<< powrót

Exodus- Służba zdrowia po Powstaniu Warszawskim

Nasz Sierpień 1944 na Woli (Leszno/Żelazna) cz.2

 

Marek P. Dąbrowski

Nasz Sierpień 1944 na Woli (Leszno/Żelazna) cz.2

CD.

 

*   *  *

Koczujemy w zatłoczonym holu jak podróżni czekający na pociąg. Na kocach, ławkach, krzesłach lub wprost na chłodnym marmurze podłogi, obłożeni uratowanymi manelami, uciekinierzy z Woli siedzą, leżą, śpią i chrapią lub tylko drzemią. Niektórzy cicho rozmawiają. Słowa i zdania dzielone przerwami milczenia rysują koszmary wczorajszego dnia i nocy. Kto nie zdążył uciec przed kałmuckimi zbirami Dirlewangera, ten już u Bozi. A uciekło niewielu, zostawili za sobą splądrowane i wypalone domy, stosy pomordowanych, całe swoje życie. Siedzą bezradnie z pozostałą resztką jak z niepotrzebnym tobołkiem, czekają. Patrzę na rodziców i myślę o Tomku. Przecież on się nie poddał, my też nie możemy tylko czekać.

– Zbieramy się – Tatuś pomaga Mamusi wstać, podaje nam nasze skarby, koce i suchary, sam bierze walizkę i przepychamy się do wyjścia. Jest już ciemno, znajdujemy miejsce na nocleg w piwnicy domu naprzeciw. Tu jest luźno, nie ma niedobitków z Woli, sami tutejsi, gościnni mieszkańcy. Częstują nas herbatą! Suchary i herbata smakują wspaniale!

– O świcie pójdzie kontrofensywa obwodu AK ze Starówki na Wolę. Mam pewne wiadomości – przekonuje kulawy dozorca domu z nosem jak pogrzebacz i krzaczastymi brwiami pod nasuniętym na czoło beretem. Lokuje Mamusię i Tatusia na szerokim materacu w kącie piwnicy, mnie poznaje ze swoją córeczką, tylko trochę młodszą ode mnie Małgosią.

– Dzieciaki, idźcie się bawić, dorośli mają o czym porozmawiać.

Z drewnianych skrzynek w korytarzu piwnicy budujemy ladę i bawimy się w sklep, sprzedajemy broń i amunicję, połamane nogi krzeseł i zardzewiałe gwoździe, płacimy zwiędłymi marchewkami.

– Jutro znowu będziemy się bawić – umawiamy się przed snem.

Rodzice jeszcze śpią, kiedy znowu jesteśmy w sklepie. Przez otwarte drzwi korytarza do piwnicy wpada ukosem pasmo światła z rojem błyszczących drobin pyłu.

– Co pan kupi na śniadanie, może mleko w proszku? – pyta uprzejmie Małgosia.

Jakiś cień przesłania światło padające od drzwi, po schodach łomoczą podkute buty.

– Raus, raus! – wrzask wypełnia piwnicę, mroczna postać żandarma zagradza mi powrotną drogę do rodziców. Rozpaczliwie, na czworakach nurkuję między cholewy rozkraczonych butów. Szczęśliwie wpadam w objęcia Mamusi. Nie puszczam jej ręki, kiedy popędzani rykiem i kuksańcami Szwabów wychodzimy na chodnik przed domem. Naprzeciw mierzy w nas czarnym otworem lufy, rozkraczony na trawniku niemiecki czołg.

– Szkoda, że nie mam butelki z benzyną – silę się na odwagę, ale przerażenie ściska mi gardło. Tym mocniej ściskam rękę Mamusi. Dopadli nas, jednak nas dopadli, trudno uwierzyć! Teraz my jesteśmy jeńcami!

Ryczą wściekle: „raus!, schneller!, Hande hoh!”, wypędzają innych. Już kilkadziesiąt osób z podniesionymi rękami zebrało się przy czołgu. W budynku detonują wrzucane do mieszkań i piwnic granaty, z okien błyskają płomienie wzniecone miotaczami ognia.

Dzikie bydlaki pędzą nas przez Senatorską na plac Bankowy. Tu z obu stron dołączają nowe grupy.

– Tłum jest już tak duży – myślę z nadzieją – może nie będą rozstrzeliwać?

Z przestronnego placu Bankowego jak w ciasne gardło ognistego leja zostajemy wtłoczeni w chmurę dymu na Elektoralnej.

– Nie rozstrzelają, spalą, usmażą nas żywcem! – ktoś krzyczy w panicznym strachu.

W wąwozie ulicy po obu stronach huczą strome ściany ognia, między nimi powoli pełznie ludzki, żywy łańcuszek. Jak mrówki, ja-mrówka, Tatuś-mrówka, Mamusia-mrówka. Za nami i przed nami inne milczące i przerażone mrówki. Tatuś otwiera swój scyzoryk, patrzy na mnie, potem zamyka go i chowa do kieszeni.

– Nie, jeszcze nie, jeszcze nie – powtarza Mamusia.

Plecy mrówek przed nami ciągle posuwają się naprzód, nie zatrzymują się, może jest jednak jakieś wyjście?

Z pieca Elektoralnej wchodzimy w Chłodną. Jest chłodniej, trzęsą mną dreszcze. Przy kościele Boromeusza, pod latarnią, zamiast klosza lampy, zwisa człowiek. Ma przekrzywioną głowę z wywalonym grubym językiem. Zdrajca?, volksdeutsch?, może nasz? Drugi język, czerwony i wąski, zwisa z otwartego pyska ziejącego wilczura. Pies siedzi na chodniku, napiętą smyczą podrywa zaciśniętą pięść zesztywniałego, przywalonego pokręconym żelastwem trupa w niemieckim mundurze.

Przez Wolską idziemy szeroką kolumną wypędzonych.

– Środkiem, środkiem, nie zbliżać się do brzegów – przestrzega Tatuś – jak najdalej od Niemców.

Tu już nie ma ognia. Wypalone domy patrzą poczerniałymi dziurami okien, człapiemy środkiem bruku, na chodnikach zwały zwęglonych, stopionych w jedną czarną masę, splątanych ludzkich kukieł. Przy kościele św. Józefa zator. Mrówki wpadają na siebie, rozbiegają się na boki, wracają osaczone jazgotem wystrzałów. Dryblas w czarnym mundurze, z trupią główką na czapce, odpycha Tatusia na bok. Mamusia jedną ręką trzyma mnie, drugą podaje Tatusiowi worek z sucharami. Dryblas wyjmuje z kabury pistolet, mierzy do mnie. Szarpnięty za rękę wymykam się spod pistoletu.

Znowu idziemy w pochodzie mrówek, takich całkiem małych, jak ja, i trochę większych, jak Mamusia. Te największe, takie jak Tatuś, zostały pod kościołem.

Idziemy długo, bardzo długo. Po bokach szosy nie ma już wypalonych domów, nie ma czarnych, leżących kukieł, nie ma wrzeszczących SS-manów. Za szpalerem drzew zielenieją pola, nawet niemieckie mundury zmieniły kolor z czarnego na zielony. Wehrmachtowcy po kilku siedzą w trawie pod drzewami.

– Komm, komm, – zaczepiają nas – Warschau kaput, banditen kaput!

– Hitler kaput! – odpowiadam, ale cicho, tak aby usłyszała tylko Mamusia – uciekniemy?

– Na miłość boską, przestań!

Mamusia chwilę milczy i zaraz dodaje:

– Jeszcze nie teraz!

Czuję mocny, zdecydowany uścisk jej ręki.

 

*   *   *

Piekąca słoneczna lampa przetoczyła się na zachód i powoli gaśnie w perspektywie szosy. Pod lufami niemieckich żandarmów ludzki wąż pełznie posłusznie w kurzu drogi, monotonnie, nieustannie. Nikt nie zatrzymuje się, nie próbuje umykać w bok. Za plecami Warszawa, zakryta smugami dymu i szarą pokrywą chmur z czerwonymi odblaskami słońca i pożarów. Przed nami ciągle jeszcze odległy cel wędrówki – obóz w Pruszkowie. Trochę bliżej pierwsze ogrody i zabudowania Ursusa. Chce mi się pić, jestem głodny, zdrętwiałe nogi ciążą jak dwa drewniane kloce. Chciałbym się zatrzymać, choć chwilę odpocząć. Nic z tego, maruderów Niemcy popędzają kolbami. Tuż za Mamusią kuśtyka i postukuje laską jegomość w berecie. Chyba go gdzieś widziałem, beret, krzaczaste brwi, garbaty, krzywy nos. Lewą ręką obejmuje małą, skuloną i śpiącą na ramieniu dziewczynkę. Znam ich! To przecież Małgosia ze sklepu w piwnicy, a krzywonos to dozorca z Senatorskiej! Poznał mnie także i komicznie wykrzywia w grymasie półuśmiechu brudną, zarośniętą twarz.

– Pani Janko, mam wiadomość od męża. Niech się pani nie zatrzymuje – mówi urywanym głosem, cicho, ale wyraźnie.

– Pod Józefem na Wolskiej zbierali mężczyzn. Nie, nie do Oświęcimia, na wysyłkę do pracy w Reichu. Mnie nie chcieli, puścili dalej, do przejściowego w Pruszkowie. Co im tam po kulawym staruchu z dzieckiem. Pani mąż został z innymi, prosił, żeby przekazać – jak Bóg pozwoli, będzie pisał na adres w Krakowie, pani rozumie?

– W Krakowie? Chyba tak, rozumiem, oczywiście, ale jak? Na boki przecież nie puszczą, zastrzelą!

– Z przejściowego w Pruszkowie nie puszczą tym bardziej, pani ma Kraków…

– Skierniewice bliżej.

-… to pasuje, klawo, ja mam jeszcze bliżej braciszka pod Piastowem, kościelnym jest, ma domek, parę dni przechowa! Alojzy jestem, pani pozwoli.

Jest coraz ciemniej, żandarmi pobłyskują latarkami. Z przodu, miarowo stukając podkutymi butami zbliża się spory oddział Wehrmachtu. Mija nas, wygiętym wężykiem w prawo schodzimy im z drogi.

– Panie Alojzy, w prawo, jeszcze w prawo – Mamusia kurczowo ściska moją rękę, schodzimy na sam brzeg przydrożnego rowu. W pobliżu nie ma latarek, rów łukiem skręca pod szosę, w betonową rurę przepustu.

 

 

-Teraz! – Mamusia ze mną, za nami Alojzy z Małgosią, zbiegamy do rowu i pakujemy się w wąski tunel betonowej rury. W okrągłych wylotach po obu stronach ciemnieje równina pola kreślonego światłem latarek. Niemcy wrzeszczą, padają pojedyncze strzały. Pomieszane echo wrzasków i bezładnej strzelaniny długo wibruje w cembrowinie rury. Wreszcie robi się całkiem cicho. Noc, monotonny szmer szurających kroków nad nami i radosna świadomość, że się udało, że wyprowadziliśmy szkopów w pole, pozwalają wreszcie zasnąć twardym, kamiennym snem.

 

* * *

 

– Synku, zbudź się – szept Mamusi wnika w senną świadomość poczuciem bezpieczeństwa, jak dawniej, w domu. Przez pamięć bezładnie przeskakują migawki zdarzeń. Hala dworca we Lwowie, pociąg w tunelu, wypełniona gwarem powstańców brama warszawskiego podwórza, kot na murze, płonące wąwozy ulic, kryjówka w betonowej rurze wodnego przepustu pod szosą. Film pamięci zatrzymuje się dokuczliwym obrazem rzeczywistości. Nie ma Tomka i Tatusia, zostaliśmy tylko we dwoje. Obok nas przycupnęli pod sklepieniem rury Alojzy z Małgosią, także nie śpią i także kulą się z zimna. Świta, w owalnym otworze rury, za szaromleczną zasłoną mgły majaczą krzaki. Nie słuchać szmeru kroków nad nami, jest zupełnie cicho, wydaje się, że nikogo nie ma w pobliżu.

– Wychodzimy?

– W dzień znowu będzie ruch na szosie, do wieczora nie wysiedzimy, w imię Ojca i Syna, ruszajmy!

Bolą zdrętwiałe, zesztywniałe nogi i plecy, z trudem rozprostowujemy się wyłażąc z rury. Parę niezdarnych kroków i spoza zasłony krzaków spoglądamy z obawą za siebie, w kierunku szosy. Spokój, tylko nad pasmem mgły nieruchomo sterczą korony przydrożnych drzew. Z przeciwnej strony dobiega ujadanie psa.

-To ze wsi, lepsze psy od Szwabów – mruczy Alojzy.

Idziemy za nim przez pole, gęsiego, Małgosia, ja, na końcu Mamusia. Przed nami i za nami, wokoło, dobroczynna mgła. Pies szczeka coraz bliżej. Nagle serce skacze mi do gardła, wprost spod moich nóg wyrywa się spłoszony zając. Kosi skokami wilgotną trawę w panicznej ucieczce i znika we mgle. Po chwili za nim oddala się także piskliwe poszczekiwanie psa.

– Kota wyczuł, dlatego szczekał, teraz go pogoni – Alojzy sapie i pociesza wystraszoną Małgosię – nie bój się, każdy ma swojego zająca, który boi się jeszcze bardziej.

– I swojego psa, przed którym ucieka – filozoficznie zgadza się Mamusia.

– Strach ma wielkie oczy – przypominam sobie przysłowie z bajek Babuni, kiedy przez skrzypiącą furtkę wchodzimy na podwórko domku kościelnego.

 

* * *

 

Dwa baniaki kursują na zmianę między studnią na podwórku, rozpaloną, żelazną płytą kuchenną i sporym cebrzykiem ustawionym na podłodze za zasłoną w kącie kuchni. Myjemy się po kolei, Mamusia, Małgosia, potem ja i Alojzy. Ruchem kieruje gospodyni, pani Zenonowa. Dla każdego dwa baniaki wody i ręcznik. Pan Zenon, kościelny, ciągnie kołowrotem pełne wiadra ze studni, przelewa do baniaków i nosi do domu.

– Dawaj następne, no prędzej, wylej tutaj – popędza go żona.

– Jak do pożaru – mamrocze Zenon i gryzie się w język, nasuwa kapelusz na czoło i wraca na podwórze.

– Jak do pożaru – dobrze trafił, potakuje Alojzy i cierpliwie czeka na swoją kolejkę. Kiedy zasiadamy razem do stołu nasze twarze i ręce są znowu białe, prawie tak jak obrus. Są jajecznica, zbożowa kawa z mlekiem i duże pajdy ciemnego chleba.

– Śniadanie jak dawniej, we Lwowie – wyrywa mi się niechcący.

– To wy aż ze Lwowa? – Zenon patrzy na Mamusię z niedowierzaniem.

– Ano ze Lwowa, przyjechali ogrzać się do Warszawy, gorąco było… i zimno także, no nie? Alojzy próbuje żartować.

– To jak tam, w Warszawie? – Zenonowa nie może powstrzymać ciekawości.

– Cicho, babo, nie widziałaś ich jak przyszli? Co tu dużo gadać, co tu jeszcze pytać, do łóżek, spać! – komenderuje kościelny – Pani szanowna, Alojzy, po szklaneczce!

Przytulony do Mamusi w szerokim łóżku, pod zwalistą, ciepłą pierzyną, słyszę ostatnie pomruki Alojzego z sąsiedniego pokoju.

– Nam to teraz dobrze, Małgoś, no nie? Nie za gorąco, nie za zimno, w sam raz. A tamtym…

 

* * *

 

Babunia, Wanda, Tomek, Tatuś, na końcu Mamusia, po kolei podchodzą do mojego łóżka.

– Chodź ze mną, Mareczku, chodź ze mną – zapraszają.

Bezskutecznie próbuję wygrzebać się spod duszącego ciężaru.

– Zaczekajcie – proszę.

Nie słuchają, odwracają się i powoli odchodzą. Za każdym z nich trzaskają zamykane drzwi. Spocony odrzucam ciężką pierzynę i otwieram oczy. Sen znika, jestem sam w łóżku, w pustym, obcym pokoju.

– Mamusiu! – wołam rozpaczliwie.

– Cicho, nie płacz – Zenonowa staje w otwartych drzwiach do kuchni. – Jeszcze nam tu Niemców na kark sprowadzisz, Mama poszła do księdza, na plebanię, pytać o dalszą drogę, tylko patrzeć jak wróci.

– No tak, wiem, musimy się jakoś dostać do Skierniewic – przyznaję i pociągam nosem – ale powinna mnie zabrać ze sobą albo przynajmniej uprzedzić, że wychodzi, przecież zostaliśmy tylko we dwoje – myślę z żalem.

Wieczorem żegnamy się z Zenonami, Alojzym i Małgosią. Wyniesione z Warszawy dwie płócienne torby z sucharami zostawiamy dla królików. Mamusia zabiera tylko torebkę z dokumentami.

– Lepiej, żeby ich nie sprawdzali Niemcy, warszawskie kennkarty to prawie wyrok, pewna przepustka do obozu – przestrzega Zenon. Ja mam wolne ręce, mamy iść swobodnie i nie wyglądać jak uciekinierzy.

– Niech Bóg prowadzi.

– Zostańcie z Bogiem.

Do Komorowa tylko parę kilometrów. Po drodze nic nas nie zatrzymuje, rozmawiamy swobodnie, zastanawiamy się, co dalej.

– Mamy od księdza konspiracyjny adres, tam się nami zaopiekują.

– A dalej?

– Pomogą przeprawić się do znajomych w Grabskich Budach, pod Skierniewicami.

– To tam, gdzie Tomek z Zygmuntem uciekli po bójce z Niemcami? A potem?

– Potem do Skierniewic, do cioci Celiny –

– A jeszcze potem? –

– Jeszcze potem to zobaczymy, może do cioci Jadzi, do Krakowa.

 

* * *

 

Brzozowa, w pobliżu stacji EKD. Furtka schowana w gęstym żywopłocie, w głębi posesji piętrowy dom między wysokimi sosnami. Właścicielka szczupła, siwa, zalękniona pani w okularach, mówi przyciszonym, niskim głosem.

– Nikt was nie widział? To dobrze, dobrze, wiem, wszystko wiem. – Zamyka ostrożnie drzwi.

– Nie pokazujcie się na zewnątrz, będziemy udawać, że nikogo nie ma w domu.

– Pani tu sama?

– Sama, nie sama, kto z nas teraz nie jest sam? Mąż i synowie w lesie, zaglądają czasem nocami, coś zjedzą. Goście też bywają, przychodzą, odpoczną i idą dalej, jak wy, lepiej, żeby nikt nic nie wiedział.

W domu półmrok, okiennice zamknięte, w oknach zasłony. Zajadamy pyszne placki ziemniaczane, wieczorem nie zapalamy światła, nawet świeczek, wcześnie idziemy spać. Nad ranem strzelanina, gdzieś w pobliżu, chyba za torami EKD. Na śniadanie znowu placki.

– Słyszała pani? – Dzisiaj Zalękniona jest jeszcze bardziej zalękniona niż wczoraj.

– Obława była, spadochron znaleźli, człowieka nie ma, podobno im uciekł, teraz na pewno będą go dalej szukać!

– To może my już… – Mamusia zaczyna nieśmiało, ale Zalękniona przerywa jej w pół zdania.

– Broń Boże, nigdzie sami nie pójdziecie. Jutro wstajemy bardzo wcześnie. Będzie furmanka z lasu, przy okazji to i was podwiozą, z nimi pojedziecie bezpiecznie.

– Z kim?

– No, z nimi, z naszymi.

 

* * *

 

CDN