<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

WSPOMNIENIA Z POWSTANIA I LOSY POPOWSTANIOWE

Danuta HRYCKIEWICZ-JEŻEWSKA

WSPOMNIENIA Z POWSTANIA I LOSY POPOWSTANIOWE

Urodziłam się w Wilnie i do czasu wybuchu wojny w 1939 r. mieszkałam na tej jakże pięknej Ziemi Kresowej. Tam ukończyłam trzecią klasę gimnazjum. Koleje wojny spowodowały, że w grudniu tego tragicznego roku, aby uniknąć wywiezienia przez bolszewików w głąb Rosji, wraz z rodzicami uciekliśmy przez zamarznięty Bug do Generalnej Guberni, do Warszawy. Większą część drogi przebyliśmy piechotą. Zima tego roku była bardzo śnieżna i mroźna. Koszmar podróży tkwi w mojej pamięci do dnia dzisiejszego.

W Warszawie podjęłam naukę na kompletach tajnego nauczania w gimnazjum im. J. Słowackiego. Tam też, w 1943 r., zdałam maturę. Potem rozpoczęłam studia medyczne na tajnym Uniwersytecie Poznańskim. Od 1941 należałam do ZWZ jako członek  Szarych Szeregów, a od lutego 1942 r. do II Batalionu Szturmowego Odwet AK. Byłam w sekcji sanitarnej prowadzonej przez wykwalifikowaną pielęgniarkę ps. Halinę. W sekcji było nas sześć dziewcząt. Wszystkie spotkania, szkolenia sanitarne i wojskowe odbywały się w moim mieszkaniu przy ul. Dantyszka 1, w willi prof. Orłowskiego. W ramach szkolenia odbywałyśmy praktykę w Szpitalu Maltańskim i w Szpitalu Ujazdowskim, opiekując się żołnierzami rannymi w 1939 r. Poza szkoleniem sanitarnym zajmowałam się także kolportażem gazetek oraz przepisywaniem na maszynie skryptów wojskowych dla podchorążówki.

W lipcu 1944 r. dostałyśmy polecenie przygotowania dla siebie torby sanitarnej, wyposażonej w niezbędne środki pierwszej pomocy. 1 VIII rano zostałam zawiadomiona, że o godzinie 16 mam się stawić na Kolonii Staszica przy ul. Jesionowej 13. A więc rozpoczyna się długo oczekiwane powstanie. Na wyznaczony punkt stawiłyśmy się razem z moją długoletnią przyjaciółką Lalą (Haliną Motykiewicz). Znałyśmy się jeszcze z Kresów i obie należałyśmy do Odwetu. Okazało się, że z naszej sekcji byłyśmy tylko my, reszta prawdopodobnie nie zdążyła na czas. Zostałyśmy zakwaterowane na poddaszu willi. Pamiętam, że obok stały dwie skrzynki z granatami (sidolówkami).

Około godziny 17 usłyszałyśmy strzelaninę. Chłopcy z dołu wołali: –Przynieście granaty! – Ostrożnie znosiłyśmy te niewielkie, na wagę złota ilości broni. Chłopcy w mig rozdali je pomiędzy siebie i wyskoczyli z willi. Wiedząc o tym, że nasz batalion ma zdobywać koszary SS przy ul. Rakowieckiej, atakując od strony Pola Mokotowskiego, udałyśmy się z Lalą w tamtym kierunku, ale ostrzał był tak silny, że czołgając się, wróciłyśmy na nasz punkt.

Jesionowa 13 był punktem prowizorycznym, nieprzygotowanym na przyjmowanie rannych. Dysponowaliśmy zaledwie kilkoma parami noszy oraz kilkoma łóżkami należącymi do mieszkańców domu. Brak było podstawowych narzędzi i środków opatrunkowych. Tym niemniej już w pierwszych godzinach powstania zaczęli napływać ranni. Pamiętam jednego z nich, przyprowadzonego przez kolegów, z rozszarpaną raną w okolicy stawu łokciowego – mimo że szedł słaniając się, w drugim ręku kurczowo ściskał automat (chyba szmajser). Krwawienie z rany było tak silne, że ranny tracił przytomność, a opatrunki uciskowe nie dawały rezultatu. Któryś z mieszkańców domu powiedział, że w pobliskiej willi, przy ul Wawelskiej, mieszka profesor Czyżewicz, ginekolog. Poszłyśmy z Lalą szukać tego domu.

Było już ciemno i lał deszcz. Po dłuższym dobijaniu się i dopytywaniu „kto i po co?” otworzono nam drzwi. Pan profesor tłumaczył się, że jest ginekologiem i nie wie, czy będzie mógł nam pomóc, tym niemniej wziął swoją lekarską torbę i poszedł z nami. Po dotarciu na punkt, drżącymi rękami usiłował znaleźć uszkodzoną tętnicę. Rana była tak rozległa, a kość strzaskana, że właściwie należało amputować ramię, ale takich możliwości nie było. Ranny był we wstrząsie. Po kilku godzinach zmarł. Wieczorem następnego dnia pochowaliśmy go w ogródku, po cichu, w obecności dowódcy Odwetu, Romana. Pan profesor Czyżewicz zgłosił swoją pomoc w zaopatrywaniu nas w lekarstwa, jakimi dysponował i w żywność, z czego często korzystaliśmy. Dawał też schronienie w swoim domu powstańcom ukrywającym się przed Niemcami i RON-owcami.

Już w pierwszych dniach sierpnia powstanie na Kolonii Staszica załamało się z powodu niedostarczenia broni, która miała być przywieziona 1 VIII. Jedyną bronią w momencie rozpoczęcia walki były granaty i kilkadziesiąt sztuk broni osobistej. Po załamaniu się akcji, dowódca Odwetu zarządził samodzielne wydostawanie się oddziału poza teren Kolonii Staszica. Dzień po dniu cała Kolonia była pacyfikowana głównie przez odziały RON. Byli to Ukraińcy w służbie niemieckiej (Ruskaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia). RON-owcy zachowywali się brutalnie. Mordowali żołnierzy powstania, rannych, ludność cywilną, gwałcili dziewczęta, rabowali i palili domy. Nie ominęli też naszego punktu sanitarnego i pewnego dnia wpadła zgraja RON-owców z przystojnym dowódcą w mundurze oficera Waffen SS. Na szczęście czterech naszych leżących rannych ukryłyśmy już wcześniej na poddaszu, wiedząc o tym, że w sąsiednich willach ranni powstańcy zostali zastrzeleni przez Ukraińców.

Widząc gromadkę przerażonych dziewcząt, rozbiegających się i usiłujących się ukryć, oficer krzyczał „wsie siuda”. Popychając i szturchając zamknął nas w piwnicy, obiecując powrócić. Gdy ustały wrzaski wroga, przerażone oczekiwaniem tragicznego losu, próbowałyśmy wydostać się. Dopomógł nam jeden z lżej rannych chłopców, który podczas całego zajścia był ukryty za kotarą w holu, uwalniając nas z zamknięcia. RON-owcy ze swym dowódcą dotrzymali obietnicy i rzeczywiście powrócili następnego dnia. Tym razem uratował nas przygodny opiekun w osobie prawnika, pana Romana (jego nazwiska do tej pory nikt nie zna), który biegle mówił po ukraińsku i niemiecku i umiał zabawić żołnierzy, a przede wszystkim ich dowódcę. Opowiadał im przeróżne historyjki, pokazywał sztuczki magiczne, częstował wódką, a nam kazał być cały czas uśmiechniętymi i miłymi. Esesman Ukrainiec nie tylko nie zastosował żadnych represji, ale powiedział, że nic nam nie grozi, ponieważ przekazał raport swoim przełożonym, że dom jest sprawdzony i nie ma w nim powstańców. Jestem pewna, że tylko panu Romanowi zawdzięczamy takie szczęśliwe zakończenie tej „wizyty”.

W naszym punkcie sanitarnym znajdowało się czterech rannych leżących z ranami postrzałowymi nogi, ręki i okolic stawu biodrowego. Poza środkami opatrunkowymi miałyśmy tylko niewiele tabletek przeciwbólowych i przeciwgorączkowych. Na szczęście stan naszych pacjentów nie był ciężki poza jednym żołnierzem Odwetu, podchorążym Gryfem. Miał on postrzał w okolicy stawu biodrowego. Rana wydawała się niezbyt groźna, ale po tygodniu nastąpiła wysoka gorączka, silne bóle i zaczerwienienie całej okolicy stawu biodrowego. Wydawało się nam, że stan jego wymagał interwencji chirurgicznej. Podjęłyśmy decyzję, aby przenieść go do Szpitala Dzieciątka Jezus.

Nasz „opiekun”, pan Roman wykombinował jakąś lewą przepustkę. Nałożyłyśmy opaski Czerwonego Krzyża, ułożyłyśmy Gryfa na noszach, zawiązałyśmy mu chustkę na głowie i w biały dzień we cztery sanitariuszki poszłyśmy ulicą Filtrową i Al. Niepodległości w kierunku szpitala na ul. Oczki. Na wysokości Politechniki z budynku zajmowanego przez Niemców padły w naszym kierunku strzały karabinowe, na szczęście ponad naszymi głowami. Przystanęłyśmy na chwilę, a że nic się nie działo, ruszyłyśmy dalej.

Z ulicy Koszykowej wyszedł patrol niemiecki, zatrzymał nas sprawdzając, kogo niesiemy. Tłumaczyłyśmy, jak potrafiłyśmy, że to ranna kobieta znaleziona w ogródkach działkowych. Z niedowierzaniem patrzyli na nas, wrzeszczeli „banditen”, podarli przepustkę. Trwało to wszystko dość długo. Wreszcie oficer, starszy już człowiek, machnął ręką i pozwolił iść dalej. W szpitalu zostawiłyśmy Gryfa, żegnając się z nim ze łzami w oczach przy sali operacyjnej, bo lekarz, który go zbadał, zdecydował o konieczności natychmiastowej operacji. Z późniejszych relacji wiem, że był operowany dopiero po kilku tygodniach – stwierdzono tętniak tętnicy udowej. Po operacji wkrótce zmarł.

Tego samego dnia wróciłyśmy na swoją kwaterę. Tej też nocy, 9 VIII przyszli łącznicy ze Śródmieścia w celu przeprowadzenia przez Pole Mokotowskie pozostałych jeszcze w Kolonii Staszica powstańców. Była to duża grupa żołnierzy, wraz z dowódcą Romanem, ostatnia opuszczająca ten rejon. Część sanitariuszek na ochotnika została z ciężko rannymi, część wyszła z ludnością cywilną. Ja z moją przyjaciółką Lalą poszłam razem z żołnierzami naszego oddziału. Droga przez Pole Mokotowskie należy do niezapomnianych chwil. Czołgaliśmy się przez dobre kilka godzin wśród tyczek do pomidorów, przez kapustę, kartofle, a wszystko to pod silnym ostrzałem niemieckim. Pole oświetlone było reflektorami i rakietami. Gdy zaczynało już świtać, dotarliśmy do pierwszej polskiej barykady przy ul. Polnej. Tu zachłysnęliśmy się wolnością. Można było głośno rozmawiać, poruszać się ulicami, nałożyć biało-czerwone opaski. W Śródmieściu panował jeszcze względny spokój.

Umieszczono nas w gmachu Wydziału Architektury przy ul. Lwowskiej. Należałam do patrolu sanitarnego, który przenosił rannych do szpitali lub punktów opatrunkowych, a także udzielał pierwszej pomocy, zarówno żołnierzom jak i cywilom ranionych w trakcie działań wojennych. Pamiętam, jak któregoś dnia jedna z sanitariuszek niosąca nosze, została zraniona w twarz odłamkiem z granatnika. Po założeniu prowizorycznego opatrunku, zaniosłyśmy ją do szpitala na Jaworzyńskiej. Okazało się, że zranione jest oko i należy natychmiast usunąć gałkę oczną. Sala operacyjna mieściła się w piwnicy. Ja asystowałam przy zabiegu trzymając latarkę elektryczną oświetlającą pole operacyjne. Wydaje mi się, że operację przeprowadził prof. Melanowski. Biorąc udział w tej makabrycznej wówczas dla mnie scenerii, byłam bliska zemdlenia.

Od pierwszych dni września nasz patrol sanitarny odbierał rannych przenoszonych i przeprowadzanych kanałami ze Starego Miasta, a potem ewakuowanych przekopem przez Al. Jerozolimskie do Śródmieścia Południowego. Stąd odnosiłyśmy ich do punktów sanitarnych i różnych szpitali, które coraz częściej mieściły się już tylko w piwnicach. Zwykle zabierałyśmy rannych według kolejności przetransportowywania ich przez Aleje. Któregoś razu miałyśmy z Lalą do przeniesienia dwóch rannych. Jeden na noszach, ciężko ranny, drugi poruszający się o własnych siłach, z ręką na temblaku. Według kolejności pierwszego powinnyśmy były odtransportować  lżej rannego, ale ten, widząc ciężki stan kolegi, powiedział, żebyśmy zabrały najpierw ciężej rannego i później wróciły po niego. Kiedy przyszłyśmy, zastałyśmy już tylko gruzy po kolejnym bombardowaniu. Ten sympatyczny chłopak z ręką na temblaku, jak go zapamiętałyśmy, nie żył. Czyżby przeznaczenie?

Dwa razy przechodziłam po rannych przez ten płytki przekop, który był stale ostrzeliwany przez Niemców od strony BGK. Przy noszach zwykle byłyśmy we dwie. Do dziś nie wiem, jak wystarczało nam sił do niesienia rannego przez gruzy, piwnice, barykady, wśród palących się domów. Po zbombardowaniu budynku Architektury w dniu 15 IX, podczas którego zginęło kilku żołnierzy Odwetu i dwie sanitariuszki, a wiele osób uległo kontuzjom i zranieniom, wyznaczono nam nową kwaterę w prywatnych mieszkaniach przy ul. Noakowskiego. W dalszym ciągu, aż do chwili upadku powstania, pełniłam służbę w patrolach sanitarnych, udzielając pomocy zarówno rannym powstańcom jak też coraz liczniejszym poszkodowanym cywilom.

Nadszedł smutny i tragiczny dzień kapitulacji. Są dwie możliwości – wyjście z Warszawy wraz z ludnością cywilną lub razem z wojskiem jako jeńcy wojenni. Ja zdecydowałam się dzielić losy mojego oddziału. Roman, nasz dowódca, nosił się z zamiarem wyprowadzenia oddziału do lasu. Rzekomo były uzgodnione drogi ucieczki z pilnującymi nas Węgrami. Niestety, do realizacji tego planu nie doszło. I tak 5 X opuszczamy Warszawę. Spośród wielu łączniczek i sanitariuszek Odwetu wyszło razem z żołnierzami dwanaście dziewcząt. Szliśmy przez barykadę przy ul. Lwowskiej, koło Politechniki, gdzie powstańcy składali zniszczoną celowo broń, dalej ulicą Filtrową, Placem Narutowicza, Grójecką w kierunku Dworca Zachodniego. Prawie wszystkie domy na naszej drodze były wypalone. Było mi szczególnie smutno, bo przecież w tej dzielnicy mieszkałam. O zmroku dotarliśmy do Ożarowa. Konwojowali nas żołnierze wehrmachtu. Ludność podwarszawskich wsi obserwowała nasz pochód i w miarę możliwości rzucała nam chleb, pomidory, cebulę – bardzo cenne produkty dla nas jakże wygłodzonych.

W Ożarowie umieszczono nas w olbrzymiej hali fabrycznej. Noc spędziłyśmy na betonie. Ścisk był nieprawdopodobny, można było tylko siedzieć. Następnego dnia wieczorem „zapakowano” nas po około 60 dziewcząt do wagonów towarowych. W wagonie duszno i ciemno. Po wielu godzinach jazdy wypuszczono nas na kilka minut w szczerym polu, dano też bańkę z wodą. Wtedy spostrzegłyśmy, że identycznych jak nasz wagonów było bardzo dużo. Po jednym dniu podróży, gdzieś w okolicy Kostrzynia, zaprowadzono nas do tzw. mykwy w celu dezynfekcji ubrań, odwszawienia i kąpieli. Wszystko to odbywało się w warunkach upokarzających – w asyście śmiejącej się i żartującej męskiej eskorty. Potem dalsza podróż trwająca około trzech dni. Wysiadłyśmy na jakiejś małej stacji niedaleko Bremy. Stamtąd wędrowałyśmy piechotą około 15 km do obozu jenieckiego (Stalag X B Sandbostel). W obozie tym, liczącym blisko 50 000 jeńców, przebywali Polacy, Francuzi, Belgowie, Jugosłowianie, Słowacy, Włosi oraz żołnierze Armii Czerwonej. Przy wejściu do obozu kolumna nasza, jeńców warszawskich, a szczególnie my kobiety, witana była owacyjnie, oczywiście najbardziej przez Polaków z kampanii wrześniowej. Rozlegały się okrzyki: –Niech żyją bohaterskie kobiety Warszawy!– Kobietyjeńcy, stanowiące grupę około 500 osób, umieszczono w dwóch barakach oddzielonych od reszty obozu podwójnymi drutami. Ja, wraz z dziewczętami z Odwetu, znalazłam się w baraku tzw. Aufnahme, bez prycz, z niewielką ilością wiórów na podłodze przykrytych marnymi, szorstkimi kocami.

Życie codzienne płynęło dość monotonnie. Było głodno, ciasno i bardzo, bardzo smutno. Komendantka baraku, kpt. Helena, i starsze koleżanki, a były przecież reprezentantkami rożnych zawodów, starały się walczyć z naszym przygnębieniem i obozową nudą. Organizowały odczyty, kursy języków obcych, naukę na poziomie gimnazjum i liceum, imprezy literackie i artystyczne. Dwukrotnie byłyśmy zaproszone na przedstawienia teatralne wystawiane w teatrze obozowym przez artystów amatorów – jeńców różnych narodowości. Polacy września wystawili „Grube Ryby” Bałuckiego, Francuzi „Jean de la lune” Jeana Anouilha, a Włosi urządzali przepiękne koncerty w pobliżu naszego baraku.

Po pewnym czasie, w ciężkich obozowych warunkach, coraz więcej dziewcząt zaczęło chorować. Głównie były to dolegliwości żołądkowe: niestrawność, biegunki oraz czerwonka. Opiekę nad chorymi sprawowała dr Zofia Bratkowska ps. Barbara. Byłam świadkiem tragicznego incydentu związanego z dr Barbarą. Jej narzeczony, mjr Ratusz, rozmawiał z nią przez druty i widocznie zbyt blisko do nich podszedł, bo nagle padł strzał. Major nie żył. Wszystkie byłyśmy wstrząśnięte tą tragedią.

Od początku grudnia chodziły słuchy, że mają nas przenieść do innego obozu. I rzeczywiście, około 18 XII zgromadzono nas wszystkie w jednym baraku, gdzie przeprowadzono dokładną rewizję naszych rzeczy. Zabrali koc, który dostałam od jednego z jeńców polskiego września, a było to jedyne moje ciepłe okrycie. I znowu piechotą dobrnęłyśmy do stacji kolejowej, skąd wagonami towarowymi zawieziono nas do miejscowości Lathen. Dalej, już na własnych nogach, przeszłyśmy do obozu Stalag VI C – Oberlangen.

Był to obóz o zaostrzonym rygorze, w którym poprzednio przebywali Polacy, Francuzi, Włosi i Rosjanie. Obecnie przeznaczony był wyłącznie dla szczególnych jeńców z Powstania Warszawskiego – kobiet. I był to jedyny w dotychczasowej historii żeński obóz jeniecki. Położony na izolowanym terenie, wśród bagien i torfowisk, otoczony drutami i zasiekami, w narożnikach wieżyczki wartownicze. Po obu stronach drogi biegnącej przez plac apelowy stało 13 baraków – bardzo przewiewnych, o ścianach zmurszałych i z małymi okienkami, nie dającymi wiele światła, tak że zawsze było ciemno, a ponadto zimno i wilgotno. Wewnątrz były dwu- i trzypiętrowe prycze z garstką słomy na rzadko rozłożonych deskach. Dwa żelazne, opalane wilgotnym torfem piece dawały więcej dymu niż ciepła. Tak zwana łazienka miała co prawda kilka żelaznych korytek udających umywalki, ale za to w kranach przeważnie nie było wody lub lodowata, ciekła nikłym strumieniem. Na każdy z dwóch baraków przypadała jedna, bardzo prymitywnie skonstruowana latryna.

Baraki obliczane były na dwieście osób. My z Sandbostel byłyśmy pierwszą grupą, która przyjechała do Oberlangen. Przydzielono nam barak drugi, w którym my „dziewczęta z Odwetu”, a było nas dwanaście, zajęłyśmy pryczę trójkondygnacyjną, gdzie każdy poziom liczył cztery legowiska. Nazwałyśmy ją „rodzinnym grobowcem”. Etapami dojeżdżała reszta kobiet – jeńców wojennych z innych oddziałów rozrzuconych początkowo po innych obozach. W rezultacie było nas ostatecznie około 1700. Komendantką obozu była por. Jaga (hm. Maria Irena Mileska), która zataiła swój stopień oficerski, aby być razem z dziewczętami w Stalagu.

Koszmarne były codzienne apele rano i wieczorem, trwające nieraz kilka godzin, a nasze skromne ubrania z czasu powstania nie chroniły przed zimnem. Rano śpiewałyśmy po apelu „Kiedy ranne wstają zorze”, a wieczorem „O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń”. Wyżywienie było niewystarczające, tak że stale chodziłyśmy głodne. Rano dostawałyśmy ciepłe picie, tzw. ziółka, które często wykorzystywane były przez nas jako ciepła woda do mycia. W południe zupa na obierkach z brukwi, kartofli lub jarmużu, bez grama soli i tłuszczu. Po południu suchy prowiant – chleb wielkości pudełka zapałek, gliniasty i często spleśniały, ponadto łyżka marmolady lub obrzydliwej kaszanki, czasem łyżeczka cukru. Jeden raz dostałyśmy paczkę żywnościową z Czerwonego Krzyża – wprawdzie jedna paczka na sześć osób, ale i tak ucztowania i radości było wiele.

Codziennie były obowiązkowe prace na terenie obozu: czyszczenie baraków, umywalni, latryn, a także poza obozem: ładowanie torfu na wózki, rozładowywanie na stacji kolejowej wagonów z brukwią lub zbieraniem w pobliskim lesie gałęzi do palenia w piecach. Przy wszystkich tych czynnościach pilnowane byłyśmy przez wachmanów. Ja często pracowałam przy opróżnianiu i wywożeniu nieczystości z latryn. Należało to do najuciążliwszych i najmniej przyjemnych prac. Załadowany, ciężki beczkowóz wywożony był na pole poza obozem siłami zaprzęgniętych doń dziewcząt. Ale i tu nieraz przeważała nasza młodość, humor i radość życia.

Zawsze starałyśmy się tak otworzyć korek w beczce, by przy wylewaniu cuchnącej zawartości opryskać nią pilnującego nas wachmana.

Poza ponurymi i uciążliwymi aspektami życia obozowego były też i dodające otuchy i sił. Zawiązywały się przyjaźnie, wzajemna solidarność i wspieranie się. Kwitło też życie kulturalno-oświatowe. Podobnie jak w Sandbostel można było wysłuchać ciekawych i wartościowych referatów na różne tematy, uczyć się języków obcych lub uczestniczyć w programach artystycznych i poetyckich organizowanych przez zawodowe aktorki (m. in. Helena Grossównę, H. Zelwerowiczównę, I. Cembrzyńską). Jednym z nich było barwne widowisko regionalne „Tańce i pieśni polskie”, wykonywane w zrobionych własnoręcznie strojach krakowskich.

W jednym z baraków była urządzona kaplica przystrojona obrazami Matki Boskiej wykonanymi przez koleżanki plastyczki z naszego obozu. Jeden obraz był namalowany na przepalonej desce wyniesionej z powstania, drugi z dekoracją ze słomy i polnych kwiatów i trzeci z blachy puszkowej. Dzięki staraniom naszej komendantki przydzielono nam kapłana, jeńca z obozu włoskiego, który w niedziele i święta odprawiał dla nas mszę. Szczególnie uroczyście był obchodzony Wielki Tydzień i Święta Wielkanocne. Przy Grobie pełniłyśmy wartę nie dłużej niż kilka minut, bo co chwila, z osłabienia i niedożywienia, któraś mdlała.

W osobnym baraku, który znajdował się poza drutami obozu, był zorganizowany szpital prowadzony przez dr Jadwigę Dobrowolską, dr Zbigniewę Sikorską i dr Helenę Cywińską. Wśród pacjentów sporą liczbę stanowili ranni z powstania. W obozie urodziło się dziewięcioro dzieci – trzy dziewczynki i sześciu chłopców. Wszystkie chowały się dobrze.

Dzień 12 IV rozpoczął się tak jak inne powszednie dni, aż nagle usłyszałyśmy pojedyncze strzały i ogłoszenia niemieckie przez megafony – zakaz wychodzenia z baraków. Ale ciekawość przeważyła i przez szparę w drzwiach zobaczyłyśmy jak czołgi i scoutcary, obalając ogrodzenie z drutów kolczastych, wjeżdżają na teren obozu, a wyskakujący żołnierze, ku naszemu zdumieniu i całkowitemu zaskoczeniu na czarnych beretach mają orzełki. To Polacy! Trudno opisać naszą radość i wzruszenie tamtego pamiętnego dnia.

I Dywizja Pancerna gen. St. Maczka, idąca z Bredy do Wilhelmshaven, mogła ominąć nasz obóz i tylko przypadkowa informacja od napotkanego Niemca o jakimś obozie w pobliżu granicy holenderskiej zdecydowała, że ppłk Koszutski skierował niewielki oddział w kierunku Oberlangen. Komendantka Jaga natychmiast zarządziła apel, ustawiłyśmy się wszystkie w szeregu, na jednym z baraków zawisła polska flaga uszyta potajemnie w obozie. Odśpiewałyśmy hymn narodowy z oczyma pełnymi łez, a komendantka złożyła raport ppłk. Koszutskiemu. Czułyśmy, że jesteśmy już wolne i bezpieczne, ale dookoła toczyła się wojna. Dla naszej ochrony pozostał jeden pluton dywizji pancernej. Do obozu zaczęła napływać żywność, środki czystości i woda pitna, której ostatnio tak bardzo nam brakowało, ubrano nas w battle–dress’y i wojskowe buty. Życie w obozie zaczęło być w miarę znośne. Ale tak bardzo chciałyśmy znaleźć się już poza drutami.

Wkrótce po wyzwoleniu, przy I Dywizji Pancernej powstał 2 Baon PWSK (Pomocniczej Wojskowej Służby Kobiet), do którego przyjęto z Oberlangen 600 ochotniczek. Praca w kompaniach baonu obejmowała różne dziedziny: oświatowe i kulturalne w świetlicach i kantynach, służbę sanitarną w szpitalach, pracę w obozach cywilnych, gdzie należało zorganizować i zapewnić warunki bytowe tysiącom ludzi oraz pracę administracyjną w dowództwie dywizji. Ja zostałam przydzielona do pracy przy Głównej Kwaterze I Dywizji Pancernej w centrali telefonicznej w Meppen jako telefonistka w stopniu sierżanta.

W tym samym okresie na mocy porozumienia z władzami belgijskich szkół wyższych powstało Polskie Centrum Wyższych Studiów w Belgii, którego celem było umożliwienie kontynuowanie nauki przez jakże młodych polskich jeńców. Gdy dowiedziałam się o tym, natychmiast zgłosiłam się do władz I Dywizji Pancernej z prośbą o odkomenderowanie mnie na studia medyczne. Otrzymałam zgodę i stypendium. Po zdaniu egzaminu z języka francuskiego zostałam przyjęta na Université Libre w Brukseli na wydział medyczny i w październiku 1945 r. rozpoczęłam naukę.

W tym samym czasie spora grupa kobiet i mężczyzn z powstania, przebywających do tej pory w różnych miejscach w Niemczech, przyjechała do Belgii studiować na różnych wydziałach. Niestety, muszę powiedzieć, że Polacy nie byli mile przyjęci na uczelni Université Libre. Na pewno mieliśmy trudności z językiem i przystosowaniem się do nowych warunków, ale o ile profesorowie czy asystenci starali się nam pomóc, o tyle miejscowi koledzy byli dalecy od tego. Początkowo chodziliśmy na wykłady w mundurach wojskowych, co bardzo drażniło Belgów. W gazetce studenckiej wydanej w tym okresie pisali między innymi: „Anglicy przysłali nam Polaków, widocznie mieli ich dosyć. Znowu rozlega się stukot butów żołnierskich w naszej Alma Mater (poprzednio niemieckich). Polacy są takimi nazistami, że nawet Niemcy pozwolili im przejść przez swój kraj w ucieczce przed Rosją. Oburza nas, że Uniwersytet otworzył drzwi przed nimi, nie wymagając żadnych świadectw i egzaminów.” To chyba wystarczy, żeby zorientować się, jaki na tym Uniwersytecie był do nas stosunek. Trzeba pamiętać jednak, że przyjęto nas jako wolnych słuchaczy i jednocześnie musieliśmy podpisać zobowiązanie, że po ewentualnym ukończeniu studiów nie będziemy pracować w Belgii. Tym niemniej przetrwałam ten trudny okres i do października 1946 r. zdałam egzaminy z fizjologii, z biologii, z histologii i anatomii z zakresu kości i mięśni.

W tym czasie mówiło się już o rozwiązaniu dywizji pancernej i należało podjąć decyzję powrotu do kraju lub wyemigrowania do Anglii. W ówczesnej sytuacji politycznej w Polsce, decyzja taka nie była łatwą sprawą. Ponieważ w październiku 1946 r. udało mi się wreszcie nawiązać kontakt z moimi rodzicami, nie miałam więc już żadnych wątpliwości – wracam.

Droga do Warszawy była bardzo uciążliwa, jechałam koleją w wagonie towarowym około dwóch tygodni. Na terenie Polski były częste kontrole i rewizje. Wreszcie w dniu wigilii Bożego Narodzenia dobrnęłam do domu rodzinnego. Trudno opisać radość i wzruszenie. Od września 1947 r. kontynuowałam studia w Akademii Medycznej w Warszawie. Od trzeciego roku należałam do kółka chirurgicznego prowadzonego przez klinikę prof. Butkiewicza. Każdego roku praktykę wakacyjną odbywałam w szpitalu w Ciechanowie, gdzie wtedy doktor, a później profesor, Jan Nielubowicz, przez cały miesiąc obejmował w swoje władanie cały szpital, zabierając ze sobą grupę studentów z kółka po trzecim, czwartym i piątym roku medycyny. Pełniliśmy wówczas wszystkie funkcje lekarskie, dokonując drobnych zabiegów, asystując do operacji, dyżurując nie tylko w szpitalu, ale także w Pogotowiu Ratunkowym. Poznawaliśmy tam wszystkie tajemnice zawodu.

W tym czasie prawie wszyscy lekarze ze szpitala korzystali z urlopów, a więc naprawdę czuliśmy się bardzo potrzebni i odpowiedzialni. Uczyliśmy się podejmowania decyzji. Wieczorami odbywały się zebrania, w trakcie których omawiane były różne przypadki i zagadnienia naukowe z nimi związane. Za dobrą prezentację czy odpowiedź nagradzani byliśmy rzucanymi przez profesora cukierkami. Ukoronowaniem praktyki była uroczystość, na którą zapraszani byli lekarze, koledzy profesora z I Kliniki Chirurgicznej. Rozpoczynała się ona od części naukowej, gdzie każdy z nas wygłaszał referat, potem odbywało się zwiedzanie Ciechanowa i okolic, oczywiście kawalkadą dorożek, a wieczorem była uroczysta kolacja.

W 1951 r. uzyskałam absolutorium. Naszą uroczystość absolwentówki, na którą byli zaproszeni wszyscy profesorowie z rektorem prof. Czubalskim na czele, zakłócił przykry incydent. Po odśpiewaniu przez nas „Gaudeamus igitur”, ktoś zaintonował „Naprzód młodzieży świata”, chwilę potem, „ktoś”, jeden z naszych „kolegów”, wskoczywszy na estradę wykrzyknął: –Proszę koleżeństwa, kto pozwolił śpiewać „Gaudeamus” , to pałkarze śpiewali przed wojną”.– W tym momencie wszyscy profesorowie wyszli z sali i większość z nas. Siedzący wówczas obok mnie jeden z profesorów szepnął: – Gówniarz.

W 1952 r. otrzymałam dyplom lekarski. Obowiązywały wtedy nakazy pracy. Mimo że byłam zameldowana w Warszawie i rozpoczęłam pracę jako wolontariusz w klinice chirurgicznej w Szpitalu Przemienienia Pańskiego, na komisji przydziału pracy powiedziano mi, że nie mogę być zatrudniona ani w Warszawie, ani w województwie warszawskim. Myślę, że zaważyła tu moja przeszłość akowska. Nakazem pracy zostałam skierowana do kliniki chirurgii w Zabrzu, gdzie pracowałam do 1962 r. W tym okresie zdałam egzamin specjalizacyjny I stopnia z zakresu chirurgii i pediatrii.

Po wielu staraniach udało mi się wrócić do Warszawy. Od 1963 do 1966 pracowałam w Szpitalu MSW w oddziale chirurgii dziecięcej. Po pewnym czasie, ze względu na zmiany alergiczne na skórze rąk, musiałam zrezygnować z pracy na chirurgii i rozpoczęłam specjalizację anestezjologiczną w Katedrze Anestezjologii Wojskowej Akademii Medycznej, gdzie pracowałam do 1982 r. W tym czasie zdałam egzaminy specjalizacyjne I i II stopnia w zakresie anestezjologii. W 1970 r. otrzymałam stypendium z British Council i przez trzy miesiące szkoliłam się w zakresie anestezjologii dziecięcej w Szpitalu Chirurgii Dziecięcej w Londynie. W 1977 r. obroniłam pracę doktorską. W 1988 r. przeszłam na emeryturę.

W 1951 r. wyszłam za mąż za kolegę ze studiów, Zbigniewa Jeżewskiego. Urodziłam dwóch synów. Starszy, Marek, jest historykiem sztuki, młodszy, Jacek, kapitanem żeglugi wielkiej.

Życiorys

Urodzona 16 V 1924 r. w Wilnie. Rodzice, Jadwiga z domu Piekarska i Wacław Hryckiewicz, pochodzili z rodzin ziemiańskich z Mińszczyzny. Podczas rewolucji musieli opuścić swoje rodzinne majątki. W czasie wojny bolszewickiej 1920 r. ojciec był w Legionach i m. in. brał czynny udział w walkach pod Radzyminem. Po ukończeniu studiów medycyny weterynaryjnej we Lwowie w 1928 r. ojciec otrzymał pracę w Nieświeżu, gdzie Danuta Hryckiewicz uczęszcza do Szkoły Powszechnej i ukończyła sześć klas. Po przeniesieniu ojca do Baranowicz w 1936 r. rozpoczęła naukę w gimnazjum i tam, do wybuchu wojny w 1939 r., ukończyła trzy klasy. W grudniu 1939 r., aby uniknąć wywiezienia przez bolszewików w głąb Rosji, wraz z rodzicami opuściła dom i przez „zieloną granicę” przeszła do Generalnej Guberni do Warszawy.

W Warszawie zaczęła uczęszczać na komplety tajnego nauczania w gimnazjum im. J. Słowackiego. Maturę zdała w 1943 r. i rozpoczęła studia medyczne na tajnym Uniwersytecie Poznańskim. Od 1941 r. należała do ZWZ w ramach „Szarych Szeregów”, a od lutego 1942 r. do II Batalionu Szturmowego „Odwet”. Brała udział w Powstaniu Warszawskim, początkowo na Kolonii Staszica, a następnie w Śródmieściu. Po upadku powstania została wywieziona przez Niemców do obozu jenieckiego w Sandbostel, następnie do obozu jenieckiego dla kobiet w Oberlangen. Po wyzwoleniu obozu przez I Dywizję Pancerną gen. St. Maczka w kwietniu 1945 r. pracowała w Pomocniczej Służbie Kobiet jako telefonistka w Meppen. Z Dywizji otrzymała roczne stypendium na studia medyczne w Brukseli.

W 1947 r. wróciła do kraju, gdzie kontynuowała naukę na Uniwersytecie Warszawskim. W 1951 r. uzyskała absolutorium, a w 1952 r. dyplom lekarza medycyny. W 1951 r. wyszła za mąż za kolegę z roku akademickiego Zbigniewa Jeżewskiego (chirurga). Urodziła dwóch synów. Starszy syn Marek ukończył historię sztuki, młodszy Jacek jest kapitanem żeglugi wielkiej.

Nakazem pracy w 1952 r. została razem z mężem skierowana na Śląsk do Zabrza. Pracowała tam w I Klinice Chirurgicznej do 1962 r. W tym okresie zdała egzamin specjalizacyjny I stopnia z zakresu chirurgii i I stopnia z zakresu pediatrii. Po wielu staraniach udało się jej po 10 latach wrócić do Warszawy. Od 1963 r. do 1966 r. pracowała w Szpitalu MSW w oddziale chirurgii dziecięcej. Ze względu na zmiany alergiczne na skórze rąk musiała zrezygnować z pracy na chirurgii. Rozpoczęła specjalizację anestezjologiczną w Katedrze Anestezjologii Wojskowej Akademii Medycznej, gdzie pracowała do 1982 r. W tym czasie zdała egzamin specjalizacyjny I i II stopnia w zakresie anestezjologii. W 1977 r. obroniła pracę doktorska. Od 1982 r. była zatrudniona jako anestezjolog w lecznicy Ministerstwa Zdrowia. W 1988 r. przeszła na emeryturę.

Obecnie pracuje społecznie w Światowym Związku Żołnierzy AK jako członek Komisji Zdrowia.