<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

MOJE WSPOMNIENIA Z DNI POWSTANIA WARSZAWSKIEGO

Sergiusz HORNOWSKI

MOJE WSPOMNIENIA Z DNI POWSTANIA WARSZAWSKIEGO

Powstanie w Markach k. Warszawy wybuchło, jak wiadomo, wcześniej niż w Warszawie. Sygnał Burza dotarł do mnie 30 VII 1944 r. o godz. 10.00 w niedzielę. Już wiedzieliśmy o czołgach sowieckich w okolicy Wołomina od dnia poprzedniego, ale od rana 30 VII ustał wszelki ruch na szosie Białostockiej i od Strugi słychać było pojedyncze strzały. Punkt zborny wyznaczono w Strudze, na północ od szosy Białostockiej, w lesie nie dochodząc do Czarnej Strugi. Po pożegnaniu się z żoną, wziąłem przygotowaną sporą walizkę zawierająca z dawna przygotowane strzykawki, spirytus (paratusy), jodynę, opatrunki, około 100 porcji surowicy przeciwtężcowej oraz morfinę z atropiną w zastrzykach. Sprawdziłem, że moje patrole sanitarne – pierwszym dowodził Suchocki, drugim Jakubowski – już wyszły ze sprzętem (noszami, torbami) na zbiórkę i pomaszerowałem do Strugi. Po drodze spotkałem kolegów, m. in. Józefa Sieję, kierownika I szkoły podstawowej w Markach, który został mianowany dowódcą Wojskowej Służby Ochrony Powstania i przez Pustelnik dotarliśmy do miejsca zbiórki. Tam główną rolę odgrywał już nasz dowódca rejonu Bill Henryk Okińczyc.

Ciągle napływali ludzie. Zebrało się ponad 600. Dowożono ze skrytek broń, amunicję. Zorganizowano przede wszystkim kompanię Osłonę pod dowództwem Alfa– Albina Furczaka. Osobną grupę zorganizowaną stanowił pluton PAL i pluton dyspozycyjny – 2 drużyny – Kedywu oraz 3 drużyny AL z Marek w sile 22 ludzi. Razem z Billem udałem się do żołnierzy sowieckich. Nie było tam starszych dowódców poza dowódcą kompanii czołgów T 34 z działami 65 mm i kompanii fizylierów z batalionu piechoty brygady czołgów. Ta kompania liczyła zaledwie kilkunastu żołnierzy z pepeszami, a cały batalion piechoty brygady czołgów nie miał więcej niż 60 żołnierzy, tak że dowódcy sowieccy od początku prosili o naszych Polaków – powstańców do osłony czołgów. Na szczęście dla Rosjan, Niemcy również nie mieli zupełnie piechoty, a kompanie SS zajmujące Marki były przede wszystkim zajęte pacyfikowaniem i mordowaniem ludzi w Markach i okolicy. Zamordowano wówczas ok. 60 osób na Kruczkach i kilkanaście na Rościszewie. Tutaj też doszło do pierwszej walki. Dowódca skierował 3 drużyny na Rościszew ze Strugi, celem przerwania mordowania i obrony mieszkańców. Były to 2 drużyny AK i 1 AL. Ze względu na możliwe straty i dla podniesienia ducha osobiście ruszyłem z nimi. Z chwilą gdy Niemcy zauważyli zbliżającą się tyralierę, otworzyli ogień, ale zostali oskrzydleni. Trzech zginęło na miejscu i trzech wzięto do niewoli. Kilku udało się uciec.

Na drugi dzień osiągnięto wielki sukces. Zaskoczono i zniszczono dwa czołgi, Panterę i Tygrysa, na szosie w Pustelniku. Byliśmy świadkami silnych i ciągłych nalotów sowieckich samolotów szturmowych na pozycje niemieckie w okolicy Bródna i Tarchomina. Na drugi dzień wraz z Billem i częścią zgrupowania II Kompanii z Zielonki, po uzgodnieniu wsparcia ogniowego czołgów sowieckich, rozpoczęto natarcie na Zielonkę w celu opanowania koszar i ośrodka artyleryjskiego w Zielonce. Niestety, siły Niemieckie złożone z kompanii SS i batalionu kałmuków były przygotowane dobrze do obrony i wsparte artylerią. Ponieśliśmy duże straty – kilkudziesięciu zabitych i rannych. Musieliśmy się wycofać w kierunku Nadmy. Tam spotkaliśmy sztab brygady czołgów. Ponieważ dobrze znałem rosyjski zostałem wyznaczony do utrzymywania kontaktów. Szczególnie dobrze wspominam młodego lekarza batalionu, z którym mogłem szczerze porozmawiać. Już wybuchło powstanie w Warszawie i nagle wszystko wkoło nas zmieniło się. Przede wszystkim zniknęło nagle ogromne i bardzo aktywne lotnictwo sowieckie. Powiedziano nam w zaufaniu, że została zabrana na południe cała VIII Armia Lotnicza gen. Pokryszkina, drugi rzut korpusu pancernego, w tym pułki artylerii i katiusz, zostały zatrzymane na wysokości Otwocka. W pułkach czołgów brygady brakowało paliwa i amunicji. Było bardzo dużo rannych i poparzonych. Brakowało szczególnie morfiny, tak że moje 200 ampułek poszło od razu i lekarze sowieccy byli ogromnie za nie wdzięczni.

W środę 2 VIII 1944 r. przeszliśmy z Billem ponownie ze Strugi i zastaliśmy zupełnie inną sytuację. Rosjanie szykowali się do odwrotu, a czujki donosiły o dużych zgrupowaniach czołgów nacierających przez las od Nieporętu. Nasze przeciwnatarcie spowodowało tylko na krótko zatrzymanie się kolumny niemieckiej, która zupełnie nie zagrożona nalotami lotnictwa sowieckiego nacierała prawie bez piechoty. Rozmawiałem z zastępcą dowódcy kompanii czołgów sowieckich. Przede wszystkim kazał AL.-owcom odłączyć się od nas i udać się istniejącym jeszcze korytarzem na wschód do Lublina. Nas proszono o dalsze osłanianie czołgów, które zaczęły się wycofywać w kierunku lasów za Ręczajami. Tam też przemarszowały resztki naszych oddziałów, ok. 90–100 ludzi. Czołgi sowieckie zajęły tam pozycję jeża, a myśmy obsadzili młode laski otaczające. Niemcy nie posiadając piechoty, nie mogli przeczesać tych lasków. Z drugiej strony my nie mogliśmy wychylać się z tych zarośli, gdyż natychmiast czołgi zaczynały strzelać z karabinów maszynowych i armat. W tym lesie było też kilkudziesięciu rannych i rozbitków z brygady pancernej Rosjan. Udzieliłem im pomocy lekarskiej, gdyż mieli tylko felczera i to wojennego. Szczególnie zaprzyjaźniłem się z kapitanem, dowódcą batalionu fizylierów zmotoryzowanych, kozakiem ze Stanicy Czugujewskiej, który wiele mi opowiadał o życiu w Stanicy i przebytych walkach od Stalingradu. Te wyborowe oddziały pancerne bez przerwy gromiły Niemców, stale napotykając te same dywizje pancerne niemieckie „Totenkopf” i „Wiking”. Stale podkreślał, że główne sukcesy osiągali dzięki lotnictwu szturmowemu, którego czołgi niemieckie panicznie się bały. Stan, w którym się znaleźliśmy, był wywołany przede wszystkim zabraniem lotnictwa.

Po kilku dniach okrążenia usłyszeliśmy zbliżający się front. Na Niemców nas otaczających padły salwy katiusz i Bill zadecydował rozpuścić resztę oddziału z zaleceniem powrotu do Marek. W nocy przekradliśmy się do Pustelnika i Marek. W Markach zastaliśmy w domu stacjonujące czołgi i żołnierzy niemieckich z dywizji „Totenkopf”. Udzieliłem porady lekarskiej jednemu kapitanowi, który świetnie znał język polski. Studiował na politechnice w Gdańsku i chętnie rozmawiał ostrzegając przed Rosjanami. Był dowódcą kompanii „Tygrysów” i opowiadał, że jest to najpiękniejszy i najlepszy czołg. Ma tylko jedną wadę: silnik benzynowy, ogromnie nagrzewający się i łatwozapalny, w odróżnieniu od czołgów sowieckich, które z silnikiem wysokoprężnym, mogą jechać i 24 godziny. W Markach jako jedyny lekarz, który pozostał, miałem pod opieką około 300 rannych i chorych, tak że pracowałem bez przerwy. Parę razy byłem wyprowadzany z domu przez SS i żandarmerię wojskową „na rozwałkę”, ale zwykle po wylegitymowaniu i stwierdzeniu, że jestem jedynym lekarzem zwalniano mnie do domu.

W tym czasie sztab naszego rejonu bardzo intensywnie pracował nad zorganizowaniem kontaktu z walczącą Warszawą. Przesyłano meldunki. Nasz oficer, Jan Jurecki przedostał się na Pragę, badając możliwości przerzutu broni. Tam też został ciężko ranny w prawe udo. Zorganizowano nasłuch radiowy. Na początku września rozpoczęto ewakuację ludności Marek w kierunku na Bródno i most pontonowy w Tarchominie. Udało mi się wymknąć z rodziną i pozostaliśmy w Markach. Walki o Marki 7–15 IX 1944 r. były bardzo ciężkie i krwawe. Ludność cywilna poniosła ciężkie straty.

Po zdobyciu Marek przez wojska sowieckie już 14 IX 1944 r. zostałem wezwany do Pustelnika II, aby skonsultować rannego w rękę zastępcę politycznego 37. dywizji piechoty, Aleksandrowa. (Jakież było moje zdziwienie w 1975 r., gdy go spotkałem w Markach jako generała pułkownika, szefa zarządu politycznego wojsk Związku Sowieckiego, który przyjechał na inspekcję do Warszawy we wrześniu 1972 r.) Natychmiast zgłosiłem się do miejscowych władz komunistycznych, dobrze mi znanych z czasu okupacji, w celu skierowania mnie do wojska polskiego. Zakazano mi wyjazdu z Marek ze względu na dużą liczbę rannych i chorych.

W połowie września na terenie Drewnicy spadł angielski pojemnik zrzutowy i nasz dowódca Bill, potajemnie z drużyną Kedywu podchorążego Strusia, przejął go i zamelinował. Ktoś musiał donieść. Billa zaaresztowano i skazano na 10 lat więzienia. Zmarł w niewiadomych okolicznościach po półrocznym pobycie w więzieniu. Ten sam los spotkał podchorążego Strusia. Mnie aresztowano po raz pierwszy 26 X 1944 r., wywieziono pod Ząbki i wsadzono na dwa dni do dołu 3 na 1 m, z garścią słomy na dnie. 28 X 1944 r. odprowadzono do Marek, gdzie przesłuchał mnie major NKWD, Żyd. Wspomniał, że wypuszczono mnie na prośbę miejscowych ocalałych Żydów, Borsuka i Mazurka, którzy wstawili się za mną jako człowiekiem, który udzielał im pomocy i schronienia.

Niestety, już 6 XI 1944 r. zostałem w nocy ponownie aresztowany, przeprowadzony najpierw do piwnicy w Pustelniku II, a następnie przeprowadzony pod front do Wieliszewa, gdzie mnie przesłuchano i przetrzymano w podziemnym schronie razem z podejrzanym typem przez noc. Odesłano mnie do Wołomina, mówiąc, że idę do Wojska Polskiego. Na rynku w Radzyminie komendant milicji polskiej, komunista z Marek, Wybrański, rozpoznał mnie i zażądał od konwojenta zwolnienia mnie jako jedynego i niezbędnego lekarza w okolicy z dużą ilością rannych i chorych. Konwojent zaczął strzelać, powstało zbiegowisko i komendant garnizonu zdecydował, że konwojent musi mnie odstawić do Wołomina. W Wołominie, gdy usłyszano o zajściach od konwojenta, natychmiast przeniesiono mnie do innego miejsca, zacierając ślady. Z Wołomina przesłano nas już w dużej grupie do Sokołowa Podlaskiego, skąd po gruntownym okradzeniu i rozebraniu 12 XI 1944 r., załadowano do pociągu i w okropnych warunkach – ponad 20 trupów w czasie jedenastodniowej podróży – przewieziono do obozu NKWD nr 270 w Borowiczach, uczastok Szybatowo.