<< powrót

Tajne Studia Medyczne w Warszawie 1940-1944

Moje studia medyczne w czasie wojny

Krystyna Illukiewicz-Zgorzeliska

Moje studia medyczne w czasie wojny

Było upalne lato 1939 roku. W maju zdałam maturę w Ostrołęce. Stanowiliśmy zżytą klasę, wychowaną w duchu patriotycznym, zarówno w domu, jak i w szkole. Wojna wisiała nad nami jak czarna chmura, choć byli tacy, którzy nie wierzyli, że do niej dojdzie. Ale my młodzież takich złudzeń nie mieliśmy. Nie było balu maturalnego w pięknych balowych sukniach i czarnych garniturach, była zwykła szkolna zabawa w granatowych spódnicach, białych bluzkach i mundurkach szkolnych. Tak zadecydowaliśmy my – maturzyści.

Byłam drużynową ZHP drużyny gimnazjalno-licealnej, ale w roku 1939 już nie było letniego obozu. Siedzieliśmy więc całą grupą na pomoście przystani wioślarskiej nad Narwią i dyskutowaliśmy o naszej przyszłości, jednocześnie opalając się na ciemny brąz. Składać papiery na Uniwersytet czy nie? Moja wymarzona od dzieciństwa medycyna oddalała się w mglistą przyszłość. Postanowiliśmy nie składać papierów, bo i po co? 1 września okazało się, że mieliśmy rację. Po kilku zaledwie dniach do Ostrołęki wkroczyli Niemcy, a w listopadzie dowiedzieliśmy się, że wchodzimy w skład „Tysiącletniej Rzeszy”, oddzieleni od Generalnej Guberni.

Zaczęliśmy konspirację. Nasłuch Londynu przez ukryte radio, pisanie wiadomości na ukrywanej maszynie do pisania, a ktoś nawet snuł plany walki partyzanckiej. Bardzo szybko ponieśliśmy pierwszą ofiarę. Został zatrzymany i rozstrzelany kolega – Włodek. Zginął, ale nie „sypał”. Potem zaczęłam swoją własną „wojnę” z okupantem. Posyłałam paczki do oflagu i stalagu, no a potem zaczęłam wyprawy przez zieloną granicę. W jedną stronę wywoziłam lub wynosiłam nasz ruchomy dobytek do ciotki do Miłosnej pod Warszawą, a wracałam oblepiona prasą podziemną.

Tak trwało do września 1940 r., kiedy to dostaliśmy poufną informację, że jesteśmy na liście do aresztowania i wywiezienia do obozu koncentracyjnego. Wywieziony miał być ojciec i jedna z córek. Było nas dwie. Na nic nie czekając, ojciec i my poszliśmy moim przetartym szlakiem przez zieloną granicę do Warszawy. Mama została u przyjaciół, żeby sprawdzić prawdziwość informacji. Następnego dnia rano Niemcy już ładowali na ciężarówkę nasze meble i wszystko, co w domu zostało. Zabrałam moją mamę i cała rodzina wylądowała w Warszawie na ul. Ceglanej 16 (obecnie Pereca), gdzie ojciec wynajął mieszkanie. Tu poznałam Tadzia Grigo, który mieszkał w tym samym domu. Zaczęła się okupacyjna wegetacja, często głodna i chłodna.

Usiłowałam jakoś działać. Skończyłam kurs maszynopisania i stenografii. Pomagałam w domu rodzicom. Wreszcie nadszedł dzień „światełka w czarnym tunelu”: Szkoła doc. Zaorskiego, która pod nazwą „Szkoły Zawodowej dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego” była w istocie pierwszym i drugim rokiem medycyny. Kurs zaczynał się w połowie roku. Jechałam zapisać się na drugi kurs, który rozpoczynał się 1 września 1941 r. Miałam ze sobą wszystkie potrzebne dokumenty, które mi w tramwaju skradziono. Wpadłam w rozpacz. Zapisy miały trwać 10 dni, a ja zostałam bez potrzebnych papierów. Pojechałam do doc. Zaorskiego do domu, z prośbą, żeby mnie przyjął po terminie, gdybym w porę nie zdobyła odpisów dokumentów, które mi skradziono. Docent zgodził się, a ja zaczęłam „zdobywać” duplikaty. Odwiedziłam dyrektora liceum, który z Ostrołęki przyjechał do Warszawy i mieszkał na Żoliborzu. Miał ze sobą całą dokumentację maturalną i wszystkie potrzebne pieczęci, tak że dostałam właściwie oryginał matury. Dziesiątego dnia zapisów zgłosiłam się do dziekanatu i zostałam przyjęta.

Znowu nadszedł wrzesień, równie słoneczny i piękny jak w 1939 r. Rozpoczynały się zajęcia w Szkole Zaorskiego. Bez żadnej przesady mogę stwierdzić, że był to dla mnie jeden z najszczęśliwszych dni w życiu. W dużej auli na Krakowskim Przedmieściu zebrali się studenci; było nas bardzo dużo. Siadłam w ostatniej ławce, obok mnie Irka Oziemska, Jurek Farner, Tadzio Grigo i Jan Łoziński. Tak zaczęła się przyjaźń naszej piątki. Razem uczyliśmy się, razem chodziliśmy na spacery i razem bawili. Zapał do nauki mieliśmy ogromny, na zajęciach frekwencja wynosiła prawie 100 procent. Chwilami zapominało się o wojnie i okupacji, chociaż trwały łapanki i aresztowania. Zaczęły tworzyć się grupki przyjaciół i zakochane pary, z których jedne nie przetrwały próby czasu, a inne razem przeżyły całe lata lub trwają do tej pory.

Wśród słuchaczy był kolega (jego nazwiska dziś wymieniać nie będę), który w klapie marynarki nosił swastykę. Dlaczego ją nosił, nie wiem. W listopadzie pojawiły się na pulpitach kartki z zawiadomieniem, że 11 listopada wieczorem będzie odprawiona w kościele Świętego Krzyża msza św. w intencji Ojczyzny. Oczywiście gromadnie poszliśmy, chociaż wizja kolegi ze swastyką w klapie mogła budzić pewne obawy. Nic się jednak nie wydarzyło. Tenże kolega podobno w czasie Powstania był żołnierzem AK.

Z mojej klasy maturalnej w Szkole Zaorskiego spotkałam Kazika Czerwonkę i Stacha Roszkowskiego. Kazik podobno walczył w Powstaniu Warszawskim i zmarł po wojnie we Francji. Pewna tej informacji jednak nie jestem. Nigdy go już nie spotkałam.

Nadeszły egzaminy. Ponieważ kończyłam liceum typu przyrodniczego, nie miałam kłopotów z ich zdawaniem, otrzymywałam dobre oceny (fizyka, chemia itp.). W czasie wykładów robiłam podobno bardzo dobre notatki, które wśród kolegów cieszyły się dużym powodzeniem, tym większym, że podręczników było bardzo mało. Ciągle miałam natomiast kłopoty z anatomią. Nie dostałam się do prosektorium, uczyłam się więc tylko na gotowych preparatach i z podręcznika, a to nie było łatwe, chociażby z powodu ogromnego materiału. Nie sposób było nauczyć się wszystkiego na pamięć.

Końcowe egzaminy zwykle zdawałam na czwórki lub lepiej, i to w pierwszym terminie. Przyszła kolej na anatomię. W pierwszym terminie nie zgłosiłam się, w drugim terminie i trzecim też nie. Ogarnęła mnie rozpacz. Koniec z medycyną. Przestałam chodzić na zajęcia. Któregoś dnia dostałam list wzywający mnie do dziekanatu. Szłam jak na ścięcie, myśląc, że mam odebrać papiery. Wszystkie inne egzaminy już dawno miałam zdane, i to dobrze. A w dziekanacie prof. Czubalski (u którego miałam 4+) rzekł: „Co pani sobie myśli, tyle pracy na marne? Dlaczego pani nie zdaje anatomii?” „Boję się” – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Rzeczywistość przeszła moje wyobrażenie. Wyznaczono mi czwarty termin. Zdawałam u prof. Różyckiego. Zadał mi tylko jedno pytanie i postawił 3. To była moja jedyna trójka w tej sesji, a szczęśliwa byłam, jakbym otrzymała piątkę.

Profesor Czubalski był świetnym wykładowcą. Fama wśród studentów głosiła, że lubił, aby egzamin u niego kobiety zdawały ubrane w niebieskie sukienki lub bluzki, a koledzy w marynarki i koszule z krawatem. Profesor Czubalski miał do pomocy niezastąpionego p. Feliksa, woźnego, który nas lubił i niejednokrotnie na zajęciach praktycznych służył pomocą. O sobie i profesorze mawiał: „Ja i pan profesor…”, a profesor, demonstrując nam działanie jakiejś aparatury, mówił: „A teraz Feliks pompuje wodę”– i wszyscy już wiedzieliśmy, o co chodzi.

Wśród kolegów, z którymi przyjaźń przetrwała do dziś, są Wandzia i Sławek Pawelscy. Szkoła Zaorskiego połączyła nas na całe życie. W dobrych i złych momentach możemy na siebie liczyć. Pamiętam też zawsze elegancką Ritę Biedrzycką i „Hrabiego” Tyszkiewicza, ubranego w czarną jesionkę dyplomatkę, kapelusz „idenik”, i z nieodłącznym czarnym parasolem. Podobno walczył i zginął w Powstaniu Warszawskim. Pomimo łączących nas przyjaźni czy zażyłych znajomości, nigdy nie poruszaliśmy tematu działalności w podziemiu, a przecież większość z nas należała do różnych organizacji konspiracyjnych.

Po skończeniu Szkoły Zaorskiego przez prawie rok pracowałam jako wolontariuszka w Szpitalu Maltańskim. Dalsze studia kontynuowałam na Uniwersytecie Poznańskim z ówczesną siedzibą w Warszawie. Zajęcia odbywały się głównie w szpitalach i w mieszkaniach prywatnych. W Szpitalu Ujazdowskim miałam ćwiczenia i wykłady z diagnostyki u dr. Wąsowicza, który metodą opukowo-osłuchową umiał określić wielkość i położenie wszystkich narządów jamy brzusznej. Rysował to kolorowymi kredkami na skórze pacjenta. Część tej metody stosowałam w swojej praktyce lekarskiej, zwłaszcza przy określaniu wielkości wątroby.

Patologię ogólną odrabiałam w Szpitalu Wolskim u prof. Józefa Grzybowskiego. Długo, bo przez kilka miesięcy, pracowałam na chirurgii u prof. Jerzego Rutkowskiego. Nauczyłam się bardzo dużo, bo pozwolono nam robić drobne zabiegi, a nawet asystować do operacji jako druga asysta, a raz, o dziwo, byłam pierwszą asystą przy operacji wrzodu żołądka. Wszystkie te chirurgiczne wiadomości bardzo mi się przydały w czasie Powstania.

Uniwersytet Poznański słynął z bardzo dobrej organizacji. Uczyliśmy się bez żadnej przerwy wakacyjnej i różnych ferii, toteż do wybuchu Powstania Warszawskiego zaliczyłam cztery i pół roku medycyny. Jako sanitariuszka przeżyłam Powstanie, tułaczkę i powrót do Dąbrówki k. Pyr pod Warszawą, gdzie mieliśmy wynajęte letnisko. Tam też spotkałam rodziców, siostrę i Jurka Farnera. Państwo Farnerowie też tam wynajęli letnisko. Oczywiście nastąpiła przerwa w nauce.

W styczniu 1945 r. front przesunął się na zachód. Dotarła do nas wiadomość, że na Grochowie, na ul. Boremlowskiej, w dawnej szkole jest szpital, w którym uruchomiono studia lekarskie. Powędrowałam do Milanówka, oczywiście pieszo, żeby zdobyć zaświadczenia w Szpitalu Dzieciątka Jezus, który tam był ewakuowany z Warszawy. Z tymi dokumentami z Jurkiem Farnerem przeszliśmy po lodzie przez Wisłę na stronę praską, do tzw. Boremlowa. Zostałam przyjęta na IV rok medycyny.

Kolega Ziutek Dackiewicz, który też studiował na Uniwersytecie Poznańskim, przysłał mi telegram, że w Poznaniu figuruję jako studentka V roku. Niestety, zupełny brak pieniędzy uniemożliwił mi wyjazd. Zostałam w Warszawie na IV roku, tym razem Uniwersytetu Warszawskiego. Spałam z Irką Oziemską „na waleta”, jako że ona już tam była i odstąpiła mi połowę swojego łoża w dawnej sali gimnastycznej, dla przyzwoitości poprzedzielanej prześcieradłami. Po lewej stronie sypialni sypiali koledzy, po prawej stronie my, a pieczę nad nami roztaczała szarytka, „żeby nic nieprzyzwoitego się nie działo”. Powoli dotarty do mnie pocztą z Poznania zaświadczenia o zaliczonych ćwiczeniach, tak że na V roku miałam bardzo mało zajęć. Na „Boremlowie” żyło się miło i wesoło, choć głodno. Z naszej piątki była już Irka, Jurek i ja. Po pewnym czasie przywędrował Tadzio Grigo. Nie było tylko Jana Łozińskiego, który wrócił z niewoli niemieckiej dopiero po wojnie.

Tak zakończyłam swoje wojenne studia. Rozpoczęła się nowa epoka i dalsza nauka, uwieńczona dyplomem Uniwersytetu Warszawskiego w dniu 8 maja 1948 roku.