<< powrót

Tajne Studia Medyczne w Warszawie 1940-1944

Wydobyte z pokładów pamięci

Anna Bogusława Folfoszyńska-Bednarska

Wydobyte z pokładów pamięci

Nie pisałam nigdy pamiętników i nie mam uzdolnień literackich. Na apel naszej społeczności zaorszczaków postanowiłam jednak wydobyć z pokładów pamięci tamte czasy.

W Skierniewicach mieszkałam z rodzicami od piątego roku życia. Wywodzę się z rodziny inteligenckiej. Ojciec mój był inżynierem budowlanym. Mama, zajęta domem i dwiema córkami, pomagała ojcu, udzielała lekcji gry na pianinie, prowadziła tzw. szkółkę prywatną. Przez całe życie działała społecznie.

W 1939 roku byłam 17-letnią maturzystką Liceum Przyrodniczego w Łowiczu. Do dziś nie wiem, co zdecydowało o moim wyborze studiów lekarskich.

W sierpniu 1939 r. dzięki inicjatywie i ruchliwości mojej mamy znalazłam się na kursie przygotowującym kandydatów na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Kurs był prowadzony w gmachu „Romy”. Kończył się sierpień i wielu młodych lekarzy wykładających na kursie nosiło mundury wojskowe. My – młodzież – po zajęciach chodziliśmy kopać rowy przeciwlotnicze. Do dziś mam dokument stwierdzający, że spełniłam ten obowiązek obywatelski.

1 września 1939 r. wracałam z Warszawy do domu, do Skierniewic, już po nalotach i bombardowaniu stolicy. Rozwiały się marzenia o studiowaniu medycyny.

Mijały dni, tygodnie, miesiące okupacji. Był rok 1941. To, że zostałam zapisana do Prywatnej Szkoły Sanitarnej doc. Zaorskiego, zawdzięczam mamie, która często jeździła do Warszawy. Po złożeniu dokumentów i rozmowie z prof. Czubalskim stałam się „studentką, medycyny”.

Zaczął się dla mnie najpiękniejszy okres życia. Ciężkie czasy okupacji niemieckiej zamieniły się w czasy nadziei, młodzieńczych przyjaźni, opieki naszych profesorów, którzy zdawali sobie sprawę, że ich wysiłki to gwarancja przetrwania zalążków inteligencji polskiej dla pierwszych lat powojennych.

Zamieszkałam w Alejach Jerozolimskich 32, w pokoju na piątym piętrze. Był to pokój, który przydzielono mojemu ojcu jako urzędnikowi Wydziału Architektonicznego (przy ul. Filtrowej). Ojciec pracował w Warszawie kilka lat przed wojną, dojeżdżając codziennie ze Skierniewic. W okresie okupacji codzienne dojazdy nie były możliwe. Pokój służbowy ojca stał się i dla mnie życiową szansą.

Rozpoczęłam nowe życie. Z żarliwością neofity robiłam notatki na wykładach odbywających się w gmachu Uniwersytetu Warszawskiego na Krakowskim Przedmieściu. Pilnie uczęszczałam na ćwiczenia z fizyki, chemii oraz na ćwiczenia z anatomii. Odbywały się one nieoficjalnie, gdyż Niemcy starali się skutecznie niszczyć dążenia polskiej młodzieży do osiągnięcia statusu inteligenta. Wolno nam było tylko być trzonem „pomocniczej służby sanitarnej”, nie wolno było sięgać np. po godność lekarza.

Koleżanki i koledzy byli zgraną, serdeczną i życzliwą społecznością. W tym czasie brak było wszystkiego, ale my najdotkliwiej odczuwaliśmy brak podręczników. Wzajemnie pożyczaliśmy sobie książki, skrypty i własne notatki. Często uczyliśmy się razem, po dwie, trzy osoby lub nawet w większych grupach.

Nie zdawaliśmy sobie sprawy z zagrożeń powstających w toku nauki. Dopiero wiele lat potem dowiedzieliśmy się, jakie trudności i niebezpieczeństwa pokonywali nasi wielcy nauczyciele i opiekunowie, ile miłości do młodzieży, ile patriotyzmu przejawiali organizatorzy tej tzw. szkoły sanitarnej, zwłaszcza jej twórca, prof. Jan Zaorski.

Z tego okresu pochodzi moja wieloletnia, do dziś żywa przyjaźń z Irenką Ćwiertnią-Sitowską. Spotkałam ją na kursie przygotowawczym już w roku 1939. Potem los zetknął nas powtórnie na tym samym kursie w czasie okupacji. Często bywałam u niej w domu, gdyż była rodowitą warszawianką. Uczyłyśmy się razem dniami i nocami. Odkrywałyśmy wspólne zainteresowania muzyką, dobrą literaturą, wartości chrześcijańskie. Do dziś przechowuję mszał z jej dedykacją: „Na gwiazdkę 1942 r., aby służył Ci do pracy nad sobą”.

Na wykładach siedziałyśmy blisko katedry, pilnie wszystko notując. Byłyśmy pochłonięte sprawami nauki i pokonywaniem trudności dnia codziennego. Udzielałyśmy korepetycji, pracowałyśmy zarobkowo; ja m.in. robiłam na sprzedaż siatki na włosy. Było to źródło naszego utrzymania.

Co sobota jeździłam do rodziców, do Skierniewic. Często te podróże połączone były z momentami grozy, gdyż Niemcy urządzali obławy i wiele osób, zwłaszcza młodzież, wywożono na roboty do Rzeszy. Oficjalne zaświadczenia z „gapą”, w jakie zaopatrzona była młodzież ze Szkoły Zaorskiego, ratowały nas od wywózki. Kiedyś sama dwukrotnie wyszłam w ten sposób z opresji.

Jestem na dworcu Wschodnim. Przed podstawieniem pociągu do Skierniewic tłum oczekujących. W pewnej chwili podjechały budy, peron otoczyli żandarmi z psami. Jestem tuż przy żandarmie z psem i pokazuję zaświadczenie ze Szkoły Zaorskiego (z „gapą” – słynnym stemplem w generalnej guberni). Łamaną niemczyzną, poprzez gwar i krzyk, staram się wtłoczyć Niemcowi do głowy, że jako pomocniczy personel (pielęgniarka) muszę iść na dyżur do szpitala. Początkowo odepchnął mnie w głąb, ale przy drugiej próbie powiedział „weg” (przedtem zlustrował moje zaświadczenie). W ten sposób wyszłam, na miękkich nogach, przed zupełnie opróżniony z ludzi dworzec i omijając stojące budy z żandarmami, wsiadłam do pustego tramwaju, w którym były tylko dwie osoby. Pozostałych przewieziono na ul. Skaryszewską. Ich los był często okrutny, zwłaszcza dla młodzieży.

Brutalność życia okupacyjnego dotykała nas na każdym kroku, wyrywała z naszych szeregów kolegów, z którymi jeszcze wczoraj dzieliliśmy miejsce na wykładach. Pamiętam, jak głęboko przeżyliśmy utratę kolegi z naszej grupy – Tadeusza Krzyżewicza; zginął w akcji pod Arsenałem. Niebezpiecznie było nawet głośno mówić na ten temat.

Boleśnie pamiętam fakt rozstrzelania zakładników w Alejach Jerozolimskich. Działo się to na moich oczach. Tablica upamiętniająca miejsce tego męczeństwa znajduje się naprzeciw obecnej Rotundy PKO, stojącej na miejscu zburzonego domu, w którym mieszkałam. Do dziś czuję grozę, jaką przeżyłyśmy z dwiema koleżankami: Danusią Kossakowską i Halą Kaczorowską (obie były wtedy u mnie, przygotowywałyśmy się do egzaminu, chyba z patologii). Nagle na ulicy zrobiło się nienaturalnie cicho, ruch zamarł – a było to miejsce bardzo ruchliwe, róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Nadjechały budy z żandarmami i psami. Wywleczono „coś”, przypominającego z daleka worki, i ustawiono pod ścianą. Serią z automatów wykonano egzekucję. Usiłowałyśmy wyglądać przez okno i wtedy Niemcy zaczęli strzelać do okien. Wszyscy lokatorzy uderzyli w głośny lament.

Z okien mojego pokoju widać było łuny i słychać strzały, kiedy wybuchło powstanie w getcie. W późniejszym okresie, gdy rozpoczęły się nocne naloty na Warszawę naszych wschodnich sąsiadów, często po żmudnym i pracowitym dniu nauki, wykładów i ćwiczeń musiałam w środku nocy zjeżdżać windą do piwnicy, do schronu. Jak mało bezpieczny był ten „schron”, niech świadczy fakt, że po Powstaniu nie pozostał kamień na kamieniu na miejscu mojego domu.

W takich realiach przejawialiśmy swój radosny pęd do wiedzy. Chroniono nas, jak wspomniałam, na różne sposoby. Pamiętam, gdy pewnego dnia po południu z grupą kolegów odbywałam ćwiczenia z anatomii w Szpitalu Dzieciątka Jezus, nagle z bramy wejściowej do szpitala dociera do nas wiadomość, że przybyła komisja niemiecka na inspekcję. W oka mgnieniu zwijamy cały „arsenał” – preparaty, fartuchy, instrumentarium, rozpierzchamy się na wcześniej wyznaczone oddziały szpitalne i zasiadamy przy chorych jako odwiedzający ich goście. Wszystko było z góry zaplanowane, gdyż dbano o nasze bezpieczeństwo.

Najdumniej czuliśmy się wtedy, kiedy rozpoczęliśmy staże kliniczne. Ja odbywałam je przeważnie w Szpitalu Dzieciątka Jezus i Szpitalu dla Dzieci przy ul. Kopernika. Mam kilka zdjęć naszej rozradowanej grupy.

Wtedy roczniki studentów przemieszały się – doszli do nas starsi koledzy, ze studiów rozpoczętych przed wojną. Był to okres przed wielkim zrywem i wielką tragedią Warszawy – Powstaniem Warszawskim.

W lipcu 1944 r. pojechałam do rodziców do Skierniewic i przygotowywałam się do egzaminu z farmakologii; miałam zdawać 4 sierpnia u prof. Modrakowskiego. Wybuch Powstania odciął mi możliwość powrotu do Warszawy; prof. Modrakowski zginął podobno już w pierwszych dniach sierpnia.

Wielu moich kolegów uczestniczących w Powstaniu Warszawskim musiało wykonywać pracę wytrawnych lekarzy, mimo że do końca studiów brakowało im co najmniej półtora roku, a doświadczenia nie mieli żadnego. Znam osobiście prawnika, Romana Gillowa, któremu w czasie Powstania, jako bardzo młodemu żołnierzowi, amputowano lewą rękę. Dokonała tego nasza koleżanka Elżunia Miratyńska, studentka IV roku. Uratowała mu życie.

Dalsze studia podjęłam dopiero w marcu 1945 r. na gruzach, zniszczonej Warszawy, na Pradze, na „Boremlowie”.