<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

A BYŁO TO TAK ...

Janina Ludwika BAUER–GELLERT

A BYŁO TO TAK …  

Druga wojna światowa. Niemcy wypowiadają wojnę Polsce i wkraczają na jej terytorium. Oblężenie Warszawy i jej kapitulacja – koniec września 1939 r. Pamiętam tragizm widoku wkraczających wojsk niemieckich do Warszawy i odgłos ciężkiego, przejmującego stukotu ich żołnierskich butów. Dla młodej wówczas dziewczyny wychowanej w rodzinnym domu, szkole i harcerstwie na tradycjach walki o wolność Ojczyzny, jej umiłowania – był to wstrząs.

Byłam wówczas w klasie maturalnej. Klas takich dla Polaków w dopuszczonych do działalności szkołach nie było. Taki był zakaz Niemców, a więc podjęłam naukę w tajnych kompletach zorganizowanych przez dyrekcję i pedagogów mego rodzimego gimnazjum i liceum nr 10 im. Królowej Jadwigi w Warszawie.

Jednak bunt wewnętrzny utraty niepodległości Polski wyzwolił we mnie przemożną chęć walki z okupującym nasz kraj wrogiem. I tak nasze mieszkanie w Warszawie przy Marszałkowskiej 4 m. 2 zostało lokalem Komendy Głównej PSZ, ZWZ, AK, lokal „dziennego pobytu” gen. Tokarzewskiego i gen. Grota Roweckiego, popularnie zwanym „Kawiarenka”, a ja zostałam zaprzysiężona w listopadzie tego roku przez Basię (Jadwigę Piekarską) i wcielona do służby wojskowej w Oddziale V Komendy Głównej (łączność) PSZ, ZWZ, AK. Niełatwe było łączenie nauki ze służbą konspiracyjną, ale młodość, wiara w słuszność sprawy, zwycięstwa i lepsze jutro dodawała sił i odwagi. Podobne losy i odczucia miała prawie cała młodzież polska.

W maju 1940 zdałam maturę, a w 1941 r. rozpoczęłam tajne studia medyczne w Szkole dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego doc. dr. med. Jana Zaorskiego. Po ukończeniu tej szkoły zostałam przydzielona na dalsze studia do Szpitala Wolskiego przy ul. Płockiej 26 (obecnie Instytut Gruźlicy; odsyłam do artykułu Tajne nauczanie i Szkoła Doc. Zaorskiego w: Nowy Medyk z 1 X 1969 r.). Szpital ten oprócz tajnego nauczania leczył i ukrywał działaczy ruchu oporu, uczestników walki konspiracyjnej. Moje koleżanki i koledzy pracujący i studiujący w tym szpitalu byli również żołnierzami ruchu oporu, przeważnie batalionu Zośka. Byli mi bliżsi wiekiem, dlatego też w 1943 r. wystąpiłam z raportem do dowództwa o przeniesienie mnie do ich zgrupowania. Niestety, nie uzyskałam na to zgody i pozostałam nadal w łączności KG OV. Przed wybuchem Powstania Warszawskiego ukończyłam przedostatni rok medycyny zaliczając wszystkie obowiązujące egzaminy. Tę symbiozę służby konspiracyjnej i tajnych studiów medycznych rozchwiał młodzieży polskiej oczekiwany wybuch powstania 1 VIII 1944 r.

W tym dniu około godziny 12 dostałam rozkaz zameldowania się o godzinie 16, tj. o godzinie W, do lokalu przy ul. Pańskiej w celu obsadzenia punktu łącznościowego. Był to nr domu 37 lub 57, pierwsze piętro. Otrzymałam na szyję medalik z orzełkiem i numerem ewidencyjnym 100, który do dziś jest w moim posiadaniu. Do mojego nowego m. p. (miejsca postoju) dotarłam przed godziną 16, licząc, że zastanę tam już drugą łączniczkę Bertę (Janinę Sippko). Niestety, dotarła ona do naszego m. p. dopiero dnia następnego. Właściwie dopiero rankiem 2 VIII zaczęła się służba łączniczki – medyka, bo niejednokrotnie przeplatały się jedna z drugą. W książce Adama Borkiewicza pt. Powstanie Warszawskie (IW PAX, Warszawa 1969, wyd III) na stronie 327 czytamy: (…) Łączność w Śródmieściu spoczywała głównie na bohaterskich łączniczkach przedzierających się z meldunkami i rozkazami często kanałami, a nierzadko przez stanowiska nieprzyjacielskie …

A więc ad rem. W tym dniu około godziny 8–9 rano Zuzanna (Zofia Rodziewicz) przyniosła rozkaz przedostania się na drugą stronę Al. Jerozolimskich i nawiązania bezpośredniej łączności ze stacjonującymi tam oddziałami. Około godziny 10 dotarłyśmy z Zuzanną do bramy w domu w Al. Jerozolimskich (druga brama od ul. Marszałkowskiej w kierunku ul. Brackiej po stronie ul. Chmielnej). O „przeskoczeniu” Alei nie było w tym momencie mowy ze względu na gęsto ustawione gniazda niemieckich karabinów maszynowych. Na jezdni leżały trupy, których nie można było zabrać, ponieważ był silny ostrzał niemiecki. Postanowiłam czekać na stosowny moment do tzw. skoku, a Zuzanna poszła zameldować się w swoim m. p. Około południa zaczęły nadjeżdżać od strony Mostu Poniatowskiego niemieckie czołgi, pod „osłoną” cywilnej ludności polskiej. Był to widok śmieszny i wstrząsający. Na czołgach balie, pościel itp. Chodnikiem szła po mojej stronie tyralierą eskorta żołnierzy niemieckich. W momencie kiedy przez szybkę w bramie zetknęłam się oko w oko z pierwszym Niemcem w tyralierze, wycofałam się szybko przez piwnice. Natychmiast złożyłam o powyższym meldunek i od razu czekała na mnie trasa z meldunkami do Komendy Głównej na Wolę.

Nie była to łatwa trasa, ale szczęśliwie udało mi się dotrzeć do celu (płk K. Pluta–Czachowski, Na posterunku dowodzenia KG w: Za i Przeciw  nr 38 z 21 VIII 1969 r., s. 14 i s. 16). Do m. p. przy ul. Pańskiej wróciłam 3 lub 4 sierpnia. Przekazałam Bercie trasę przedostania się na Wolę do KG, w którą zaraz wyruszyła z meldunkami, ale odwrót do nas miała już odcięty. Następne moje trasy z meldunkami i rozkazami prowadziły, przez przekop i rów łącznikowy na ul. Siennej pod stałym ostrzałem, z PAST-y do PKO przy ul. Moniuszki, do płk. Montera (Antoni Chruściel) oraz dowódców oddziałów Śródmieścia.

Może dla rozjaśnienia obrazu tamtych dni pozwolę sobie w tym miejscu zacytować urywek mojej wypowiedzi Czterdziesty Czwarty … opublikowanej w Tygodniku Katolików WTK 31 z 3 VIII 1975 r., s. 1 i s. 4: Dzisiaj już nie pamiętam, kiedy i gdzie spałam przez te 63 dni i nocy. Nie potrafię już odtworzyć dnia, dnia za dniem, nocy za nocą. Praca łączniczek była niebezpieczna – wszystko, co ludzie robili ocierało się o śmierć. Wszystko w tym mieście było ostatecznie zagrożone – ale równocześnie była to praca bardzo odpowiedzialna. Niemal cała łączność pomiędzy oddziałami opierała się na łączności – nazwijmy to umownie „ludzkiej”, a tę wzięły na siebie prawie całkowicie kobiety. Szybkość przeniesienia meldunków, dotarcia do oddziałów, dotarcia do miejsca przeznaczenia niejednokrotnie decydowała o pomyślności akcji i życiu wielu ludzi. Każda z nas miała świadomość zarówno niebezpieczeństwa, na jakie się naraża, jak i odpowiedzialności, jaka na niej ciąży. Nie było miejsca na desperację i niepotrzebną brawurę. Wydaje mi się, że nawet młodzieńczy zapał i entuzjazm wspierany był przede wszystkim świadomością celu, jaki przyświecał całej Warszawie, wszystkim jej mieszkańcom: walczyliśmy ze śmiertelnym wrogiem i poza tym nie liczyło się nic innego. Łączniczki chodziły różnie. Kanałami, ciągami piwnic, przez „przekopy” i „wierzchem”, jak to wówczas nazywałyśmy. Wierzchem czyli ulicami, pod nieustannym ostrzałem z lądu i z powietrza. Łączniczki na ogół nie miały broni. Wśród ludności cywilnej, bardzo życzliwie nastawionej do powstańców, od samego początku wyczuwało się pragnienie walki i gorycz, że nie wszyscy mogą walczyć z bronią w ręku. Broni było za mało. Później okazało się, że wszystkiego było za mało, zabrakło amunicji, środków opatrunkowych, wody … .

Około 10 VIII zostałam przeniesiona do gmachu PKO przy ul. Moniuszki. Praktycznie biorąc od 7 VIII urwała się łączność między Komendą Główną a Komendą Okręgu ze względu na toczące się walki w rejonie Woli, Starego Miasta i Śródmieścia. Będąc więc w dyspozycji Komendy Okręgu przenosiłam rozkazy i meldunki w rejonie całego Śródmieścia, łącznie z jedną trasą na Stare Miasto, kanałami. 25 VIII otrzymałam rozkaz z jedną z łączniczek, ściśle tajny, sprawdzenia włazu i kanału przy ul. Wareckiej koło Poczty. I tu mała przygoda. Czas naglił, zbliżała się północ, a tu zatrzymał nas patrol i mimo zgodności hasła i odzewu nie chciano nas puścić bez ujawnienia naszego zadania do spełnienia. Kazałam doprowadzić nas do dowódcy, ale czas uciekał. Po wyjaśnieniu sprawy u dowódcy sprawdziłyśmy około północy zarówno właz jak i kanał. A była to noc z 25 na 26 VIII, kiedy to Komenda Główna Armii Krajowej, delegat Rządu inż. Jankowski z Krajową Radą Ministrów i wojewoda Sowa (Marceli Porowski) ewakuowali się kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia. Rano 26 VIII podjęłyśmy z włazu członków Komendy Głównej AK, delegata Rządu, członków Rady Ministrów i wojewodę. Członków KG przetransportowałyśmy do gmachu PKO, a pozostałe osoby do lokalu przy ul. Boduena, chyba na parterze.

Oczywiście tu się przydało moje doświadczenie medyczne, które pozwoliło mi udzielić pierwszej pomocy osobom wycieńczonym, zestresowanym, zmęczonym: droga kanałami była uciążliwa, w „niezbyt wygodnej pozycji” i niezbyt przyjemnym nazwijmy to entourage’u. Od tego czasu znów byłam w dyspozycji Komendy Głównej, pod jej rozkazami i w podziemiu, w korytarzyku przed Komendą Główną w PKO przy ul. Moniuszki, czekałam na rozkazy i meldunki. Z nimi szłam do miejsca przeznaczenia, między innymi przez „przekop” (rów łącznikowy) pod ostrzałem przez Aleje Jerozolimskie. W czasie przemierzania tej trasy pewnego ranka, na rogu Alei Jerozolimskich spotkałam leżącego na noszach młodego rannego żołnierza, którego transportowali jego dwaj koledzy do szpitala polowego przy ul. Wspólnej. Zatrzymałam się. Otrzymał postrzał w rękę. Ranę miał zaopatrzoną. Spojrzał na mnie przyciskając do siebie drugą ręką hełm i zapytał: –Koleżanko! ale oni mi ręki nie odejmą? Poproś ich o to.– Towarzyszyłam mu do szpitala, przekazałam w ręce lekarzy, powtórzyłam jego prośbę i pobiegłam dalej. Trudno mi było zapomnieć te smutne, błagalnie wpatrzone we mnie wystraszone niebieskie oczy. Uspakajałam go, jak mogłam. Tak się złożyło, że spotkaliśmy się w latach siedemdziesiątych. Ręka nie została amputowana, ale jest niepełnosprawna. Starał się o inwalidztwo wojenne, ale nie miał świadka kontuzji, którego spotkał przez przypadek w mojej osobie. Nie znane są wyroki Boże.

4 września, w momencie kiedy wychodziłam z pomieszczenia koło urządzeń windowych w gmachu PKO i kiedy rozdawano nam chustki na głowę, białe w czarną kratkę, bomba uderzyła w otwór windy. W pomieszczeniu tym była Basia (Jadwiga Piekarska) i Agatończycy. Ja w tym czasie znalazłam się we framudze drzwi wyjściowych. Zaczął się sypać gruz, przede mną leciały w dół rozwalające się schody wraz z ludźmi, a z pomieszczenia za mną dolatywały jęki. Zginęła wówczas Basia, której klatka piersiowa została przygnieciona ciężkim elementem urządzenia windowego. Ze względu na ciężar tego elementu nie udało mi się od razu unieść go. Mimo wezwanej pomocy, która natychmiast przybyła, nie udało się Basi uratować. Skonała nie odzyskawszy przytomności. Ranni Agatończycy zostali przetransportowani do szpitala w podziemiach PKO. Sporo też było rannych wśród schodzących po schodach i w okolicznych pomieszczeniach. Między innymi ranni byli Grzegorz (gen. Tadeusz Pełczyński) i Kuczaba (Kazimierz Pluta-Czachowski– szef OV KG AK).

5 czy 6 września dostałam rozkaz przetransportowania – już jako medyk -łącznościowiec – znający swego dowódcę, płk. Kuczabę, ze szpitala na Powiślu (Drewniana, Ludna czy Konopczyńskiego, dziś już dokładnie nie pamiętam) wraz z oddziałem radiotów do Szpitala w gmachu PKO. Po przeskoczeniu Nowego Światu, nie mając rozeznania co do sytuacji na Powiślu (barykady opustoszałe, żadnych patroli powstańczych), zdecydowałam się zostawić ekipę radiotów w bramie przy ul. Kopernika i pójść na poszukiwanie sama. Jednak jeden z radiotów, Witold Kopiczyński, nie zgodził się na to i wyruszyliśmy we dwójkę, a oddział miał czekać na nasz powrót w bramie przy ul. Kopernika. Jak na ironię losu noc była jasna, gwiaździsta, rozświecona gwiazdami i księżycem. Nie napotkawszy żadnych patroli powstańczych, dotarliśmy do placu, na którym niedawno musiała rozegrać się walka. Z ruin wyłonił się nam stary człowiek, który wyszedł z piwnicy. Zobaczywszy nas i nasze biało-czerwone opaski na ręku, kazał nam natychmiast wracać, ponieważ 15 minut wcześniej była tam walka i teraz Niemcy podkopywali się pod szpital na Kopernika. Nie usłuchaliśmy rady i chowając opaski powstańcze do kieszeni, dotarliśmy do szpitala prowizorycznego w kamienicy, w którym miał leżeć płk Kuczaba. Wszyscy ranni byli zlokalizowani w piwnicy i leżeli w ciemności. Przywitali nas, jak byśmy się zjawili z tamtego świata. Myśleli, że nie ma już dla nich odwrotu i ratunku. Był to okres upadku powstania na Powiślu. Świecąc latarką szukaliśmy płk. Kuczaby. Niestety, nie było go w tym szpitalu, a o lokalizacji innych szpitali ranni nie wiedzieli. Okazało się, że już wcześniej żona płk. Kuczaby zabrała go ze szpitala przy ul. Smulikowskiego, gdzie leżał ranny. Podaliśmy rannym trasę, którą przyszliśmy, zalecając przedzieranie się w pojedynkę lub małymi grupami. O ile mi wiadomo z późniejszych relacji i publikacji, lżej rannym udało się przejść do Śródmieścia. Po powrocie i „zdjęciu” oczekującego na nas oddziału radiotów złożyłam meldunek w Komendzie Głównej.

6 lub 7 września dostałam rozkaz dotarcia do włazu przy ul. Zagórnej koło kościoła i przedostania się kanałami na Mokotów, skąd miałam być przerzucona poza teren Warszawy, w celu nawiązania łączności z oddziałami stacjonującymi w lasach. Szła nas grupa ośmioosobowa, w tym ja jako jedyna kobieta. Przed wejściem do kanału nasz przewodnik kanalarz polecił nam zachować bezwzględną ciszę, słuchać i obserwować jego rozkazy, ponieważ trasa jest niebezpieczna i biegnie pod terenem zajmowanym przez wojska niemieckie. Niestety, wszystkie włazy były odkryte, było słychać mowę niemiecką, stukot podkutych butów. Na dany przez przewodnika znak przeskakiwaliśmy pod każdym otwartym włazem pojedynczo w odpowiednich odstępach czasu. Idący za mną żołnierz nie wytrzymał tego napięcia i próbował coś mówić. Całe szczęście, że w chlebaku miałam kostki cukru, którymi zatykałam mu w takich momentach usta.

Dochodząc do terenów opanowanych jeszcze przez Polaków, a więc tuż przed celem „podróży”, nasz przewodnik kanalarz poszedł dalej kanałem na zwiad i po powrocie zarządził na migi natychmiastowy pospieszny odwrót z zachowaniem wszelkich najdalej idących ostrożności. Okazało się, że w czasie swego rozpoznania zauważył zasiek niemiecki z karabinem maszynowym i obsługą żołnierza niemieckiego. Lufa karabinu była skierowana do światła kanału w naszym kierunku. Nie muszę opisywać, w jakim nastroju odbywał się ten odwrót. Po powrocie i przeniesieniu KG na drugą stronę Al. Jerozolimskich, a więc w kierunku Pl. Zbawiciela, zostałam przeniesiona do punktu łącznościowego przy ul. Wilczej, drugiej czy trzeciej bramy od ul. Kruczej w kierunku Marszałkowskiej, do Berty. Od tego czasu nosiłam pocztę, meldunki, rozkazy, do płk. Montera, do kina „Palladium”, do płk. Kortuma (Antoniego Sanojcy) na Mokotowską koło Pl. Zbawiciela, do Komendy Głównej stacjonującej przy ul. Piusa XI, do szpitala przy Wspólnej i Piusa.

Po kapitulacji otrzymałyśmy rozkaz z Mamą (resp. Renatą) – moją matką, Marią Bauer, ranną i niewidomą po wycofaniu się kanałami z Mokotowa do Śródmieścia z grupą Waligóry– wyjścia z ludnością cywilną i stawienia się do dalszej pracy konspiracyjnej w Częstochowie. Szczęśliwie w Pruszkowie Niemcy przepuszczali do wagonów bydlęcych osoby niewidome z przewodnikiem. Nie będę opisywała tej trudnej podróży w nieznane. Kiedy pociąg zatrzymał się koło szlabanu niedaleko Kielc, zdecydowałam się na ucieczkę z transportu. Ktoś pomógł mi odryglować drzwi i przerzucając sobie przez plecy moja matkę za plecami żandarma niemieckiego, ukryłyśmy się w będącej obok grupie wysokich krzewów, nim pociąg ruszył w dalszą drogę. Były to minuty, które mnie wydawały się wiecznością.

Dzięki pomocy dróżnika i jednego z pasażerów pociągu udało nam się dotrzeć w Kielcach do znajomych z Wilna, pp. Osiecimskich, którzy otoczyli nas troskliwą opieką, zapewniając także pomoc lekarską. Po miesiącu matka częściowo odzyskała wzrok i w tej sytuacji, w początkach listopada, zameldowałyśmy się do dalszej służby w KG u gen. Niedźwiadka (Leopold Okulicki) w Częstochowie. Tam nadal służyłam jako łączniczka OV/KG/AK aż do rozwiązania Armii Krajowej. Od grudnia do połowy stycznia 1945 r. pracowałam równocześnie w szpitalu polowym w barakach. 20 I 1945 r. pociągiem towarowym wróciłam do Warszawy, a od marca kontynuowałam studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego, uzyskując absolutorium w 1946 r.

W tym czasie brałam czynny udział w Zarządzie Koła Medyków, w odbudowie Domu Koła Medyków przy ul. Oczki i Kliniki Dzieciątka Jezus. Wspólnie z kolegami organizowaliśmy pomoc ubraniową, żywnościową i zdrowotną dla koleżanek i kolegów oraz pierwsze po II wojnie światowej absolutorium. W latach 1947–1950 pracowałam w oświacie sanitarnej jako prelegent, w 1947 r. prowadziłam szczepienia ochronne przeciw durowi na Kole. Staż podyplomowy za zgodą Ministerstwa Zdrowia odrabiałam w latach 1947–1948 w Szpitalu Wolskim przy ul. Płockiej, gdzie obecnie mieści się Instytut Gruźlicy. W 1950 r. uzyskałam dyplom lekarza medycyny i nakaz pracy na teren województwa koszalińskiego. W latach 1950–1952 pracowałam w Warszawie jako lekarz – kierownik Ośrodka Zdrowia PKP Warszawa Odolany oraz w Instytucie Hematologii w Warszawie przy ul. Chocimskiej 5 jako kierownik działu Dawców i Pobierania Krwi. Niestety, obu tym instytucjom nie udało się wyreklamować mnie z nakazu pracy na teren województwa koszalińskiego. W tym czasie moja matka została aresztowana i skazana przez sąd wojskowy na 15 lat więzienia. Zwolniona z aktu amnestii w 1956, w 1957 r. uzyskała wyrokiem sądu całkowitą rehabilitację. Niestety, nie odzyskała nadwątlonego zdrowia. Ojciec mój 16 VIII 1939 r. został powołany do wojska jako lekarz – dr med. w randze majora na stanowisko szefa szpitala wojskowego w Chełmie. Ewakuowany wraz ze szpitalem dostał się do niewoli sowieckiej. Internowany w obozie jenieckim w Kozielsku został zamordowany strzałem w tył głowy w Katyniu między 5 a 11 IV 1940 r.

A potem rozpoczęłam pionierską pracę w 1952 r. w Bytowie. Na szpital z 150 łóżkami, początkowo było nas czterech lekarzy, którzy musieli zapewnić też opiekę lekarską w pozostałych placówkach służby zdrowia. Często było tak, że mieliśmy wolną niedzielę raz na dwa miesiące. Nie było jednak nie załatwionych chorych ani skarg. W 1953 r. na wniosek Instytutu Hematologii Wydział Zdrowia przeniósł mnie służbowo do Wojewódzkiego Szpitala w Słupsku w celu zorganizowania punktu krwiodawstwa. Podjęłam tę pracę oraz pracę w oddziale chorób wewnętrznych na stanowisku starszego asystenta w pierwszym kwartale 1953 r. W 1955 r. powołano mnie na stanowisko dyrektora Wojewódzkiej Stacji Krwiodawstwa w Słupsku, które pełniłam do września 1972 r. wdrażając współczesne metody pracy, szkoląc personel i rozwijając honorowe dawstwo krwi. Równocześnie byłam wojewódzkim konsultantem do spraw krwiodawstwa i krwiolecznictwa oraz dodatkowo od 1954 r. pracowałam w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych w charakterze lekarza członka komisji lekarskiej do spraw inwalidztwa i zatrudnienia. Pełniłam wiele funkcji społecznych, między innymi Członka Komisji Kontroli Zawodowej przy Wydziale Zdrowia i Opieki Społecznej PMRN w Słupsku (1969–1972). W okresie od 1952–1967 r. uzyskałam specjalizację I stopnia w zakresie chorób wewnętrznych i II stopnia w zakresie transfuzjologii i organizacji ochrony zdrowia. W 1972 r. ze względu na układy rodzinne (choroba mojej matki, mieszkającej w Warszawie w dawnym naszym mieszkaniu), objęcie przez mojego męża, dr. n. med. Jana Gellerta, specjalisty II stopnia w zakresie chirurgii ortopedyczno-urazowej i rehabilitacji, stanowiska dyrektora KBK w Zakopanem oraz rozpoczęcie studiów medycznych na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Warszawie przez mojego syna Ryszarda) zdecydowałam się wrócić do Warszawy, za którą bardzo tęskniłam. Po trudach załatwienia w Warszawie stałego meldunku od września 1972 r. podjęłam pracę jako lekarz inspektor w Ministerstwie Komunikacji. Początek powrotu po dwudziestu latach nie był łatwy.

Od 1973 r. do 1996 r. pracowałam w Warszawskim Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych w oddziałach I, II i IV na stanowiskach woj. lekarza inspektora i lekarza inspektora do spraw Inwalidztwa i Zatrudnienia w różnym wymiarze godzin, nie mniejszym jednak niż pół etatu. Od 1996 r. jestem na emeryturze i nadal pracuję społecznie.

Mój mąż zmarł 21 VI 1976 r., matka 5 I 1988 r. Syn mój, Ryszard, uzyskał stopień dr. hab. n. med. i tytuł profesora nadzwyczajnego. Pracuje w Klinice AM przy ul. Banacha 1 a. Jest specjalistą II stopnia w zakresie chorób wewnętrznych i nefrologii. Dwukrotnie żonaty, ma dwie córki: Beatę, studentkę na Wydziale Dziennikarstwa UW, i sześcioletnią Tamarę.

Tę relację nieco rozbudowaną o okres powojenny zdecydowałam się napisać, aby na moim przykładzie pokazać losy dużej grupy moich rówieśników, którzy, mimo swojego wyuczonego czy też studiowanego zawodu lekarskiego, walczyli w Powstaniu Warszawskim według przydziału wojskowego w okresie konspiracji (1939–1944), a po tym zostali rozrzuceni po całej Polsce nakazami pracy do często jakże ciężkiej pracy pionierskiej w służbie zdrowia. Może nie dorobili się stopni naukowych, ale służyli wielkiej, potrzebującej ich pomocy rzeszy chorych. Swoją postawą, osiągnięciami zawodowymi, wytrwałością w walce o dobro pacjenta i ludzi, wzbudzali szacunek i poważanie.

 

Są to wspomnienia pisane przeze mnie w początkach lat sześćdziesiątych, uzupełnione obecnie niektórymi faktami i refleksjami.

Życiorys

            Urodzona 23 IV 1922 r. w Brasławiu, dawne woj. wileńskie, córka Jana Aleksandra Bauera i Marii z d. Ostyk–Narbutt. Od listopada 1939 r. do stycznia 1945 r. łączniczka Komendy Głównej PSZ, ZWZ, AK. Uczestniczyła w Powstaniu Warszawskim (ps. „Córka”, „Inka”, „Zosia”).

Odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu RP, Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych, Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Medalem Wojska Polskiego (czterokrotnie), Srebrnym Krzyżem Zasługi  z Mieczami, Krzyżem Armii Krajowej, Złotą Odznaką „Zasłużony dla Ubezpieczeń Społecznych”, Złotą Odznaką Honorową „Za zasługi dla Warszawy”, Odznaką „Za wzorową pracę w Służbie Zdrowia”, Odznaką Weterana Walk o Niepodległość i innymi.

Od 1996 r. emerytka, członek Komisji Zdrowia przy Zarządzie Głównym Inwalidów Wojennych RP, sekretarz Koła Lekarzy i Medyków Powstania Warszawskiego 1944 r. przy Towarzystwie Lekarskim Warszawskim.