<< powrót

Exodus- Służba zdrowia po Powstaniu Warszawskim

Nasz Sierpień 1944 na Woli (Leszno/Żelazna) cz.1

Nasz Sierpień 1944 na Woli (Leszno/Żelazna)  cz.1

Do końca lipca pozostały dwa dni. Na zachód umykały konwoje niemieckich ciężarówek, megafony szczekaczek nadal informowały o kolejnych sukcesach niemieckich armii.

Niemcy wyrównywali linie frontu i zajmowali nowe, zaporowe pozycje. Wokół betonowych bunkrów, przy narożnikach budynków zajętych przez okupanta, na skrzyżowaniach ulic i placach pojawiły się dodatkowe zasieki kolczastego drutu i pryzmy worków z piaskiem. Spoza nich niepewnie wyruszały na ulice miasta wzmocnione patrole żandarmerii, Wehrmachtu i esesmanów, ale szybko powracały za kordon ufortyfikowanych stanowisk. Gubernator Warszawy Fischer wzywał rozplakatowanymi zarządzeniami sto tysięcy mężczyzn do kopania rowów i budowy obronnych umocnień na przedpolach Warszawy. Mimo zagrożenia rygorami kary śmierci lub wywózki do obozów, nikt się nie kwapił z wyruszeniem na wyznaczone miejsca zbiórek.

Za Wisłą znowu odzywały się pomruki artyleryjskich grzmotów. Oprócz wysoko krążących i szybko znikających sowieckich samolotów, coś nowego, iskrzącego i nieodwołalnego wisiało w powietrzu, coś, co było jak oczekiwanie na eksplozję po zapaleniu lontu.

Minęły niedziela i poniedziałek, pogodnym rankiem rozpoczął się wtorek, pierwszy dzień sierpnia. Po południu pokropił przelotny deszcz, ale szybko wyparował z rozgrzanych letnim upałem ulic.

Parę minut po trzeciej, tego dnia trochę wcześniej niż zwykle, Tatuś wrócił wyraźnie poruszony wiadomościami przyniesionymi z biura. Nawet nie spojrzał na pełen syfon sodowej wody, który, jak co dzień, przyniosłem do domu przed jego powrotem z pracy. Mówił do Mamusi powoli, przyciszonym i zaniepokojonym głosem.

– Koledzy słuchali w nocy radia. Londyn doradza zachowanie spokoju i rozwagi. Potem złapali lubelską radiostację Kościuszko, ci ze wschodu nadają płomienne odezwy wzywające do powstania. Podobno na Pradze widziano już rosyjskie czołgi.

– Boże, czy to możliwe, a może to, Zygmuśku, prowokacja? – Mamusia nalewała z wazy gorącą kartoflankę do rozstawionych na stole talerzy, dwa pozostawiając na razie puste.

– Gdzie Tomek?

– Mieli być z Zygmuntem na obiedzie o trzeciej, pewnie lada chwila się zjawią.- Mamusia z niepokojem popatrzyła na nasz ścienny, przywieziony ze Lwowa zegar, właśnie miarowo wydzwaniał czwartą. Wsłuchiwaliśmy się w jego dźwięk, potem w ciszę w oczekiwaniu znajomego tupotu nóg za drzwiami, na schodach. Skończyliśmy obiad, a na schodach nadal było cicho, duża wskazówka przesunęła się na sam dół tarczy, zegar odezwał się znowu jednym chrapliwym brzękiem strun i tykał dalej, spokojnie licząc ruchy wahadła. I właśnie wtedy, jak coś oczekiwanego, a jednak niewiarygodnego i zaskakującego, przez rozjarzony słońcem otwarty balkon, odbite w studni ciasnego podwórka, wdarło się do pokoju echo wystrzałów. Nadbiegało kolejnymi falami jak uderzenia gradu, górą, nad dachami i dołem przez wąski tunel bramy, od Leszna, od strony Żelaznej, potem ze wszystkich stron, z bliska i z daleka.

– O Boże, więc jednak … jak oni teraz wrócą – Mamusia oparła głowę na splecionych, zbielałych w uścisku palcach, z przerażeniem wpatrywała się w Tatusia.

– To nic, Janeczko, to tylko chwilowe, na pewno gdzieś przeczekają – jednym ramieniem Tatuś objął Mamusię, drugim przygarnął mnie do siebie i usadził na kolanach. W nieustającym grzechocie długich serii i w pojedynczych trzaskach eksplozji, w dźwiękach brzęczących szyb utonęło pięć następnych uderzeń starego lwowskiego zegara.

 

*  *  *

 

Ciasno obramowane ścianami czynszowych kamienic podwórze łączy z ulicą tunel frontowej bramy. Kluczę krętym przejściem w piramidzie drewnianych skrzyń, pojemników na śmieci, połamanych krzeseł, szaf i stołów poprzetykanych workami piasku i spiętrzonych aż po samo sklepienie. W zaryglowanej już bramie niewielkie boczne drzwi są jeszcze otwarte. Przejścia pilnuje powstaniec. Pierwszy raz widzę prawdziwego polskiego żołnierza. Spod opadającego na czoło niemieckiego hełmu opasanego biało-czerwoną wstążką patrzą na mnie z góry rozbawione i powiększone szkłem okularów w drucianej oprawce, zdziwione oczy.

– Szukasz guza, kolego? Wracaj do mamy!

Po chodniku za bramą szurają czyjeś kroki, do środka pakuje się przygarbiony pod ciężarem worka na plecach, znajomy sklepikarz.

– Kartofle… panie władzo, przydadzą się?

– Szkoda, że nie granaty, dymaj pan do sutereny w drugim podwórku, tam będzie kuchnia.

Znowu ciche kroki na ulicy, w wejściu pojawia się dziecinny wózek wyładowany torbami ze znakiem czerwonego krzyża, za nim dwie dziewczyny.

– My sanitariuszki…

– W samą porę, witamy.

Dziewczyny zręcznie przepychają skrzypiący wózek przez zabarykadowany labirynt.

– A ty jeszcze tu? Zmykaj do domu – druciane okulary przyglądają mi się uważnie, nawet trochę groźnie.

– Czekam na brata, takiego jak ty – mówię śmiało- jeszcze nie wrócił z miasta.

Groźna mina łagodnieje w uśmiechu, powstańczy żołnierz otacza mnie ramieniem i serdecznie przyciska do siebie. Na policzku czuję dotyk jego skórzanej kabury pistoletu. Obaj ostrożnie wyglądamy na ulicę. Za murem getta niebo czerwienieje zachodem słońca. W prawo, w perspektywie opustoszałego Leszna, powiewają z okien i balkonów biało-czerwone flagi. Z lewej strony, od Żelaznej, odzywają się pojedyncze strzały.

– Nie martw się, na pewno wróci…

– Ma na imię Tomek.

– Powiem Tomkowi, że ma fajnego braciszka.

 

*  *  *

 

– Gdzie przepadałeś, na chwilę nie można cię spuścić z oka.

Tatuś objuczony kocami i tobołem pościeli na plecach, z dwoma walizkami w rękach, mija mnie na schodach. Za nim Mamusia podaje mi pękaty worek wypchany suszonym chlebem.

– Zanieś to na dół – dyryguje nami jak zwykle podczas przeprowadzek.

Okazuje się, że nie możemy zostać w naszym mieszkaniu na piątym piętrze. Obok, na strychu, powstańcy ustawili karabin maszynowy. Stąd mogą ostrzeliwać Leszno, skrzyżowanie z Żelazną, zajęty przez Niemców szkolny budynek po przeciwnej stronie ulicy i równinę gruzów za murem getta. W zamian zajmujemy obszerny pokój z oknem na podwórze, w opuszczonym mieszkaniu na parterze. Jego właściciele jeszcze przed powstaniem zdążyli wyjechać z Warszawy.

– Tu chyba będzie bezpieczniej – z nadzieją, ale bez przekonania Mamusia ocenia nowe lokum.

– W Warszawie miało być bezpieczniej niż we Lwowie, i co? Ten cały nasz wyjazd to jak z deszczu pod rynnę – Tatuś też ma wątpliwości.

– To może od razu zejdźmy do piwnicy – doradzam, pamiętając lwowskie bombardowania.

Za oknem jest już zupełnie ciemno, tylko płomyki świeczek ustawionych wokół figurki Matki Boskiej w głębi podwórza chwieją się w echu odległych detonacji.

 

* * *

 

Piwnicę wypełnia zaduch minionego upalnego dnia. Chłód nocy nie zdążył się jeszcze wcisnąć pod ziemię. Każdy krok unosi spod nóg kurzawę pyłu. Pył miesza się z mdławym zapachem pleśni, zatęchłej wilgoci i kotów. Tak pachną wszystkie piwnice na świecie. Nasza piwnica przypomina teraz zatłoczony warszawski tramwaj. Co chwila ktoś się przepycha do wyjścia, ktoś inny pakuje do środka. Na zewnątrz spokój, właściwie można by wrócić do mieszkań, do wygodnych łóżek, ale tej nocy nikt nie myśli o spaniu. W tłoku i falującym gwarze rozmów kosztujemy smak nagle odzyskanej wolności. To nic, że na razie w piwnicy, jutro wyjdziemy na ulicę, pojutrze cała Warszawa będzie wolna! Krzyżują się podawane z ust do ust wiadomości.

– Na Pradze są już Rosjanie, z nimi nasi!

– Powstańcy opanowali mosty, Niemcy proponują zawieszenie broni!

– Armia Krajowa oczekuje desantu naszych spadochroniarzy z Anglii!

– Tra-la-lala, w trzydziestym dziewiątym też miała nadejść pomoc z Zachodu. I przyszła, ale ze Wschodu, i nie dla nas, tylko dla szkopów! Ludzie, pamiętacie 17 września? Nie dajcie się nabrać!

Spokojny głos drobnego, posiwiałego mężczyzny z pomarszczoną, dziobatą twarzą zamaskowaną ciemnymi okularami i z uwieszonym na piersi akordeonem, ucisza wrzawę radosnego jarmarku. Po chwili znowu, z różnych stron odzywają się nieco spokojniejsze teraz głosy:

– Nie kracz, dziadku, nie kracz, bo wykraczesz!

– Zamiast straszyć, lepiej zagraj!

Dziobatego nie trzeba prosić, akordeon odpowiada na każde życzenie, chór głosów podchwytuje melodie: „Szumią wierzby” i „Płacze dziewczyna”, „W partyzantce nie jest źle”, „Serce w plecaku”, „Stukają ułani do okienka”, „Rozkwitają pęki białych róż” i „Przegrał wojnę głupi malarz”. Piosenkami, zakazanymi jeszcze do wczoraj, zatłoczona piwnica przy Lesznie wita pierwszą noc powstania.

 

*   *  *

 

Jest już dobrze po północy, w piwnicy ucichło i przerzedziło się. Ludzie wracają do swych mieszkań jak po skończonym przedstawieniu w teatrze. Także zamierzamy wyjść na górę, odetchnąć świeżym powietrzem, umyć się i spróbować snu w pościeli. Może to ryzykowne, ale lepsze od drewnianych prycz i sienników przesiąkniętych piwnicznym zapachem. W ciasnym, krętym przejściu wyjściowych schodów wpadamy na siebie. Tomek i Zygmunt z góry, my – Tatuś, Mamusia i ja z dołu. Wszyscy razem, natychmiast, chcemy się radośnie uściskać. W tych uściskach o mało nie spadamy ze schodów z powrotem do piwnicy. Wreszcie udaje nam się odzyskać równowagę i kolejno, gęsiego, wdrapać na górę.

Z ciemnego podwórza spoglądam w kierunku mieszkania na piątym piętrze. Wyobrażam sobie jak nasz zegar wydzwania tam kolejną godzinę. A może już się zatrzymał i osamotniony, czeka na nasz powrót z wykręconą sprężyną i opuszczonymi na długich łańcuszkach wagami? I może razem z nim czekają książki, albumy z rodzinnymi fotografiami, kilimy, kilka obrazów, mój miś i parę innych drobiazgów, przywiezionych tu ze Lwowa? Od czasu wyjazdu dzieje się ciągle coś niezwykłego, szkoda tylko, że ciągle trzeba się z kimś rozstawać i z czymś żegnać. Z zadumy wyrywa mnie dotyk ręki Tomka. Był na górze, zabrał swoją brązową skórzaną teczkę i mojego misia, nasze najważniejsze skarby.

– Nakręciłem zegar, znowu chodzi! – Tomek umie czytać w moich myślach. Wracamy razem do pokoju na parterze. Dopiero teraz opowiada, jak im się udało przedostać ze Śródmieścia do domu na Leszno. Zygmunta spotkał przed trzecią w umówionym miejscu, na Brackiej. W jakiejś bramie przeczekali krótką, przelotną ulewę, obydwaj już wiedzieli – dzisiaj, siedemnasta zero, zero, godzina W.

– Mamy dwie godziny, zdążymy.

Postanowili wracać do domu, na Wolę i tu szukać miejscowego oddziału AK. Nie zdążyli. Zaczęło się strzelaniną na placu Napoleona, pod Prudentialem, już o czwartej. Potem przemykali podwórzami, na tyłach domów omijali kolejne ogniska walk, ulicę Jasną, Pocztę Główną. Z przekroczeniem Marszałkowskiej czekali aż do zmroku. Z górnych pięter gmachu PAST-y przy Zielnej, Niemcy ostrzeliwali ulicę w obu kierunkach, od Świętokrzyskiej aż po Ogród Saski. Znowu podwórkami wzdłuż Królewskiej i Chłodnej, przez wybite w murach przejścia między oficynami domów dotarli w pobliże Żelaznej. Tu wpadli na ogień karabinów maszynowych z bunkra budynku „Nordwachy” przy rogu Żelaznej i Chłodnej. Z plutonem zgrupowania „Chrobry I” dali nura do kamienicy przy Ogrodowej. Tam złożyli przysięgę, dostali biało-czerwone opaski z literami AK i przydziały. Zygmunt do „Chrobrego”, Tomek do „Kilińskiego”. Klucząc przez labirynt piwnic i tunele bram między oficynami dotarli wreszcie do naszego domu przy Lesznie. Punktualnie o 6 rano mają się stawić na zbiórce swoich plutonów, w bramie drugiej oficyny prowadzącej na sąsiednie podwórze. Tomek jest w swoim żywiole, promiennie roześmiany zaraża nas swoim entuzjazmem.

– Rano wykurzymy szkopów, potem wracamy na śniadanie, Mamuś, przygotuj coś ekstra!

 

*  *  *

 

Białe i czerwone goździki, róże, smukłe mieczyki, pierzaste peonie i śnieżne rumianki. Kolorowy płaszcz sierpniowych kwiatów otula powstańcze kwatery. Światło zniczy jak szamerunek dystynkcji zdobi umundurowane zielenią rzędy mogił. Biało-czerwone szarfy na brzozowych, kamiennych i metalowych krzyżach. Powstańcze opaski na prawych ramionach odznaczają tych, którzy przeżyli – chłopców i dziewczęta powstania, dzisiaj starszych, siwych już panów i starsze, siwe panie.

Co roku, w popołudniowym złocie sierpniowego słońca, przesianym przez powązkowskie drzewa, wracają tu w odwiedziny do przyjaciół, koleżanek i kolegów, narzeczonych, sióstr i braci. Do tych, których żaden wróg ze zdobytej ziemi nie mógł wypędzić i którzy pozostali w niej na zawsze. Co roku ubywa biało-czerwonych opasek w gęstym pochodzie odwiedzających. Co roku pochód wzbiera nowymi, coraz młodszymi twarzami. Są twarze znanych i nieznanych, aktorów, pisarzy, lekarzy, prawników, urzędników, księży i zakonnic. Są młodzieńcze twarze harcerzy, studentów i nawet dzieci. W ostatnich latach także polityków, państwowych dygnitarzy, odmienione oblicza wojskowych i policjantów. W tych twarzach jest coś szczególnego, innego niż w codziennych twarzach ulicy, sklepu czy tramwaju. To coś, co czasem można dostrzec w niektórych twarzach w teatrze, operze, filharmonii, bibliotece, uczelni lub w liceum…

Pierwszy sierpnia, pięćdziesiąta rocznica wybuchu powstania. Tym razem jest ze mną Mikołaj. Ma już dziewięć lat, dwa lata więcej niż ja miałem w tamtym sierpniu. Dwa lata więcej i tyle, tyle lat mniej. Prawą rączką ściska moją dłoń, w drugiej trzyma pęk białych i czerwonych goździków. W przewieszonym przez ramię chlebaku kupione u harcerzy znicze, paczka chipsów i nieodłączna butelka Frugo. Przeciskamy się w tłumie głównej alei, potem w prawo, koło kwatery Zośki i Parasola i znowu w lewo do kwatery Kilińskiego. W mgiełce słonecznego ciepła, unoszącego się kurzu i zapachu płonących zniczy stajemy przed szeregami kamiennych tablic. Z drugiej od lewej, w pierwszym rzędzie, Mikołaj odczytuje – „Tomasz Dąbrowski, starszy strzelec, pseudonim Wróbel, IV kompania, 6 sierpnia, Leszno przy Żelaznej”.

– Tatusiu, daj zapałki – ustawia pod tablicą dwa światełka i troskliwie układa wiązankę goździków. Jest dokładnie piąta po południu, od strony pomnika Gloria Victis falą dźwięku uderza „Jeszcze Polska”, potem głuchy łoskot werbli i ostry trzask salwy honorowej.

– Opowiesz mi jeszcze, jak było wtedy w Warszawie, opowiesz o wujku Tomku?

– Opowiem, opowiem jak było wtedy i jak było przez wiele lat później.

– Aż do dzisiaj?

– Tak, aż do dzisiaj, ale to długa historia.

 

*  *  *

 

Brama na Leszno jest zakorkowana barykadą na głucho. Obramowania kamienic otaczają nas jak mury twierdzy. Barbakan pierwszego podwórza łączy się ze studnią drugiego, dalszego od ulicy, tunelem wewnętrznej bramy. Z drugiego podwórza, przez wyłom w murze i labirynt korytarzy w suterenach i piwnicach sąsiednich domów prowadzą ścieżki wyjść na Ogrodową, Żelazną i Leszno. Tędy przemykają powstańcze drużyny do kolejnych szturmów na bunkier „Nordwachy” przy Żelaznej i na oddział SS-manów broniący się w budynku szkoły w narożniku Leszna i Żelaznej. Przed każdym szturmem, w bramie między podwórzami odbywa się odprawa. Przykucnąłem z boku, na kamiennym progu klatki schodowej, przyglądam się i wsłuchuję w gwar rozmów. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, nie każe wracać do mamy.

– Ilu masz na rozkładzie? – pyta Zygmunt, pokazując pięć palców. Tomek dwa razy podnosi rękę, pięć i jeszcze trzy. Zajmują miejsca wzdłuż przeciwległych ścian bramy i w szeregach kolejno odliczają. Z kamiennego schodka odbieram defiladę furażerek z orzełkami, hełmów z powiewającymi paskami, zielono-rudych panterek i cywilnych kurtek, szarych garniturów przepasanych wojskowymi pasami, zatkniętych za pasy pistoletów i trzonkowych granatów, karabinów i kilku przewieszonych przez ramiona pistoletów maszynowych. Szeregi znikają za załomem ceglanego muru. Kiedy do bramy wpada jazgotliwe echo seryjnych wystrzałów i pojedynczych wybuchów, szybko wracam do rodziców. Z okna parterowego mieszkania Mamusia długo patrzy na figurkę Matki Boskiej, modlimy się razem o szczęśliwy powrót naszych.

Wracają, otrzepują z siebie ceglany pył i uliczny kurz, chlapią wodą z ustawionej na stołku miednicy, myją ręce i spocone twarze, pośpiesznie zjadają przygotowane kanapki i na pół godziny, na godzinę, w butach i ubraniu kładą się spać. Mamusia tymczasem czyści plamy i ceruje dziury w marynarce Tomka i kurtce Zygmunta. Z oparcia krzesła zwisa niemiecki pistolet maszynowy, zdobycz Tomka. Obok Zygmunta, na szafce, leży krótki, lśniący metalem pistolet. Posłuszny zakazom nie dotykam broni, ale pozostawione na stole baryłkowate puszki ze sterczącymi z boku zaczepami ustawiam w równym szeregu. Zabawę przerywa Tatuś ostrożnie wyjmując mi ostatnią baryłkę z ręki.

– Tego także nie ruszaj, to granaty!

– Zabezpieczone, bez obawy – mruczy przez sen Tomek.

Dzwoni budzik, zrywają się obydwaj jak oparzeni, zbierają swój porozkładany po domu arsenał i znowu znikają.

– Za godzinę przyjdź do mnie na strych, coś ci pokażę – na odchodnym Tomek tajemniczo szepcze mi do ucha.

 

*  *  *

 

Po stromych schodach, zasapany bardziej emocjami niż wysiłkiem, wchodzę na piąte piętro.

– Stój, kto idzie, hasło! – słyszę obcy głos.

– Swój – odpowiadam niepewnie.

– Hasło?

– W porządku, przyprowadź go tutaj – teraz z głębi strychu słyszę głos Tomka. Czyjaś dłoń kładzie się na moim ramieniu i popycha naprzód, w półmroku widzę jasny prostokąt obłożonego workami z piaskiem okienka, a przy nim, pochyloną nad rozkraczonym na trójnogu karabinem maszynowym, odwróconą do mnie plecami sylwetkę Tomka. Obok niego, z lornetką przy oczach, druga postać w hełmie z biało-czerwoną przepaską, podaje taśmę nabojów. Biorą mnie między siebie, obiema dłońmi chwytam podaną mi lornetkę. Widzę tuż przed sobą rząd okien budynku szkoły za ulicą, a dalej zwały gruzu szerokiej przestrzeni zrujnowanego getta. Spoza załomu gruzów wybiegają w kierunku szkoły dwie skulone postacie w niemieckich mundurach. Okryte garnkami hełmów wyglądają z góry jak ruchome zielone grzybki. Urywanym jazgotem odzywa się tuż koło mnie nasz karabin maszynowy. W podniesionym kurzu ceglanego gruzowiska zielone grzybki padają skoszone jego dwoma krótkimi seriami.

– To za Polskę – Tomek mówi spokojnie, dobitnie i powoli, potem łagodnie klepie mnie po plecach i każe wracać na dół do domu.

– Tak jest, rozkaz – odpowiadam i słyszę chóralny śmiech kolegów Tomka.

Kiedy zmykam krętymi schodami, z góry dobiega huk kolejnych serii wystrzałów.

 

*  *  *

 

W przejściowej bramie między podwórzami aż gęsto od biało-czerwonych opasek. Do naszych dołączył powstańczy oddział z sąsiedniej kamienicy. Oprócz karabinów, pistoletów i granatów mają także butelki z benzyną. To lekarstwo na czołg przybyły z odsieczą niemieckiemu bunkrowi „Nordwachy”. Małymi grupami, po kilku, powstańcy opuszczają schron bramy i nikną w wykopie pod murem. Z tamtej strony, od Ogrodowej, Żelaznej i Chłodnej, gdzie od paru godzin trwa zajadła kanonada, wracają tylko nosze z rannymi. Siedzę jak zwykle na kamiennym schodku w tunelu bramy. Tomek i Zygmunt już dawno zniknęli za murem. Czekam na ich powrót. Kanonada nie cichnie, co chwila potężne detonacje dudnią w sklepieniu bramy, dzwonią brzękiem pękających szyb. Pomiędzy wybuchami jednostajnie jazgocze odgłos strzelaniny. Z wykopu pod murem znowu wysuwają się nosze. Niesione przez sanitariuszki ze znakami czerwonego krzyża na ramionach, wędrują do polowego szpitala w pobliskim gmachu Sądów. Ze strachem patrzę na blade, nieruchome twarze rannych. Nie ma wśród nich Tomka. Wreszcie kanonada cichnie i za murem słychać coraz głośniejszy, wyraźniejszy gwar, potem śmiech i okrzyki. Wracają! Pojedynczo, po dwóch, trzech. Na podwórzu i w bramie jest znowu rojno, uśmiechnięte, rozpromienione i umorusane siwym pyłem twarze. Jest Tomek, jest Zygmunt. Prowadzą jeńców.

Z rękoma do góry, z wystraszonymi spojrzeniami, w obwisłych mundurach bez broni, bez pasów i bez butów, jeszcze przed chwilą nadludzie, Niemcy wyglądają teraz żałośnie.

– Hitler kaput, Hitler kaput – powtarzają natrętnie.

– To niedobitki ze zdobytej właśnie „Nordwachy”.

– Bez pomocy tego bunkra, SS-mani ze szkoły za Lesznem też nie mają szans.

– Nareszcie dobierzemy się sukinsynom do skóry – z gwaru i zamieszania wyławiam urywane zdania hałaśliwie rozprawiających powstańców.

 

*  *  *

 

Piąty dzień powstania. Zlikwidowanie „Nordwachy” umożliwiło, przez Ogrodową i Chłodną, a dalej przez Elektoralną i Senatorską, kontakt z oddziałami AK ze Śródmieścia. Ale główna brama na Leszno jest nadal całkowicie zabarykadowana. O dostęp do Leszna trwa nadal zacięta walka z SS-manami zamkniętymi w budynku szkoły. Rano wydawało się, że ich opór, pozbawiony wsparcia bunkra „Nordwachy”, został wreszcie przełamany. Wywiesili białe flagi, wysłali parlamentariusza z propozycją poddania się, ale… z bronią w ręku. Słuchałem gorączkowych narad w tunelu przejściowej bramy.

– Mamy ich, bez wsparcia ze strony Woli nie mają szans!

– Poddają się z bronią w ręku? To podstęp, grają na czas!

– Trzeba spróbować, wyjaśnić sytuację, kto na ochotnika?

Tomek, Zygmunt i jeszcze kilku, zniknęli w wykopie pod murem. Cisza. Reszta oddziału, gotowa, czeka w tunelu przejściowej bramy na ich powrót. Mijają minuty.

– No to chyba… – Zdanie urywa się w kanonadzie strzałów dobiegających z ulicy. Słychać długie serie karabinu maszynowego i pojedyncze trzaski pistoletów. Z wykopu w poszarpanej marynarce wyłazi Tomek, za nim idą Zygmunt i jeszcze dwóch z biało-czerwonymi opaskami.

– Pozostali już nie wrócą, doszliśmy prawie pod mur szkoły, kiedy rąbnęli z okien, chyba dostali posiłki z zaplecza. To było oszustwo, zamierzone! – Zimnym, nienaturalnie opanowanym głosem melduje Tomek.

– Albo my ich, albo oni nas! – dowódca IV kompanii wyznacza następny szturm na piątą po południu.

*  *  *

 

Na parapecie naszego okna stoi doniczka. Z zeschniętej ziemi wystaje krzaczek zwiędniętej pelargonii. Czeka na wodę. Na krześle, przy chropowatym blacie stołu siedzi Mamusia, Tatuś miarowym krokiem krąży wokół pokoju. Czekają na Tomka. Ja też.

Za oknem jest już ciemno, tylko płomyki świeczek pod figurką Matki Boskiej podrygują w rytm wystrzałów. Mijam rodziców i z wiadra stojącego przy zlewie w kącie pokoju nabieram do kubka wodę. Wracam do okna i podlewam zabiedzoną pelargonię. Zeschnięta, spopielała skorupa ziemi w doniczce nabiera soczystej czerni pod strumykiem wody. Za oknem czernieje asfalt podwórza. Z ciemnego tła wynurza się jaśniejszym zarysem sylwetka żołnierskiej postaci z biało-czerwoną przepaską na hełmie. Powoli zbliża się do naszego okna. To nie Tomek, ktoś obcy, niskiego wzrostu, podnosi rękę i bębni palcami po szybie. Otwieram okno, wszyscy wychylamy się nad parapetem, Tatuś po prawej, Mamusia po lewej stronie, strąciła pelargonię, doniczka z trzaskiem rozbija się na asfalcie pod nogami nieznajomego. Powstaniec najpierw patrzy na skorupy doniczki i rozsypane czerwone płatki pelargonii, potem klęka, podnosi wzrok, znajduje wpatrzone w siebie oczy Mamusi i prosto do nich, szeptem podobnym do modlitwy, zaczyna mówić.

– Matuś, wybacz nam, on nam wszystkim wybaczył. To dla Polski, niech żyje Polska! Wykrzyczał tak, że ogień zacichł z obu stron.

– Tomek?

– Tak.

– Matko Boska, nie żyje?

– Żyje, ciężko rannego sanitariuszki odniosły do szpitala w Sądach. Nawet szkopy bez strzału czekały, aż znikną z ulicy.

– Zygmuś, Marek, idziemy tam, natychmiast, pan nas zaprowadzi?

– Nie, Matuś, nie teraz, będziesz mu potrzebna jutro rano, teraz operacja, Tatuśku, daj mu jutro rano krew. Teraz módlcie się za niego i za nas, albo my ich, albo oni nas!

Powoli podniósł się z kolan, odwrócił i zniknął w mroku pustego podwórza.

*   *   *

 

Dotąd Niemcy byli z przodu, gdzieś przed nami, osaczeni w swoich bunkrach i odgrodzeni żywym murem uzbrojonych, odważnych, zawadiackich powstańców. Były alarmy, bombardowania, noce w piwnicy, cekaem na strychu, odprawy w bramie, szturmy i niespokojne oczekiwania. Z nami był Tomek i był Zygmunt.

Jest wczesny, chłodny poranek szóstego dnia powstania. Już nie mamy na co czekać, ostatnie biało-czerwone opaski wycofały się i zniknęły w przekopie pod murem. Za nimi ucieka kto może. Dzieciaki uczepione spódnic objuczonych torbami kobiet, starsi mężczyźni przygięci pękatymi tobołami na ramionach, z ciężkimi walizami w rękach. Ewakuacja. Niemcy są teraz z tyłu, za naszymi plecami, może jeszcze daleko, a może już całkiem blisko. We trójkę, Tatuś, Mamusia i ja, z tym, co w pośpiechu zdołaliśmy zabrać, z trzema workami sucharów, jedną blaszanką wody i trzema zwiniętymi w rulony kocami pakujemy się do wykopu pod murem. Na jego najeżonej tłuczonym szkłem krawędzi siedzi szary kot. Nie zamierza przerywać porannej toalety, dokładnie, bez pośpiechu wylizuje przednią łapę i ze spokojem spogląda na nas z góry.

Po wyjeździe ze Lwowa, niecałym miesiącu pobytu w Warszawie, po kilku dniach prawdziwej, powstańczej wolności, zostawiamy wszystko, co mieliśmy w mieszkaniu przy Lesznie. Zostawiamy za sobą jego wyszczerbione schody, zerwane poręcze, okna bez szyb, rozwaloną bramę, odarte z tynku, czerwieniejące pokruszonymi cegłami ściany i szarego kota na szczycie muru. Teraz byle prędzej na Ogrodową, do gmachu Sądów, odnaleźć Tomka zanim ewakuują szpital. Potem dalej, do Śródmieścia. Tam może doczekamy pomocy zza Wisły.

Z gmachu Sądów sanitariuszki wyprowadzają lżej rannych. Wsparci na kulach, z ramionami na temblakach, w kołpakach bandaży na głowach kuśtykają w kierunku Elektoralnej. Za nimi odjeżdża ambulans pełen noszy z ciężko rannymi. Najciężej ranni pozostają jeszcze w szpitalu. Na pierwszym piętrze, w separatce koło zaimprowizowanej sali operacyjnej, znajdujemy Tomka. Tylko ciemną czupryną i niebieskimi, szeroko otwartymi oczami, jego blada jak opłatek twarz odcina się od białej poduszki i okrycia uniesionych na kabłąkach prześcieradeł.

– Ponad trzydzieści ran postrzałowych, cała seria maszynowego pistoletu w brzuch. Przeżył ciężką operację, dostał krew i morfinę, jest iskierka nadziei – pociesza Mamusię łysy chirurg z obrzękniętymi bezsennością, czerwonymi jak u królika oczami. – Następnym ambulansem pojedzie do Świętego Ducha na Elektoralnej albo do Maltańskiego przy Senatorskiej, tam go szukajcie – lekarz pokazuje nam drzwi. Po Mamusi i Tatusiu całuję chłodny policzek brata, Tomek łagodnie uśmiecha się, powolnym ruchem ręki podaje Mamusi zaręczynowy złoty sygnet od Ewy, bezgłośnie porusza wargami. Lekarz zamyka za nami drzwi separatki.

*  *  *

 

Z Ogrodowej, przez Chłodną koło hal Mirowskich i Elektoralną, do Maltańskiego w pałacyku Mniszchów na Senatorskiej niedaleko, może półtora, może dwa kilometry. Przebycie tej drogi zajmuje nam parę godzin. Zachodni wiatr wieje w plecy, unosi z poszarpanych wybuchami i pociętych rowami ulic zasłony pyłu, wciska je między dachy a nisko nad nimi pełznące brudno szare chmury. Biała, zamglona soczewka słońca majaczy nad chmurami, chwilami gaśnie jak przepalona żarówka, gdy ziemia ugina się pod uderzeniami wybuchów i wyrzuca pod niebo tumany kurzu. Niemcy okładają miasto potężną trzepaczką ostrzału artyleryjskiego jak starą, zakurzoną kanapę. Przemykamy po kilka kroków po każdym wybuchu i przeczekujemy do następnego w niszach rozbitych bram, w wykopach albo za wrakami wywróconych ciężarówek. Przypominają mi się podwórkowe zabawy w chowanego albo w czarnego luda. Parę kroków naprzód i przerwa w kryjówce. Stróżki łez ze łzawiących oczu wyżłobiły białe kreski w zapylonych twarzach Tatusia, Mamusi i kilkunastu uciekających razem z nami nieznajomych. Objuczeni workami z suchym chlebem i tobołami wyglądamy jak Indianie na wojennej ścieżce. W nosie czuję piekący swąd. To nie indiańskie ognisko, to wiatr niesie zza naszych pleców, od Woli, gryzący zapach spalenizny.

Kiedy docieramy do placu Bankowego, niebo wychyla się czystym błękitem spoza kłębów szarej chmury, słońce odzyskuje złotą barwę, w oddali, z prawej strony zielenieją drzewa Ogrodu Saskiego. Wybuchy artyleryjskiej kanonady pozostają za nami, tylko od strony drzew ogrodu grzechoczą serie maszynowego karabinu. Rozpryskują się ze zgrzytem na bruku. Kule świszczą nad głowami, kiedy krętym przekopem przedostajemy się na drugą stronę rozległego placu. Tu jest cicho, od Ogrodu Saskiego osłaniają nas mur i masyw kościoła. Za nim, jak za barykadą, w zaułku Senatorskiej przycupnęła podkowa domów wokół kolumnady szpitala w pałacu Mniszchów. Z podjazdu przed kolumnami rusza ambulans, zostawił rannych i wraca po następnych. Szukamy w holu zastawionym noszami, na schodach, w piwnicy, w salach na parterze i na piętrze. Tomka jeszcze nie ma. Ambulans powraca dwukrotnie, ale przywozi już tylko kilku lekko rannych. Potem długo czekamy przy narożniku Senatorskiej, nasłuchujemy znajomego klekotu silnika. Nadjeżdża powstańczy goniec na motocyklu.

– Ambulans? Już nie przyjedzie, ewakuacja Woli zakończona.

Wymownym gestem pokazuje nam bramę najbliższego domu.

– Zmykajcie z ulicy, tu może być niebezpiecznie!

Z Ogrodu Saskiego coś z chichotem pruje powietrze, wysokim łukiem przelatuje nad nami i opada w kierunku wejścia do szpitala. Przed wejściem na ławeczce przysiedli dwaj ranni, ich obandażowane głowy błyszczą w słońcu jak śnieżne czapy. W porę dostrzegli zagrożenie – kryją się błyskawicznie za słupami kolumn, gdy eksplozja uderza podmuchem i dzwoni brzękiem tłuczonych szyb. Po chwili ostrożnie wychylają białe turbany spoza kolumn, podziwiają głęboką wyrwę po roztrzaskanej ławeczce. Rezygnują z dalszego opalania i znikają we wnętrzu budynku.

– Mieli chłopaki szczęście, chyba w czepkach urodzeni, nam także się udało – komentuje powstaniec. Podmuch omal nie wywrócił go razem z motocyklem. – Znikajmy, drugim razem może być mniej zabawnie!

Motor odjeżdża, ja za rodzicami wracam do szpitalnego holu. W drzwiach mija rodziców przygarbiona postać w poszarpanej panterce z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Zatrzymuje się przy mnie i podnosi wzrok. Szerokie kości policzkowe, głęboko zapadnięte, zmrużone oczy, wąskie, zacięte usta. Poznaję go, to przecież Zygmunt! On mnie też poznaje, ale przykłada palec do ust.

– Cicho – szepcze – nie wołaj rodziców, gdzie Tomek?

– Tu go nie ma, chyba został tam, w Sądach przy Ogrodowej – odpowiadam równie cicho.

Zygmunt bez słowa wciska mi do kieszeni zwiniętą powstańczą opaskę, patrzę za nim, kiedy wychodzi na ulicę. Po kilku krokach przystaje i mówi do mnie, a może tylko do siebie:

– Pomszczę go.

Potem powoli odchodzi w kierunku Ogrodu Saskiego.

 

CDN