensowane, czekoladę, a także przekazywane do kuchni ryż, mąka i konserwy – w bardzo krótkim czasie poprawiły kondycję rannych i spowodowały, że rany dotąd się nie gojące, zaczęły się pomyślnie goić. Ciekawie rozwiązali dożywianie naszych rannych kwatermistrzowie szpitala po wyzwoleniu obozu. Przypędzili do tzw. przedobozia kilkanaście krów z majątku ziemskiego najbliższego grafa, urządzili oborę i odtąd do wyjazdu do kraju ranni mieli codziennie świeże mleko, rosoły i świeże mięso. Nasi ranni nie tylko dobrze się odtąd „goili”, ale i przybierali na wadze.

Następujący lekarze pracowali na oddziałach chirurgicznych: Wacław Sitkowski, Bogdan Hoffman, Jan Nowicki, Janusz Górski, Jan Sitkiewicz, Władysław Klonowski, Zygmunt Kujawski, Jerzy Kaczyński, Hedda Górzowa, Henryka Czajkowska, Paweł Suchy, Stanisław Bayer, Stanisław Hoszowski, Stefan Grochowski, Kazimierz Dzik, Janina Krzyżanowska, Adam Pacyński, Michał Grobelski, Stanisław Rusiniak, Mirosław Vitali, Tadeusz Bętkowski, Mieczysław Zapolski, Zbigniewa Sikorska, Edward Komar, Romuald Ławrynowicz, Florian Nowacki, Zygmunt Zieliński, Wacław Gałecki, laryngolodzy: Tadeusz Gerwel i Marian Kwiatkowski, okulista: Zdzisław Januszewski, chirurg stomatolog: doc. dr Witold Cybulski, interniści: doc. dr Stanisław Manczarski (lek. rządowy), Bolesław Bartenbach, Michał Jagodowski, Roman Górecki, Marian Morawski, Stanisław Gerlecki, Jan Payerbrune, dermatolodzy: Andrzej Rusin, Longin Dolny, radiolodzy: Marian Mroczkowski, Kazimierz Bonk, lekarz obozu – personelu: Jan Durko, laboratorium analityczne: Bogdan Hoffman i Czesław Gerwel, apteka: Witold Połomski, Stanisław Wiśniewski, Jadwiga Józefkowicz, Mieczysław Zieliński, ambulatorium stomatologiczne: Krystyna Sutorowska, Maria Vitali i Paweł Wiśnicki, oddział ginekologiczno–położniczy: Zdzisław Sutorowski, medycy: Antoni Aroński, Ryszard Duliński, Mirosław Ferster, Stanisław Kowalski (Iwankiewicz), Zbigniew Solek, Wacław Sitkowski.

Egzamin medyków

            Ustaloną obsadę szpitala musiał zatwierdzić oberstabsarzt Lücke. Uznał on liczbę medyków około 20 za podejrzanie dużą. Ponieważ tylko część z nich miała odpowiednie zaświadczenia, Lücke, nie uznający studiów konspiracyjnych, zarządził dla wszystkich egzamin sprawdzający. Prawdą jest, że wśród medyków posiadających zaświadczenia byli tacy, którzy medycyny nie studiowali. Egzamin odbył się w połowie listopada 1944 r. Wszystkich egzaminowanych ustawiono w szeregu przed komisją w składzie: oberstabsarzt Lücke, stabsarzt Hoeffner, hauptmann Stachel i trzej podoficerowie. Stabsarzt Hoeffner zadawał każdemu trzy pytania z anatomii. Jeśli pytany odpowiedział dobrze, zostawał uznany za medyka i otrzymywał zaświadczenie zaliczające go do pracowników służby zdrowia i upoważniające go zgodnie z Konwencją Genewską do pracy przy chorych i rannych. Osoby, które nie zdały egzaminu, miały być przekazane do stalagu zwykłego. Jednym z tych, którzy nie zaliczyli egzaminu, był pchor. Andrzej Sołtyński, posiadający zaświadczenie, że jest studentem III roku stomatologii (nie wiedział jak się nazywa żuchwa po łacinie ?!). W rzeczywistości był on studentem tajnej Politechniki Warszawskiej, a po wojnie został profesorem na politechnice.

Ja otrzymałem trzy pytania. Pierwsze: – jak po łacinie nazywa się głowa? Odpowiedziałem dobrze – caput. Drugie: – jak się nazywa język? Odpowiedź: – lingua. Też dobrze. Trzecie: – jak się nazywa mięsień dwugłowy ramienia? Musculus biceps – też dobrze. Ale tutaj wystąpił oberstabsarzt Lücke do stabsarzta Hoeffnera: – Niech mu pan da jeszcze jedno, trudniejsze pytanie, bo te dotychczasowe były za łatwe. Na to Hoeffner odpowiedział: – Niemiecki oficer powiedział, że trzy pytania i kto odpowie dobrze, zostaje w szpitalu. Wobec tego należy dotrzymać danego słowa. – Stanowisko Hoeffnera podtrzymał hauptmann Stachel, gdyż Lücke nawet u nich nie cieszył się sympatią. Ci co nie zdali egzaminu, pomimo groźnych zapowiedzi Niemców, pełnili różne funkcje w szpitalu dzięki dyplomatycznym staraniom płk dr. L. Strehla.

W szpitalu pracowało 55 pielęgniarek dyplomowanych, 60 sanitariuszek i 61 osób personelu gospodarczego. Siostra przełożona: Jadwiga Kondracka–Bayer, zastępczynie siostry przełożonej: Halina Mazaraki i Irena Pniewska. Szpital miał własne warsztaty: krawiecki, szewski, techniki medycznej. Pralnia pracowała w bardzo trudnych warunkach.

W obozie urodziło się 11 zdrowych dzieci. Jako pierwszy na świat przyszedł Michał Radosław Kujawski. Pozostałe noworodki to: Janusz Gryczka, Anna Januszkiewicz–Markiewicz, Maria Ewa Kaczyńska, Anna Karpowicz, Magdalena Konwerska, (brak imienia) Kossowski, Elżbieta Kozioł, Jan Venulet, Andrzej Krzysztof Wiśnicki, Joanna Danuta Nawrocka.

W okresie od 31 X 1944 do 14 IV 1945 r. w transportach przekazano do stalagów i fabryk 610 osób spośród chorych i personelu. Proponowani do transportu ozdrowieńcy stawali przed komisją lekarską, składającą się z polskich lekarzy orzekających o stanie zdrowia i ustalających ewentualną grupę inwalidzką (g – gesund – zdrowy; dfg – dienstfähig – zdolny do służby; LA – Leichte Arbeit – lekka praca, np. po 4 tygodniach następne badanie; dunfg – dienstunfähig – niezdolny do służby). Orzeczenia były zatwierdzane przez stabsarzta Hoeffnera. Każdy stający przed komisją otrzymywał zaświadczenie o pobycie w szpitalu oraz orzeczenie lekarskie zgodne z polskim orzeczeniem wojskowym. Po uwolnieniu obozu do kraju wysłano w transportach kolejowych lub konnych ponad 600 rannych i personelu, a 152 osoby udały się na zachód.

Działalność kulturalna, duszpasterska, sportowa była podporządkowana hasłu: „Głowa do góry”. Życie w szpitalu w Zeithain układało się inaczej niż w innych obozach jenieckich. Mimo dramatycznych, a nawet tragicznych zdarzeń, które miały miejsce w czasie siedmiu miesięcy niewoli, było urozmaicone przez sam fakt pobytu w nim kobiet.

Lücke i spódniczki

            Komendant obozu, oberstabsarzt Lücke, przeżył podobno szok, gdy zobaczył, że „jego jeńcami” są kobiety. Kiedyś, chyba w grudniu 1944 r., wydał polecenie płk. L. Strehlowi, żeby od dnia następnego wszystkie kobiety nosiły spódniczki, a nie spodnie, bo często żołnierze niemieccy kontrolujący, „Co się dzieje w polskim szpitalu”– mają trudności w rozpoznaniu „Kto jest kto …” Trzeba wyjaśnić, że w czasie powstania większość dziewcząt i kobiet nosiła spodnie, lepiej chroniące ciało w czasie kurzu w czasie bombardowania. To polecenie Lückego płk Strehl w odpowiedzi na piśmie uznał za niezrozumiałe i nie mające podstaw w konwencji genewskiej dotyczącej jeńców wojennych. Natomiast wszystkie nasze panie „jak jeden mąż”, nawet te, które do tej pory nosiły spódniczki, ubrały spodnie i zaczęły demonstracyjnie przechadzać się głównymi alejkami: Aleją Jerozolimską i Aleją Sikorskiego.

Gdy Lücke, zawiadomiony o tej demonstracji przyszedł do obozu– co prawda nie wszedł, tylko chodził wokół drutów obozowych– o mało go „szlag nie trafił”. W najwyższym zdenerwowaniu, nie kontrolując siebie, zaczął „dla postrachu” strzelać nad głowami demonstrantek ze swej „piątki”. Zapowiedział w nowym piśmie do płk. L. Strehla, że jeśli „jego” jeńcy nie wykonają wiadomego polecenia, to od dnia następnego wstrzyma dla wszystkich Polaków dostawę żywności. Ponieważ nasze panie nie posłuchały pana komendanta, więc istotnie dostawę żywności wstrzymano. Płk L. Strehl zażądał widzenia się z Lückem, by mu oznajmić, że zostanie o tym nieludzkim postępku zawiadomiony Międzynarodowy Czerwony Krzyż. To widocznie poskutkowało, bo dostawy żywności wznowiono. Ale Lücke, może dla ukarania nas, nie pokazał się od tej pory ani w szpitalu ani przy drutach. Mieliśmy więc od niego spokój.

Pierwsze paczki otrzymaliśmy 15 XII, więc Wigilia była radośniejsza. Podobnie wypadł Sylwester urządzony w baraku nr 3, w którym funkcję komendanta pełnił Jerzy Wilk, a który był zajmowany przez personel sanitarno-administracyjny. Scenerię karczmy żydowskiej opracowali Jerzy Wilk i Maciej Piechotka. Stroje były różne, od fraków po egzotyczne hinduskie i polskie ludowe, przywiezione dla teatru z Warszawy. Zaproszone panie wystąpiły w sukniach z dekoltami, pantoflach na wysokich obcasach. Znakomity bufet, już z paczek PCK, przygotował Alojzy Świerczewski, warszawski barman. Były pieśni wojskowe, powstańcze, patriotyczne. Życzenia, abyśmy w zdrowiu dożyli wolności. Niezapomniany Sylwester.

Od samego niemal początku rozpoczął działalność chór mieszany pod kierownictwem byłego kapelmistrza marynarki wojennej kpt. Aleksandra Dulina. W krótkim czasie rozwinął działalność chór rewelersów Henryka Szachnowskiego. Również w pierwszych tygodniach zorganizował się teatrzyk i kabaret, którego animatorem był Zdzisław Sutorowski. Występowali w nim: Jadwiga Kondracka–Bayer, Aleksandra Bukowska, Zofia Knapik, Ziemowit Karpiński, Jerzy Komorowski, Eugeniusz Stawierski, Mieczysław Milecki. Teksty pisali Ewa Szumańska, Zdzisław Sutorowski i Ziemowit Karpiński. W okresie Bożego Narodzenia kabaret wystawił jasełka o aktualnej powstaniowej i obozowej treści. Herodem był Hitler, a diabłami esesmani. Oficjalny tekst przedstawienia zatwierdzony przez oficera Abwehry hauptmana Stachela był oczywiście niewinny. Podoficerowie niemieccy, którzy przyszli obejrzeć jasełka z wypiekami na twarzy, oglądali przedstawienie do końca. Lojalnie nie interweniowali i nie donieśli na to, czego byli widzami.

Wieczory poświęcone poezji organizowała znana aktorka Halina Cieszkowska. Kapelanem obozu był ksiądz Albin Jakubczak. Wystrój kaplicy, witraże, a także monstrancja z puszek po konserwach, były dziełem Zofii Wasilewskiej, Jerzego Wilka i Macieja Piechotki. Ksiądz kapelan udzielił w obozie kilku ślubów, ochrzcił 11 dzieci i odprowadził na wieczny spoczynek wszystkich zmarłych.

Uwaga na Kowalskiego!

            Nasza kancelaria szpitalna miała za sąsiadów, przez drewnianą, nie bardzo szczelną ścianę, dyżurkę podoficerów i żołnierzy niemieckich, którzy sprawowali „opiekę” nad naszym obozem. Niemcy rozpoczynali dyżur o 8.00 rano i kończyli o 15.00. Potem wpadali czasem dla dokonania nagłej rewizji lub tylko dodatkowego „przeglądu”. Od 15.00 do 8.00 rano czuwali na wieżach strażnicy z reflektorami i karabinami maszynowymi. Ponieważ ta dzieląca nas ściana przepuszczała głos, postanowiłem to wykorzystać, o czym zameldowałem pułkownikowi Strehlowi i co on zaakceptował – mieliśmy podsłuchiwać Niemców i dowiedzieć się, o czym też oni rozmawiają. Nasi fachowcy od akustyki wykonali mi odpowiedni prosty aparat, który ułatwiał  to zadanie.

Pewnego dnia, gdy przyszedł nowy żołnierz, wachtmeister Holz pouczał go o czekających na niego obowiązkach, a następnie rzekł: – W końcu chciałem zwrócić twoją uwagę na tego podoficera – szefa kancelarii, Kowalskiego. To dziwne. Jest kapralem podchorążym, a często jego gońcami są oficerowie. Wprawdzie są to kobiety, ale przecież to jest wbrew jakiemuś przyjętemu porządkowi i dyscyplinie wojskowej. Jak by nie było … To nie mogło „przejść przez głowę” niemieckiemu żołnierzowi. Istotnie, zdarzało się, że „zawiadomienia obiegiem” roznosiły panie w randze podporucznika, panna Janina Retingerówna, podobno córka członka rządu naszego w Londynie, i panna ppor. Irena Polkowska, córka pani Polkowskiej, która miała opinię omni potens i omni sciens – „wszystko mogącej i wszystko wiedzącej”. Robiły to chętnie, bo nie miały innego zajęcia jako rekonwalescentki ranne w powstaniu. Moim stałym gońcem był Andrzej Nowicki, młodzieniec szesnastoletni, syn mistrza krawieckiego, dbającego starannie o to, by nasze mundury były bez zarzutu, całe i wyprasowane.

Prima Aprilis

            Sanitariuszki pod komendą Oleńki Bukowskiej, przez całą noc poprzedzającą 1 IV, przygotowały setki, a może tysiące, wielobarwnych kwiatków z włóczki i bibuły i nad ranem przyozdobiły nimi gałązki wierzb przy Alejach Jerozolimskich i Alei Sikorskiego, dwóch głównych alejkach obozu. Niemcy z Lagerkomando przybiegli patrzeć i podziwiać, co też Polakom przyszło do głowy. Na pytanie jednego z nich, kiedy u nich też zakwitną wierzby, Oleńka Bukowska odpowiedziała, że jak Hitler zakwitnie. „Nasi” podoficerowie niemieccy ucinali gałązki i chowali „za pazuchę”, by pokazać w swoich domach kwiatki na wierzbie.

Dyngus

            W 1945 wypadł on 1 kwietnia, było więc nowe zamieszanie wywołane powszechnym laniem wody według zasady „każdy każdego”. Lano się całymi kubłami w barakach i poza nimi. Strażnik na wieżyczce obok baraku 3 sądząc, że wybuchł pożar, wezwał straż obozową – Włochów, którzy przyciągnęli pompę. Tych dzielnych strażaków nasi chłopcy obficie zlali wodą z motopompy. Przybyły z odsieczą wachtmeister Holz groził, że będzie strzelać, ale i jego obficie polano wodą, a potem suszono i pojono kawą.

Sprawa bardzo delikatna …

Pewnego razu, może na początku grudnia 1944 r., podoficer Holz, ten z Abwehry, zagadnął mnie: – Panie podchorąży, czy nie wydaje się panu, że ten radiolog dr B. jest bardzo podobny do Żyda … ? Ja odpaliłem Holzowi: – A wie pan, że jak patrzę na naszego komendanta obozu oberstabsarzta Lückego, to odnoszę to samo wrażenie … . – Na to Holz wyraźnie skonfundowany i pospiesznie: – Panie podchorąży, tej rozmowy nie było!– Oczywiście, zarówno wśród personelu jak i rannych i chorych było wielu biedaków, obywateli polskich żydowskiego pochodzenia, których los oszczędził i udało im się uchować i dostać do naszego szpitala. Prawie wszyscy przed wyjściem z Warszawy dostali stopnie oficerskie, czasem mimo bardzo młodego wieku, aby mogli pójść do oflagów.

Wizyta delegacji Czerwonego Krzyża z Genewy

We wtorek po świętach wielkanocnych miała miejsce w szpitalu „wizyta” delegacji Czerwonego Krzyża z Genewy. Doktor Zdzisław Sutorowski, Zofia Knapik i Ziemowit Karpiński, jak na aktorów przystało, byli odpowiednio przebrani i ucharakteryzowani: kapelusze, meloniki, sakpalta, pani – futro. Pokazali się nagle, w środku szpitala, prosząc podoficera Niemca, by zawiadomił stabsarzta Hoeffnera, że czekają na niego w kancelarii szpitala. Stabsarzt Hoeffner przyszedł zdyszany, a był dość korpulentny, i sumitował się, że nie był poinformowany o wizycie i że zawiadomi zaraz oberstabsarzta Lückego. Delegacja dała sobie przez dłuższy czas opowiadać o szpitalu, a na ponowne zapewnienie, że oberstabsarzt Lücke zaraz przyjdzie, delegacja oświadczyła, że Lücke nic nowego do sprawy nie wniesie, bo oni są tylko sfingowaną delegacją. Stabsarzt Hoeffner, który niejednokrotnie wykazał się życzliwym stosunkiem do naszego szpitala, uśmiał się tylko i podziwiał kunszt inscenizacji.

Działalność sportowa

Oprócz gimnastyki, uprawianej przez większość pracowników szpitala, rozgrywano mecze siatkówki – siatka wykonana z sienników, o co była awantura ze strony Niemców – a w świetlicy mecze ping–ponga. Do uprawiania lekkiej atletyki nie było warunków i za mało miejsca. Działalność kulturalno-rozrywkowa, chóry, kabaret, recytacje, koncerty i inne wyżej opisane, miały na celu podniesienie ducha. Trzeba podkreślić, że powstańcy nie wychodzili z Warszawy z opuszczonymi głowami. Po przyjeździe do Zeithain zabrali się żwawo do wykonywania obowiązków wynikających z rozkazów pułkownika L. Strehla. I wykonywali to dosłownie i w przenośni śpiewająco. Stabsarzt Hoeffner stwierdził kiedyś w rozmowie ze mną, że nas podziwia, gdyż spodziewał się przegranych, a zobaczył zahartowanych żołnierzy, z głową uniesioną do góry.

Ucieczki

W pierwszej ucieczce w dniu 15 XII 1944 r. brało udział trzech rannych ozdrowieńców: Zbigniew Milczarski, Ryszard Pańczyk i Wacław Tomasik. W następnej, w dniu 20 XII, Andrzej Jakubiec i Kazimierz Matuszewski.

Na szczególne omówienie zasługuje brawurowa ucieczka chorej M. K. z oddziału psychiatrycznego w dniu 20 II 1945 r., która była częściowo udana. Chora ta została ujęta przez żandarmerię w miasteczku Riesa, odległym od obozu o kilkanaście kilometrów. Doprowadzona do komendanta obozu stwierdziła w czasie przesłuchania: – Zauważyłam, że nad ranem, około piątej, reflektor zwykle omiatający teren, jest nieruchomy od dłuższego czasu. Wyciągnęłam wniosek, że strażnik śpi. Wobec tego, że jak mówią „pod latarnią bywa najciemniej”, przeszłam przez oba płoty pod wieżyczką obok baraku nr 3.

Chorej nie ukarano (strażnika tak !) i zalecono, aby na noc odbierano jej ubranie i podawano luminal. Wkrótce się okazało, że była ona na tyle przebiegła, że „zaoszczędzonym” luminalem poczęstowała sanitariuszkę, podając jej kawę. Gdy ta usnęła, ubrała się w jej ubranie i ponownie w ten sam sposób przedostała się przez druty. Tym razem została ujęta jeszcze na terenie obozu.

cdn