<< powrót

Pamiętnik TLW 2009

Opieka nad dzieckiem porzuconym w dawnej Warszawie cz.3

Zofia Podgórska-Klawe

Opieka nad dzieckiem porzuconym  w dawnej Warszawie  
Cz.3

W 1845 r. przyłączono do Szpitala Dzieciątka Jezus istniejący od 1810 r. Instytut Szczepienia Ospy i od tego momentu skończyły się problemy ze szczepieniem. Szczepiono dzieci począwszy od 8. tygodnia życia, przeprowadzając szczepienia regularnie co dwa tygodnie. Niestety, zdarzało się, że zbyt wczesne szczepienie słabych niemowląt (czasem szczepiono czterotygodniowe) kończyło się ich zgonem[1]. Jednak zagrożenie ospą przeszło do historii.

Pozostało natomiast, również istniejące od początku, zagrożenie chorobami wenerycznymi. Już w projekcie ustawy dla nowego Szpitala Generalnego z 1758 r. powiedziano, że szpitalna ,,matrona”, czyli położna,  powinna sprawdzać, czy przyjmowane niemowlęta nie są zarażone. W opisie szpitala z 1791 r. mamy izbę, ,,w której się trzymają chłopcy z krostami”. Fakt ich izolacji wskazywałby na to, że mamy tu do czynienia z chorobą weneryczną, w owym czasie bowiem chorych izolowano tylko w przypadku dżumy lub chorób wenerycznych.

Poważny dla zakładu problem w tej kwestii zaczął powstawać dopiero w XIX w., wraz ze zwiększającą się liczbą lekarzy prowincjonalnych i wzrostem świadomości mamek wiejskich. Wydobył ten problem na światło raport Frydrycha z 1844 r.[2]. Otóż na wsiach zaczęły się mnożyć skargi na wydawanie ze szpitala zarażonych kiłą dzieci, które z kolei zarażały karmiące je kobiety. Sprawą zajęli się również niektórzy lekarze prowincjonalni. Lekarz miasta Góry posunął się nawet do upatrywania przyczyny zwyrodnienia fizycznego chłopów m. in. w przyjmowaniu szpitalnych dzieci na wykarmienie. Protestowali również niektórzy wójtowie. Problem stawał się tym trudniejszy do rozwiązania, że w tego samego roku pojawił się spór między Szpitalem Dzieciątka Jezus a Szpitalem św. Łazarza w sprawie przyjmowania dzieci z chorobą weneryczną. Szpital św. Łazarza już od 11 lat prowadził oddział dla dzieci, ale nie umiano w nim rozwiązać kwestii karmienia niemowląt. Szpital Dzieciątka Jezus nie mógł narażać swoich mamek na zarażenie i chciał zarażone dzieci usuwać ze swoich pomieszczeń. Alternatywą mogłoby być urządzenie w nim osobnego oddziału, ale powstawała obawa, że sam fakt jego istnienia w szpitalu odstręczałby wszystkie mamki i zdrowe dzieci byłyby pozbawione pokarmu.

Cała sprawa z niewiadomych przyczyn jakby ucichła, bo w aktach obydwu szpitali poza pojedynczymi wzmiankami pojawia się ponownie dopiero w latach 60. W 1865 r. Rada Lekarska przez ustanowiony komitet do zapobiegania ,,zarazie syfilitycznej” zaproponowała wprowadzenie okresowej kontroli lekarskiej mamek wiejskich i będących pod ich opieką dzieci oraz wydanie popularnej broszury o objawach chorób wenerycznych u niemowląt. Projekt nie doszedł do skutku z powodu protestu naczelnego lekarza szpitala, Aleksandra Le Bruna. Twierdził on, że  kosztowna skądinąd broszura wywoływałaby lęk przed braniem dzieci ze szpitala, co dla całego dzieła opieki byłoby klęską. Sprawa pozostała więc nadal w zawieszeniu. Rada Lekarska natomiast zarządziła, aby Szpital Dzieciątka Jezus zorganizował odizolowany od innych oddział dla podrzucanych wenerycznych niemowląt. Dzieci zarażone, przychodzące do szpitala z matkami lub mamkami, należało odsyłać do Szpitala św. Łazarza. Oddział otwarto, ale śmiertelność na nowym oddziale wynosiła ok. 90 %. Rada wyraziła więc zgodę na przywrócenie dawnego stanu rzeczy. Spośród przyjmowanych niemowląt corocznie 1/4 lub 1/5 odsyłano do Szpitala św. Łazarza. W 1873 r. przyjęto np. 127 dzieci z kiłą, a u 8 szpitalnych mamek stwierdzono kiłowe owrzodzenie brodawek sutkowych.

W końcu, po rozmaitych próbach pogodzenia interesów obu szpitali, od 1880 r. oddział niemowląt wenerycznych pozostał w Szpitalu Dzieciątka Jezus, starsze zarażone dzieci przyjmował Szpital św. Łazarza[3]. Rozstrzygnięto w ten sposób kwestię ich przyjmowania i leczenia, ale nie zarażeń. Ten problem jeszcze przez szereg lat nie tracił na aktualności.

Oprócz tych, w pewnym sensie specyficznych dla domu porzuconych dzieci, chorób zagrażały im ,,zwykłe” choroby, co przy ich ogólnym stanie zawsze mogło skończyć się zgonem. Komitet w 1838 r. tak ocenił ten stan: ,,przy nędznym pokarmie, ścieśnionem pomieszczeniu w murach szpitala, bez zdrowego powietrza i ruchu, przedstawiały politowanie wzbudzający obraz niedołęstwa fizycznego”.  Na ten obraz niejednokrotnie nakładały się różne schorzenia. Pełniący wówczas funkcję naczelnego lekarza Le Brun wydawał drukiem od 1837 r. sprawozdania ze swojego oddziału, z których można się dowiedzieć, na jakie choroby zapadały najczęściej dzieci zakładowe. W pierwszych sprawozdaniach najczęściej wymieniano ,,chorobę skrofuliczną”, którą to nazwą obejmowano wówczas m. in. gruźlicę kości. Szczegółowe rozpoznania są nieraz dość mylące, można jednak wyciągnąć z nich wnioski o znacznym zaawansowaniu stanów chorobowych. Były to np. (według ówczesnego mianownictwa) przypadki: wrzodów (?), owrzodzenia gruczołów, rozdęcia i skrzywienia kości długich, zapalenia skrofulicznego stawu ramieniowego czy owrzodzenia zewnętrznej tablicy kości czołowej. U niemowląt najczęściej występowały (zachowując nadal mianownictwo z owych czasów): zapalenie oczu, rozdęcia (?), biegunki, żółtaczka, konwulsje, pleśniawki (potraktowane jako oddzielna, poważna choroba), świerzb i choroby weneryczne. Bardzo często wymieniano schorzenie, które określano nazwą ,,hydrops”. Trudno tu o pewność, ale nazywano tak chyba obrzęki, być może nerkowego pochodzenia, albo też występujące u noworodków w przypadku choroby hemolitycznej. Najczęściej jednak dzieci chorowały na biegunkę, której przyczynę upatrywano w ,,epidemicznym wpływie powietrza”. Oprócz tych dwóch częstych chorób, które nierzadko kończyły się zgonem, równie trudne do opanowania było ,,zapalenie oczu”. Na przykład w 1868 r. wśród 90 dzieci 71 miało ,,noworodkowe” ropne zapalenie spojówek – 4 łącznie z zapaleniem rogówki, 6 – z przebiciem rogówki i 1 – z zupełnym zniszczeniem rogówek. W 1871 r. stwierdzono najwięcej zapaleń spojówek na tle dyfterytycznym, a  wśród dzieci z tym rozpoznaniem dwadzieścia kilkoro utraciło wzrok[4].

W okresie ordynowania Le Bruna dzieci miały już zapewnioną stałą i zgodną z aktualną wiedzą opiekę lekarską. Starano się ją zabezpieczać od samego początku, jednak trudno stwierdzić dzisiaj jej stan faktyczny. Już w pierwszych wykazach personelu, z lat poprzedzających przeniesienie na plac Warecki, figuruje jedna osoba ,,służby lekarskiej”. Na postawie innych, dotyczących szpitali tego okresu źródeł możemy przypuszczać, że określenie to oznaczało cyrulika, który najczęściej wykonywał upusty krwi (osoby zakonne wykonywać ich nie mogły) oraz drobne zabiegi chirurgiczne, jak np. nacinanie wrzodów. Generalnie całokształt opieki nad chorymi należał do doświadczonych w tej dziedzinie sióstr, skądinąd – o czym wiemy również z innych źródeł– niechętnych ingerencji lekarzy. W projekcie ustawy dla Szpitala Generalnego z 1758 r. wprawdzie powiedziano, że w szpitalu powinni pracować lekarz i cyrulik, ale zalecając comiesięczne przynoszenie wziętych na wykarmienie dzieci do kontroli, jednocześnie zaznaczono, że kontrolować powinna siostra miłosierdzia.

O tym, że lekarz w szpitalu istotnie był, dowiadujemy się z różnych dokumentów z lat 1767, 1772, 1791, ale zapewne w całym tym okresie, tylko szpital ,,nawiedzał”, jak zalecono w Ustawie z 1758 r., a dzieci oglądał tylko wtedy, kiedy– również zgodnie z zaleceniem– przenoszono je w przypadku choroby pomiędzy dorosłych chorych. Pierwsza wzmianka o oddzielnej infirmerii dla chorych dziewczynek pojawia się w 1800 r.[5], ale nie oznaczało to jeszcze opieki lekarskiej. Niemniej, zatrudniony w 1804 r. przez władze pruskie szpitalny lekarz był później obciążany winą za zły stan dzieci[6], a więc już nawet prewencyjną opiekę nad nimi zaliczano do obowiązków lekarza szpitalnego.

Czy te obowiązki wypełniał kolejny lekarz, nie wiemy, ale lekarze dokonujący inspekcji szpitala w 1815 r. z ramienia Towarzystwa Dobroczynności ponownie nakazali wyprowadzenie małych dziewczynek z sali chorych kobiet. A więc osobna dla nich infirmeria już chyba znikła lub stała się za ciasna.

W kolejnych latach o roli lekarza wobec dzieci dowiadujemy się tylko z instrukcji, a nie z dokumentów potwierdzających stan faktyczny. Zalecano, aby lekarz badał dzieci  i mamki w momencie ich przyjmowania do szpitala, aby sprawował opiekę lekarską nad dziećmi chorymi, umieszczonymi w osobnych infirmeriach, aby szczepił ospę.

Dopiero ustanowienie w 1833 r. Rady Głównej Opiekuńczej zarządzającej szpitalami[7], która ogłaszała coroczne sprawozdania ze swojej działalności, przyniosło konkretne informacje o stanie opieki lekarskiej w szpitalu, także nad dziećmi. Powstał w tym okresie, pozostający pod stałą opieką lekarza odbywającego codzienne wizyty, szpitalny oddział dziecięcy, przyjmujący również dzieci z miasta, ale i zapewniający właściwe, zgodne z ówczesnym stanem wiedzy, postępowanie z dziećmi zakładowymi. W 1842 r., w którym ukazało się pierwsze sprawozdanie ze stanu i pracy całego szpitala, wydawane przez Aleksandra Le Bruna, szpital zatrudniał już 4 lekarzy i 4 felczerów, w tym jeden z nich, Maurycy Czechowski, mieszkał stale w szpitalu i opiekował się przede wszystkim szpitalnymi niemowlętami.

W tym okresie udało się opanować dolegliwe ,,noworodkowe zapalenie spojówek”, dzięki wydzieleniu osobnego pomieszczenia dla dzieci z tym schorzeniem i utrzymywaniu w nim jak największej czystości[8]. Ale już w latach 60.– jak wyżej powiedziano– sytuacja w tym zakresie była wręcz katastrofalna. Wynikało to jednak z ponownie coraz bardziej pogarszających się warunków bytowania całego zakładu, a nie z braku ewidentnie coraz lepszej opieki lekarskiej. Dziećmi zajmowali się pod koniec wieku lekarze wyspecjalizowani w pediatrii, dział niemowląt miał swego ordynatora. Dopiero w nowym Domu Wychowawczym, w nowych, nie pozostawiających wiele do życzenia warunkach, opieka lekarska mogła być pełna. Pracowało w nim już kilku lekarzy stałych i kilku konsultantów. Niestety, mimo to umieralność nie spadała.

Stale wysoka umieralność stanowiła najbardziej wiarygodny wykładnik warunków życia porzucanych dzieci, ich stanu zdrowia, a przede wszystkim skuteczności roztaczanej nad nimi opieki. Pierwsze doniesienia na ten temat pochodzą z 1790 r. i choć są niejasne, to nawet zakładając, że podane liczby pochodzą nie z jednego roku, są dostatecznie wymowne. Według tych doniesień w ciągu 1790 r. zmarło ,,u mamek” (?) 315 niemowląt, a dzieci starszych od 5 do 15 lat –  137[9]. Przez szereg kolejnych lat mówiono tylko ogólnikowo o wysokiej umieralności i dopiero z 1809 r. mamy parę szczegółowych informacji. W tymże roku późniejszy pierwszy prezes i jeden z założycieli Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego, August Ferdynand Wolff, przedstawił Radzie Lekarskiej projekt reorganizacji Szpitala Dzieciątka Jezus. Czytamy w nim m. in.: ,,Okazuje się, iż ze 100 dzieci przyjętych jedna tylko trzecia onych dożyje początkowych lat swoich. Jedna dwudziesta część lat 13 –tu, a zaledwo dwoje wieku dojrzałego dochodzą”. Wolff proponował zlikwidowanie domu podrzutków i założenie w jego miejsce Instytutu Babienia, czyli połogowego, gdzie mogłyby rodzić kobiety niezamężne i gdzie również przyjmowano by podrzutki. Położnice miałyby obowiązek wykarmienia swojego dziecka do 6. miesiąca jego życia oraz dodanego jej podrzutka[10]. Projekt nie doszedł do skutku, mimo że Instytut Babienia istotnie założono, ale według innych zasad.

Rektorzy szpitala woleli ten drażliwy temat pomijać milczeniem, tym bardziej, że w istniejących warunkach niewiele mogli zrobić. Alarm podnosiły kolejne wizytujące szpital komisje, złożone z lekarzy. W 1815 r. komisja wydelegowana przez Towarzystwo Dobroczynności po przejrzeniu ksiąg szpitalnych stwierdziła, że w okresie od stycznia 1807 do grudnia 1813 przyjęto do szpitala 4445 dzieci, z tego z oddanych 1978 na wieś żyło aktualnie tylko 584, natomiast szpitalne umarły wszystkie[11]. Wydana w 1820 r. Instrukcja dla szpitala sytuacji nie poprawiła. Może warto tu przytoczyć parę wpisów do tzw. Księgi Rodowodów z 1824 r., obrazujących okoliczności podrzucania, wydawania na wieś i los oddanych wiejskim mamkom podrzutków.

 

,, Czerwiec 1824.    

 

Nr 25       Jan Paweł, stary 4 tygodnie, tu chrzczony pod kondycją, podrzucony w koło o godz. 11 w nocy, miał na sobie pieluchy płócienne, powijaków 2 płóciennych i sukienny – oddany do Apolonii Węgrzynowej we wsi Żyrów, parafia Prażmów 5 lipca 1824.

Umarł 5 sierpnia 1824 r. na kaszel.

 

Nr 27      Stanisław Jan, stary 2 tygodnie, chrzczony u św. Jana. Syn Franciszki Sadzińskiej, panny, lat 20 liczącej, służącej zamieszkałej przy ul. Leszno nr 720. Odnosi Anna Krajewska, zamieszkała w miejscu wyżej wyrażonym.

                        Umarł 12 sierpnia 1824 r. 6 wieczór na suchoty.

 

Nr 28      Jan Stanisław, stary 7 tygodni, chrzczony u ś. Krzyża, syn Rozalii Grabowskiej, panny lat 17 liczącej, służącej… Odnosi… Babka rzeczonego dziecięcia… na mocy upoważnienia Rady Szczegółowej Dozorczej Szpitali… Oddany do Maryanny Dzwonkowskiej we wsi Szamoty parafia Tarczyn, 30 czerwca 1824 r.

Umarł 26 września 1825 r. na odrę.

 

Nr 29      Piotr Paweł, stary 1 tydzień, tu chrzczony pod kondycją, podrzucony w koło o godz. 10 wieczór z kartką tego imienia, miał na sobie pieluchę płócienną, spódnicę białą z falbaną, czapeczkę perkalową białą, powijak w czerwone kwiatki, poduszkę w paski niebieskie.

Umarł 4 lipca 1824 r. na krosty zaraźliwe” [12].

 

Jest to tylko jedna karta z księgi (z pominięciem jednego, mało istotnego wpisu). Wszystkie zapisane na niej dzieci zmarły w bardzo krótkim czasie, mimo że zbyt wielkiego natłoku w owym okresie chyba nie było. Według numeracji, do czerwca tego roku przyjęto tylko dwadzieścia parę niemowląt.

Kwestią tak wysokiej umieralności i w ogóle domu podrzutków zajęło się w tym czasie Towarzystwo Warszawskie Przyjaciół Nauk. Jak wyżej powiedziano, dwóch lekarzy wygłosiło wówczas na ten temat rozprawy. W rozprawie dr. Ignacego Fijałkowskiego mamy znowu parę liczb, ilustrujących i potwierdzających wagę problemu. I tym razem nie przyniosło to jednak żadnego rezultatu. Dopiero zarządzenia Komitetu do urządzania szpitala z 1838 r. spowodowały, że– jak podawano– ,,umieralność spadła do właściwej proporcji”. Za właściwą proporcję uznano zgon 8 noworodków na 40 przyjętych w ciągu miesiąca. Rzeczywiście, w porównaniu z poprzedzającymi reformy 6 miesiącami, kiedy zmarła prawie połowa spośród przyjętych, można to uznać za postęp, tym bardziej że w ciągu kolejnych 6 miesięcy na przyjętych 278 niemowląt zmarło tylko 87.

Poprawa utrzymywała się przez cały okres, kiedy Szpitalem Dzieciątka Jezus kierował Aleksander Le Brun. Zmniejszyła się również znacznie umieralność na wsi, co świadczyło o lepszym ogólnym stanie wydawanych dzieci.. W sprawozdaniu ze szpitala z 1843 r. Le Brun podał ciekawą tabelę umieralności, z której wynikało, że najwięcej zgonów notowano wśród dzieci podrzucanych w pierwszym miesiącu życia, chociaż też liczba ta nie przekraczała 1/3 przyjętych. Wśród dzieci powyżej miesiąca życia umierało najwyżej kilkoro lub nawet wszystkie przeżywały[13]. Oczywiście, sprawozdanie dotyczyło tylko okresu rocznego. Jednak widać z niego, że główną przyczyną śmierci nie był stan dzieci w chwili przyjęcia (jak to usiłowali wcześniej parokrotnie tłumaczyć rektorzy), ale niewłaściwe warunki i opieka.

W późniejszych latach stały nadzór lekarski nad podrzutkami, a także postęp wiedzy medycznej pozwoliły na obniżenie umieralności do około 1/6, a nawet 1/8, z wyjątkiem miesięcy letnich, kiedy spore żniwo śmiertelne zbierały, tzw. biegunki letnie. Leczono je np. w 1869 r.  podawaniem na wstępie środków czyszczących (olej rycynowy, kalomel), a potem ściągających jak opium oraz stosowaniem okładów na brzuszek. O odwodnieniu jeszcze w ogóle nie mówiono[14].

Od lat 70. sytuacja zaczęła się znowu pogarszać; przeciętna umieralność w roku 1873 wyniosła np. 39,33%, a w następnych latach wzrastała nawet w niektórych miesiącach do 50% i wyżej. Artykuły prasowe, domagające się w ostrym tonie wyjaśnień tego stanu, doczekały się nawet odpowiedzi od ordynującego w zakładzie lekarza, Stanisława Kamieńskiego, ale tłumaczenie było takie jak od lat– złe warunki i brak pieniędzy. Wyjaśnienie to ukazało się w 1901 r., czyli w roku przeniesienia dzieci do własnego domu[15].

Wraz z wkroczeniem w XX wiek zakończył się właściwie okres, któremu ten artykuł jest poświęcony, jednak mniemanie, że zakończyły się również problemy towarzyszące porzuconym dzieciom od XVIII w., byłoby błędne. Warto więc dodać jeszcze parę informacji.

Przede wszystkim nadal utrzymywała się, a nawet wzrastała umieralność. W 1898 r., przed przeniesieniem, wyniosła 16,2 %, a w 1901 r. – 26,8 %, w 1902 r. – 18,4 %, w 1903 r. – 20 % i w 1904 r. – 26,5 % . Winne temu było uregulowanie sprawy przyjmowania, które zamiast poprawy przyniosło pogorszenie sytuacji. W nowym domu koła już nie było. Oddający dziecko zobowiązani byli do dostarczenia świadectwa ubóstwa i metryk, swojej i dziecka, na podstawie których otrzymywali numer przyjęcia. Numer ten wobec dużej liczby zgłoszeń zwykle był ok. 400 wyższy od przyjmowanego w danej chwili, co oznaczało oczekiwanie na przyjęcie przez 3 do 4 miesięcy. Okres ten zwykle odbijał się ujemnie na stanie zdrowia dziecka, które w końcu dostawało się do zakładu wynędzniałe i często chore.

Jeśli matka nie miała możliwości przetrzymania dziecka przez okres oczekiwania, oddawała je pośredniczce, których gromada kręciła się stale wokół domu. Dziecko od pośredniczki, o ile w ogóle przeżyło, dostawało się do zakładu z reguły w bardzo złym stanie. Rezultatem tej sytuacji było podrzucanie dzieci na ulicy lub  w bramach domów. W 1904 r. od stycznia do października porzucono w ten sposób w Warszawie 166 dzieci. W efekcie pomyślany jako dom opieki dla porzuconych dzieci zakład zamieniał się, przyjmując głównie chore dzieci, w szpital. Już w 1906 r. Dom Wychowawczy był przede wszystkim szpitalem dziecięcym, z odpowiednimi oddziałami, salami operacyjnymi, pracownią badań klinicznych i naukowych.

Źle działo się też w części domu dla starszych dzieci. Ponieważ było ich za dużo, oddawano je zbyt wcześnie na wieś. Niektóre również zbyt wcześnie ze wsi wracały. Ta rotacja uniemożliwiała systematyczną naukę. Dzieci wracające ze wsi, niekiedy  w wieku 8 – 10 lat, nie umiały czytać ani pisać. Dzieci zakładowe oddawano nieraz do terminu, zanim krótki okres poświęcony nauce mógł przynieść rezultaty. Stanisław Kamieński pisał o nich: ,,Dzieci pod względem fizycznym i moralnym wychowywane są źle, śmiertelność i chorobowość zwiększa się stale; nie są one uczone ani pisania ani czytania, ani też rzemiosł i wskutek tego stają się na całe życie ciężarem dla siebie i społeczeństwa, zapełniają kadry tzw. Lumpen – proletariatu i stają się dziewczynami publicznymi i nożowcami”[16].

Czy rzeczywiście tak było ? Praca, z której pochodzi ten cytat, została wydana poza zaborem rosyjskim jako krytyka polityki społeczno–zdrowotnej jego władz. Obraz mógł być więc trochę przerysowany. Warszawski dom porzuconych dzieci, jako jedyna w Warszawie instytucja tego rodzaju, sprawował nad nimi opiekę, był tworem epoki, w której powstał i w której się rozwijał. Za główną przyczynę większości jego problemów należy uznać wydarzenia polityczne – wojny, powstania, brak własnej państwowości – które pociągały za sobą przede wszystkim nie dający się opanować napływ dzieci, a poza tym brak stałych dotacji państwowych i opóźnienia w dostosowywaniu się do panujących w Europie tendencji w opiece nad porzucanymi dziećmi. W drugiej połowie XIX wieku w większości krajów europejskich starano się już zapewnić opiekę przede wszystkim samotnej matce.

Jednak znajdujące się do dzisiaj w archiwum Domu przy ulicy Nowogrodzkiej prośby dorosłych, byłych wychowanków, o wydanie im metryki potrzebnej do zawarcia sakramentu małżeństwa świadczyłyby o ułożeniu sobie życia przynajmniej przez część z nich. Warto też wspomnieć, że wśród wychowanków domu znajdował się m. in. Antoni Jakubowicz (1789 – 1842), późniejszy nauczyciel Franciszka Salezego Dmochowskiego, tłumacz podręczników gramatyki francuskiej i rosyjskiej, autor słownika rosyjsko–polskiego.

Niezależnie od oceny, jaką dzisiaj może uzyskać działalność Warszawskiego Domu Podrzutków, trzeba pamiętać, że w miarę swoich możliwości i umiejętności personelu, zapewniał minimum opieki porzuconym dzieciom. Jego dzieje są ważnym przyczynkiem do całokształtu dziejów opieki nad dziećmi w Warszawie, a także do historii samego miasta, dla którego w pewnych okresach problemy Domu były problemami o pierwszorzędnym znaczeniu.

 

[1] Zdanie sprawy… za rok 1860… s. 7.

[2] ASMW, Teczka Dom… Do Rady.. od lekarza delegowanego…Rapport..

[3] F. Giedroyć, Rys historyczny szpitala św. Łazarza w Warszawie, Warszawa 1897, s. 146 – 149.

[4] A. Le Brun, Wyjątki z pamiętnika chirurgicznego Szpitala Dzieciątka Jezus w roku 1837, ,,Pam. Tow. Lek. Warsz.” 1839, s. 276.

[5] ASMW…Liczba Panien Charitatis…

[6] Był nim dr Boettcher. Zob. Z. Podgórska-Klawe, op. cit., s. 132 – 133.

[7] Zbiór urządzeń i wiadomości dotyczących Instytutów… s. 3 – 8, 9- 17, 32 – 63.

[8] A. Le Brun, Sprawozdanie lekarskie z czynności szpitala Dz. Jezus w Warszawie za rok 1841, ,,Pam. Tow. Lek. Warsz”. 1842, t. VII, s. 160, 162 – 164.

[9] AGAD… Doniesienie… do 30 grudnia 1790.

[10] J. Bartoszewicz, op. cit., s. 301 – 308.

[11] Tamże, s. 320 – 321.

[12] ,,Opiekun Społeczny” 1937, nr 15, s. 21 – 22 (fotokopia z ,,Księgi rodowodów”).

[13]  A. Le Brun, Sprawozdanie… za rok 1843… s, 15.

[14] F. Sommer, Sprawozdanie z warszawskiego domu dla podrzutków, istniejącego w Szpitalu Dzieciątka Jezus, za 1869 rok, ,,Pam. Tow. Lek. Warsz.”, 1871, t. LXV, 122 – 151.

[15] S. Kamieński, Warszawski Dom Wychowawczy w świetle statystyki porównawczej, ,,Gazeta Lekarska” 1901 nr 7, s. 177 – 182.

[16] Tenże, Dom Wychowawczy Warszawski,  w: Medycyna w samorządzie, Warszawa (w rzeczywistości wydana w Krakowie) 1906, s. 111 – 135.