<< powrót

Pamiętnik TLW 2007

List do TLW

Małgorzata Stępińska-Winckler

List do TLW

W dniu 19 maja 2006 r., podczas odsłonięcia na terenie Muzeum Powstania Warszawskiego pomnika upamiętniającego personel medyczny niosący pomoc żołnierzom i osobom cywilnym, otrzymałam książkę „Lekarze Powstania Warszawskiego 1 VIII-2 X 1944”, wydaną przez Towarzystwo Lekarskie Warszawskie.

Z uwagą i wzruszeniem przeczytałam o pracy i oddaniu rannym i chorym lekarzy, pielęgniarek i sanitariuszy w okresie Powstania Warszawskiego.

Dlaczego piszę ten list?

W chwili wybuchu Powstania miałam 14 lat i jako harcerka z okresu wojny roznosiłam „Biuletyn Informacyjny” po placówkach powstańczych oraz piwnicach, w których chronili się mieszkańcy. Działo się to w obrębie ulic: Krucza i jej przecznice, odcinek Marszałkowskiej, najdalej – ulica Polna, gdzie w opuszczonych przez lokatorów mieszkaniach stacjonowali żołnierze- powstańcy.

Podczas tych wędrówek zaraziłam się (nie wiem, gdzie i od kogo) szkarlatyną. Leżałam z wysoką temperaturą w piwnicy naszego domu przy ul. Kruczej 21. Moi rodzice mimo troski o mój stan zdrowia martwili się, że stanowię zagrożenie dla innych dzieci, które przebywały ze swoimi rodzinami w tych samych korytarzach piwnicznych. Rodzice dowiedzieli się, że w budynku przy ul. Wilczej 1 znajduje się prowizoryczny, mały szpitalik zorganizowany dla dzieci chorych na szkarlatynę. Zaprowadzili mnie tam, zabierając z domu kołdrę, poduszkę i prześcieradło. O te rzeczy– na miarę możliwości– prosił personel szpitalny.

Wyjście na podwórze (brama) znajduje się od ul. Wilczej, natomiast front budynku-pałacyku wychodzi na Aleje Ujazdowskie. Dom ten nie został zniszczony i istnieje do dnia dzisiejszego. Dawne, obszerne mieszkanie w czasie wojny zostało  zaadaptowane na biuro (może niemieckie), bo nie było w nim żadnych mebli. Znajdowało się ono na klatce schodowej po lewej stronie podwórza, na parterze. Kiedy rodzice mnie tam zostawili, pani, która prawdopodobnie była pielęgniarką, przydzieliła mi drewniane, prowizoryczne łóżko z siennikiem wypełnionym słomą i zaścieliła je przyniesioną przez rodziców pościelą.

Zajmowały się nami trzy lub cztery siostry, które miały dyżury. Przygotowywały skromne posiłki i opiekoway się nami. Codziennie rano przychodził lekarz, który nas badał i prawdopodobnie wydawał zalecenia naszym opiekunkom. Poza mną było pięcioro dzieci. Napisałam o nich w krótkim liście do mojej starszej siostry. List ten, naiwny i głupiutki, zachował się do dnia dzisiejszego. Cytuję:

„ Jest u nas jedna dziewczynka- volksdeutschka. Jest niezbyt sympatyczna. Siostry są dla niej bardzo dobre. Tylko jedna siostra, Barbara, która gotuje, daje jej zupy niekraszone i herbatę niesłodzoną. Inna siostra znalazła u niej wszy. Dziewczynka– Krysia Głowinkowska– koleżanka tej, którą zabiło w naszym domu. Jest miła i najwięcej z nią rozmawiam, bo jest w moim wieku. Jest jeszcze Zosia, bardzo miła lwowianeczka. Mówi „ta joj”. Jak ją spytać, jak się czuje, odpowiada: „trosecku lepiej”. Ma 7 lat. Jest jeszcze 4-letni Jurek, bardzo ciężko chory. Przyniosła go matka z Czerniakowskiej. W jego mieszkanie wpadł pocisk i zabił mu ojca. Biedny chłopczyk (jedyny w naszym szpitalu). Jest także Basia, już umierająca, lecz ma bardzo silne serce i długo wytrzymuje. Mówię ci– istny kościotrupek. Ma 8 lat. No i jestem ja.” Koniec cytatu z mojego listu.

Matka małego Jurka nie przyszła więcej. Albo zginęła, albo nie mogła już przejść z domu na ul. Wilczą. Chłopiec po dwóch dniach umarł na rękach pielęgniarki. Jak mówiły opiekujące się nami panie, miał zapalenie płuc i opon mózgowych jako powikłania po szkarlatynie. Basia– dwa, może trzy dni później zmarła samotnie w nocy. Tych dwoje dzieci zostało pochowanych w prowizorycznych grobach wykopanych w podwórkowym ogródku.

Przeżyliśmy bombardowanie, w czasie którego bomby spadły na kościół św. Aleksandra i Gimnazjum Królowej Jadwigi. Siostry próbowały zejść z nami do piwnicy, ale ludzie, którzy się tam schronili, nie pozwolili nam wejść ze względu na naszą chorobę. Tak to bywa nawet w momentach, kiedy zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Wobec tego siostry zaprowadziły nas z powrotem do szpitalika i do końca bombardowania leżałam na łóżku z głową przykrytą poduszką.

Po kilku dniach zgłosiło się do nas kilka dziewcząt ze Starówki– w mundurkach, z opaskami na rękawach. Były to albo łączniczki, albo sanitariuszki. Przyjęto je do nas, bo też były chore na szkarlatynę.

Rodzice zabrali mnie ze szpitalika koło 8 września. Warszawę opuściliśmy po kapitulacji 4 października. Byłam już prawie zdrowa, tylko na całym ciele łuszczył mi się naskórek. Przeszłam przez obóz w Pruszkowie i w wieku 14 lat zostałam wywieziona na roboty przymusowe do huty szkła w Pirnie nad łabą (18 km od Drezna).

Zdaję sobie sprawę z tego, że miejsce, w którym opiekowano się małą grupką dzieci chorych na szkarlatynę, jest maleńkim wycinkiem pracy personelu medycznego, wykonującego swój zaszczytny obowiązek niesienia pomocy potrzebującym. Ale i o takiej, zdawałoby się, drobnej sprawie należy pamiętać i umieścić ją wśród wspomnień o tamtych okrutnych czasach.

Małgorzata Stępińska-Winckler