<< powrót

Pamiętnik TLW 2015

Wspomnienia z Koła Medyków

Jan Bohdan GLIŃSKI

WSPOMNIENIA Z KOŁA MEDYKÓW

Koło Medyków Stowarzyszenia Samopomocowego Studentów Medycyny Uniwersytetu Warszawskiego (SSSMUW) było bardzo prężną organizacją studencką o szerokiej, wielokierunkowej działalności. Mniej było w niej polityki niż w Stowarzyszeniu Studentów Uniwersytetu „Bratnia Pomoc”. Każdy student mógł w nim znaleźć wdzięczne pole dla swych zainteresowań. Efekty działalności Koła były wynikiem szerokiej i zaangażowanej działalności jego członków, którzy – po uzyskaniu dyplomu – często nadal z nim współpracowali. Przykładem byli Marian Pertkiewicz, Hanna Rozenówna, Jakub Chrzanowski, a spośród starszych absolwentów Stefan Wesołowski, Jerzy May, Edward Rużyłło, Aleksander Neuman, Zbigniew Juraszyński. Tę swoją pasję społecznikowską rozwijali i później, w okresie pracy zawodowej.

Z okresu moich studiów przypominam sobie kolejnych prezesów Koła. Byli nimi w latach akademickich:

1933/1934 Mirosław Leśkiewicz

1934/1935 Ryszard Petzel

1935/1936 Marian Pertkiewicz

1936/1937 Jan Lebiedowski

1937/1938 Zygmunt Ptaszyński

1938/1939 Felicjan Loth.

Każdy z nich był całym sercem oddany Kołu, każdy był otoczony dużą grupą kolegów-społeczników. Część z nich zginęła w czasie wojny, jak Helena Wolffówna, Janina Zachariasz, Maria Wideman, Jerzy Gromkowski, Eliasz Pietrow, pozostali zaś z reguły kontynuowali mniej lub bardziej szeroką działalność społeczną obok rozległej pracy zawodowej. Niektórzy rozwinęli też działalność naukową, jak Stefan Wesołowski, Edward Rużyłło, Aleksander Neuman, Jan Rutkiewicz.

Do Koła Medyków wstąpiłem na pierwszym roku moich studiów jesienią 1934 roku. Początkowo nie udzielałem się w jego pracy, dopiero w 1936 zacząłem się w nią angażować. Rozpocząłem od działalności w Sekcji Społecznej, wykonując zrazu niewielkie czynności. Obserwowałem wówczas działalność Hanki Rozenówny oraz Helki Wolffówny i jej przyjaciółek: Janki Zachariasz i Marysi Wideman. Podziwiałem wielkie zaangażowanie Helki, która m.in. organizowała dojazdy do najbiedniejszej części miasta Warszawy – Annopola. Jej wystąpienia na naradach Sekcji były zawsze bojowe i konkretne. Ostatni raz spotkałem ją w tramwaju w 1942 lub 1943 r., gdy jechała z pracy w Instytucie Radowym. Zaproponowała mi wówczas wstąpienie do konspiracji (oczywiście nazwy organizacji nie wymieniła), ale już byłem zaangażowany w Armii Krajowej. Bohaterska walka z Niemcami i śmierć pod Iłżą w walce zakończyła jej działalność lekarską, społeczną i polityczną. Równie bohaterską śmierć poniosła na Zamku Lubelskim Janina Zachariasz, a w obozie Jerzy Gromkowski. Można też przypomnieć, że w owych latach wszyscy zwracaliśmy się do siebie „per” pan i pani. Trzeba było wielkiej zażyłości, aby przejść na formę „per” ty.

Z okresu mojej działalności w Kole Medyków pamiętam: Tadeusza Bieleckiego (Sekcja Pomocy Społecznej), Eugeniusza Kądziałkiewicza (Sekcja Wydawnicza), Hannę Rozenównę (Sekcja Społeczna), Zofię Bratkowską (Referat Budowy Domu Medyka), Józefa Hornowskiego (Egzekutywa), Konstantego Kendę (przewodniczącego Sekcji Towarzyskiej), Zofię Laskowską (Sekcja Pomocy Materialnej), Tadeusza Ogurka (Referat Obozów), Eliasza Pietrowa (Akademicki Ośrodek Krwiodawców), Lucjana Piotrowskiego (Referat Wychowania Fizycznego oraz Referat Budowy Domu), Eugeniusza Bakowskiego (Sklep), Witolda Reinera (skarbnik), a po nim Adama Kulczyckiego, Wojciecha Sawickiego (WF), Krystynę Staweno (Sekcja Naukowa), Tadeusza Szaykowskiego (WF). Ich i wielu innych mam jeszcze przed oczami. Należy podkreślić, że wszelka działalność w agendach Koła Medyków była honorowa, nikt nie otrzymywał korzyści materialnych.

Przez szereg lat Akademicki Ośrodek Krwiodawców prowadził Eliasz Pietrow. Ośrodek mieścił się w małym pokoiku na drugim piętrze Domu Medyków, tam mieszkał także Pietrow. Miał wielu krwiodawców. W owym czasie transfuzje odbywały się bezpośrednio z żyły do żyły przy łóżku chorego. Byłem też krwiodawcą. Widziałem więc nieraz jak w trakcie przetaczania krwi – choremu powracały rumieńce na twarzy.

W latach 1934/1935 roku (aż do otwarcia Domu Medyków) biuro Koła mieściło się w gmachu Anatomicum, zaraz przy wejściu, naprzeciwko obecnej portierni. Tam załatwiano sprawy przyjęcia do Koła, opłaty i szereg spraw poszczególnych Sekcji. Dopiero po uroczystym otwarciu Domu Medyków 22 lutego 1936 roku wszystkie agendy Koła mogły rozwinąć szeroką działalność dokumentacyjno-biurową w obszernych pomieszczeniach obiektu.

Za prezesury Zygmunta Ptaszyńskiego skarbnikiem Koła był Adam Kulczycki, kolega starszy studiami ode mnie o rok. Wychowany był w moim rodzinnym mieście Opatowie Kieleckim, skąd go znałem. Zachęcił mnie do pomocy w kasie Koła, a po pewnym czasie, decydując się na zrzeczenie z funkcji skarbnika, mnie na nią namówił. Zgodziłem się wiedząc, że całość dokumentów jest stale kontrolowana przez biegłego księgowego, który też sporządzał coroczne bilanse. Ale i ja musiałem je wraz z tym biegłym podpisać. Zarząd zaakceptował tę zmianę na stanowisku skarbnika i pełniłem ją przez ponad trzy miesiące, do zakończenia kadencji. Przez moje ręce przeszło wówczas ponad 150 000 złotych, co było sumą olbrzymią. Przypomnijmy, że w stołówce Koła Medyków trzydaniowy obiad kosztował 70 groszy, a dwudaniowy 50 groszy. Za tę cenę można było na mieście zjeść w popularnym barze „U Wróbla” porcję bigosu z nieograniczoną ilością chleba. Daje to więc obraz rozmachu działalności całego Koła.

Po zakończeniu rocznej kadencji Zygmunta Ptaszyńskiego wybory wygrali koledzy z prawicowego ugrupowania z Felkiem Lothem na czele, do którego to ugrupowania nie miałem serca. Felek, bardzo energiczny, zwolennik Endecji, patronował także różnym ekscesom antyżydowskim (choć sam nie był w nich aktywny). Należy dodać epizod z wczesnego okresu wojny. Felek przez pewien czas pracował w kiosku Ruchu, zarabiając w ten sposób na życie. Pewnego dnia do kiosku podeszła, chcąc coś kupić, koleżanka z naszego roku, Adina Blady vel Szwajger, Żydówka. Zobaczywszy Felka, chciała się wycofać, lecz ten powiedział do niej: – Nie bójcie się, koleżanko. Ja też jestem zupełnie inny. – Opowiadała mi o tym Adina, która po wojnie nosiła z męża nazwisko Świadowska, a imię zmieniła na Irena. Dzielna kobieta, przeżyła pobyt w getcie warszawskim i w Powstaniu. Była potem cenionym pediatrą.

Z koleżankami i kolegami Żydami przez wszystkie lata studiów żyliśmy w zgodzie, bez szczególnych animozji, czy objawów nietolerancji. Razem też odrabialiśmy ćwiczenia w pracowniach fizycznej, chemicznej, w sali prosektorium, często w mieszanych grupach. Dopiero na ostatnim, piątym roku studiów, w okresie, gdy na innych uczelniach warszawskich były strajki oraz coraz bardziej szerzyły się wybryki antyżydowskie jako wyraz panoszenia się idei Obozu Narodowo Radykalnego (ONR) – i na naszym roku niektórzy koledzy próbowali wprowadzić na wykładach podział siedzących, spychając Żydów na lewą stronę sali. W takich sporadycznych przypadkach koleżanki i koledzy Żydzi zwykle stali w czasie wykładu w przejściu. Zresztą i nasi profesorowie z reguły nie akceptowali takich wrogich dla Żydów wystąpień, co tym bardziej łagodziło nastroje. Agresywnych kolegów nie było wielu i nie znaleźli na naszym roku poparcia ogółu studentów. Musieli się więc uspokoić. Niemniej, były to bardzo przykre i smutne chwile.

Jako skarbnik Koła Medyków brałem udział w rozdziale zapomóg i świadczeń pieniężnych. Pamiętam jedno z takich posiedzeń, które odbywało się zaraz po zebraniu Zarządu Koła, na którym była także Hanka Rozenówna. Zebraliśmy się w jednym z pokoi, wśród nas była koleżanka Zofia Bratkowska, starsza studiami ode mnie chyba o rok. Zebranie trwało dość długo, byliśmy w końcu zmęczeni i głodni. Zeszliśmy więc do stołówki, mieszczącej się w podziemiu pod lokalem Koła. Przy jedzeniu kol. Bratkowska zamówiła kieliszek wódki. Ja nie chciałem, lecz ona nie uwierzyła mi, że dotąd nigdy w życiu nie miałem wódki w ustach. Namówiła mnie – i w ten sposób w jej towarzystwie wypiłem ten pierwszy kieliszek.

Obok Domu Medyków było boisko siatkówki, zwykle przyciągające chętnych tej rozgrywki sportowej. Niestety szczupłość placu nie pozwalała na uprawianie tam innych gałęzi sportu. Ale studenci bardzo chętnie korzystali z boiska grając towarzysko w chwilach wolnych między zajęciami.

Koło Medyków organizowało wiele innych rozrywek, nie tylko zajęcia sportowe. Do najbardziej popularnych należał tradycyjny, coroczny „Śledź Medyków”. Był on przygotowywany na szeroką skalę w takich lokalach, jak Resursa Kupiecka przy ul. Senatorskiej (1937), gmach Opery (1938), Dom Polonii przy Krakowskim Przedmieściu (1939). Przychodziło nań po kilkaset osób. Jako clou wieczoru był uroczyście wnoszony śledź z tortu, długości 2-3 metry. Zaproszenia na te i inne uroczystości naszym profesorom, komisarzowi miasta st. Warszawy i innym ważniejszym osobom ze świata nauki i polityki doręczaliśmy osobiście do ich mieszkań. Kiedyś miałem przekazać zaproszenie profesorowi Adolfowi Wojciechowskiemu, który mieszkał przy ul. Wspólnej, w pobliżu numeru 68. Nie zastałem go. Zaproszenie wręczyłem jego żonie, która kiepsko mówiła po polsku. Były i inne imprezy. Szczególnie lubiane były rewie urządzane przez Stefana Wesołowskiego, na których przedstawiane także bywały wspaniałe Szopki Medyków. Pamiętam, jak Stefan Wesołowski zaprezentował po raz pierwszy na scenie w Domu Medyka młodziutką Elżbietę Barszczewską, już wówczas bardzo cenioną aktorkę Warszawy. Wielkim powodzeniem cieszyły się zabawy, zwłaszcza karnawałowe .

W 1937 roku byłem sekretarzem kierownictwa obozu letniego Koła Medyków w Murzasichlu. Kierownikiem był Sergiusz Boczarow, nie pamiętam kto był trzecim członkiem kierownictwa.

Koło Medyków organizowało letnie praktyki zagraniczne dla studentów starszych lat studiów wymienne z kilkoma innymi uniwersytetami. W 1938 roku przyznano mi praktykę wakacyjną na Węgrzech. Mogłem wybrać np. Jugosławię, lecz pomyślałem, że w Jugosławii będę rozmawiał głównie po polsku, a na Węgrzech więcej po niemiecku. Wybrałem Węgry, chcąc poduczyć się przy okazji niemieckiego, który znałem ze szkoły. Pojechaliśmy tam we dwóch z kolegą z mojego roku – Janem Jaroszyńskim, późniejszym profesorem neurologii i psychiatrii. Dostaliśmy miejsce w Klinice Chirurgicznej Uniwersytetu w Debreczynie. Tam nas zakwaterowano, mieliśmy darmowe wyżywienie i miesięczną praktykę kliniczną. Potem wykorzystaliśmy dwutygodniowy darmowy bilet kolejowy na wszystkie pociągi na Węgrzech; zwiedziliśmy Pecs i Budapeszt, byliśmy nad Balatonem. W Budapeszcie oglądaliśmy wspaniałe uroczystości tysiąclecia korony św. Stefana. Wracałem stamtąd przez Wiedeń, który był już zawieszony flagami hitlerowskimi. Na wydłużenie powrotu o trzydniowy pobyt w Austrii wystarczyło dwadzieścia złotych, które mi rodzice przysłali w liście. W rezultacie nauczyłem się nieco węgierskiego i nawet potrafiłem niejedno w tym języku załatwić.

W lecie 1939 roku zostałem przydzielony na obóz Legii Akademickiej w roli lekarza. Miałem już ukończone pięć lat studiów. Obóz odbył się na wsi (jej nazwy nie pamiętam) koło Mościsk (dziś Ukraina) i trwał cały lipiec. W mundurze wojskowym opiekowałem się uczestnikami obozu oraz udzielałem porad miejscowej ludności. Pewnego dnia zgłosił się do mnie mieszkaniec wsi z kaszakiem wielkości ziarna bobu w nadgarstku, u nasady kciuka, domagając się, abym ten guz usunął. Broniłem się długo znając niebezpieczeństwo uszkodzenia więzadeł, wreszcie uległem. To był mój pierwszy samodzielny zabieg chirurgiczny, na szczęście udany. Mężczyzna był mi za to wdzięczny. W czasie tego obozu obserwowaliśmy prawie każdego wieczoru łuny pożarów. To Ukraińcy Polakom, a Polacy Ukraińcom, podpalali domostwa i stodoły. Tak się okrutnie nawzajem niszczono. Przy codziennych spotkaniach z mieszkańcami nie obserwowaliśmy jednak objawów tej nienawiści, a miejscowa ludność dość licznie korzystała z naszej pomocy medycznej czy innej.

Gwoli ścisłości należy pamiętać, że obok naszego Koła Medyków istniało i działało Żydowskie Stowarzyszenie Studentów Medycyny Uniwersytetu Warszawskiego. W aktach Archiwum UW zachowało się wiele dokumentów z działalności tej organizacji. Najczęściej spotyka się tam arkusze opiniowania przez stowarzyszenie podań studentów Żydów o przyznanie ulg w opłatach uniwersyteckich.

Zarówno działalność Koła Medyków, jaki i klimat, w którym rozwijała się i dominowała aktywność społeczna studentów, były doskonałą szkołą dla przyszłych lekarzy, pracujących i działających wśród i dla społeczeństwa. To było ważne rozszerzenie nauczania teoretycznej i praktycznej wiedzy medycznej o elementy wychowawcze w szerokim tego słowa znaczeniu. Wiele i ja się tam nauczyłem kontynuując zajęcia typu społecznego, do których wdrażała mnie już szkoła – Gimnazjum im. Sułkowskich w Rydzynie koło Leszna Wielkopolskiego, którą ukończyłem w 1934 roku. Tam miałem pierwszą praktyczną sposobność zapoznania się z taką działalnością prowadzoną przez uczniów pod nadzorem grona profesorskiego. A już wcześniej obserwowałem w domu rodzinnym szeroką społeczną działalność mojego ojca dr. med. Bohdana Jana Glińskiego i matki dr med. Heleny Sokołowskiej-Glińskiej, prowadzoną na Ziemi Opatowskiej. Rodzicom moim, Gimnazjum w Rydzynie i jej dyrektorowi Tadeuszowi Łopuszańskiemu, wspaniałemu pedagogowi oraz Kołu Medyków, a więc i Uniwersytetowi Warszawskiemu im. Józefa Piłsudskiego jestem wdzięczny za takie ukierunkowanie mojego życia, bogatego w działalność zawodową i społeczną.