<< powrót

Tajne Studia Medyczne w Warszawie 1940-1944

Wspomnienia absolwentki

Maria Janina Niżnikowska-Marks

 Wspomnienia absolwentki

Prywatna Szkoła Zawodowa dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego doc. Jana Zaorskiego wszystkim jej wychowankom łączy się z wieloma wspomnieniami, a przede wszystkim z pamięcią o ludziach, z którymi mieliśmy możność tam się zetknąć, o nauczycielach, którzy nas uczyli, oraz kolegach, z którymi łączą nas więzy przyjaźni i wspólne przeżycia.

My maturzyści z 1941 r. szybko dowiedzieliśmy się, że ta „szkoła sanitarna” to po prostu tajna medycyna, ale ktoś musiał poręczyć uzyskanie matury przez kandydata do szkoły. Najczęściej był to dyrektor liceum, który zgłaszał prof. Franciszkowi Czubalskiemu, dyrektorowi naukowemu Szkoły doc. J. Zaorskiego, że jego wychowanek to maturzysta z kompletów tajnego liceum. W moim przypadku był to docent Uniwersytetu Warszawskiego, który wiedział o zdaniu przeze mnie matury i to zgłosił.

Do dziś trudno mi uwierzyć, że ówczesnemu docentowi (później profesorowi UW) Janowi Zaorskiemu udało się stworzyć szkolę na terenie Uniwersytetu, w jednym z budynków uniwersyteckich (zakład fizjologii), do którego wchodziliśmy od strony Krakowskiego Przedmieścia, tak jak to było przed wojną. Pomimo że miała to być Szkoła dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego, rzekomo kształcąca laborantów, pielęgniarzy i masażystów, jej wykładowcami byli profesorowie uniwersyteccy.

Pamiętam ogromne wrażenie, gdy pierwszy raz, we wrześniu 1941 r., znalazłam się w sali wykładowej z ławkami wznoszącymi się w górę, hen pod sufit, wśród bardzo wielu uczniów, a właściwie studentów medycyny. Zajęłam miejsce w dolnej części sali, w pierwszych ławkach, gdzie siedziały też koleżanki: Irka Rudlicka, Basia Paczyńska oraz koledzy Krzyś Stefanowski i Stefan Sakowicz. Spotykaliśmy się co dzień również z innymi koleżankami z mojego przedwojennego Gimnazjum im. Marii Curie-Sklodowskiej: z Hanką Mirkowską, Hanką Przedpełską, Misia Gozdalską. Pamiętam dobrze z tego okresu m. in. dwie siostry Gawęckie, Irkę i Jadzię, Jasia Gliszczyńskiego, bliźniaczki Treutlerówny, Władysława Stefanoffa.

Uczestnictwo w wykładach, a potem ćwiczenia oznaczały nie tylko nasze rzeczywiste zainteresowanie medycyną, ale jednocześnie wywoływały uczucie jakiejś podniosłości, wrażenie, że bierzemy udział w czymś bardzo ważnym również dla przyszłości (co później okazało się prawdą), że w ten sposób walczymy z okupantem, który chce zniszczyć nasze szkoły i naukę. Przychodzenie do Szkoły stwarzało nam możliwość kontaktów z grupą rówieśników, miłych, czasem poważnych, a często wesołych, z którymi szybko zaczęły nas łączyć więzy przyjaźni i sympatii. To wtedy nauczyłam się wspólnego przygotowywania się do egzaminów, co po kilku latach zaowocowało wspólnymi pracami naukowymi.

Lata naszych studiów, począwszy od 1941 r., były okresem, w którym dużo młodzieży działało w konspiracji. Dziewczęta roznosiły gazetki (zwłaszcza „Biuletyn Informacyjny”), kończyły kursy sanitarne, a jako studentki Szkoły Zaorskiego na takich kursach również wykładały. Przechodziłyśmy szkolenie w zakresie układania i odczytywania szyfrów, byłyśmy łączniczkami przenoszącymi tajne rozkazy. Nasi koledzy kończyli kursy wojskowe, tajną podchorążówkę lub uczestniczyli w akcjach przeciwko okupantowi.

Poza studiowaniem medycyny braliśmy często udział w różnych dyskusjach oraz zajęciach samokształceniowych i seriach wykładów, np. ja przez pewien czas uczęszczałam na kurs ekonomii oraz od 1941 r. na wykłady z historii sztuki p. Neli Samotyhowej.

Do egzaminów w Szkole Zaorskiego trzeba się było dobrze przygotować. I tu niezawodną pomocą służyły koleżanki, które wieczorem, a czasem w niedzielę lub w inny świąteczny dzień wpadały na parę godzin intensywnego „pouczenia się”. Basi Paczyńskiej zawdzięczam, że zarówno z egzaminu z fizyki, jak i chemii nieorganicznej i organicznej uzyskałyśmy stopień celujący i umieszczenie na liście nagrodzonych. Do dziś dnia nie wiem, kto przeznaczył pieniądze na te nagrody.

Z Irką Rudlicką uczyłam się wieczorami do licznych kolokwiów z anatomii patologicznej u ówczesnej dr Stefanii Chodkowskiej (później profesor) w Szpitalu Wolskim przy ul. Płockiej. Kiedy po wojnie, odwiedzając naszych wykładowców, zwróciłam się do dr Chodkowskiej z zapytaniem, czy mnie pamięta, odpowiedziała: „Ależ doskonale! Nie wiem tylko, czy ty jesteś Niżnikowska czy Rudlicką”,

Niezapomniani są nasi wykładowcy. Wykłady z anatomii prawidłowej były co prawda niezwykłe, ale nie pamiętam z nich nic poza długimi podziałami „naczelnych” (chyba te klasyfikacje były powtarzane kilkakrotnie). Profesor Poplewski potrafił nas jednak zachęcić do szybkiej, intensywnej nauki anatomii, proponując kolokwia z osteologii. Ci, którzy zdali je najszybciej, zostali demonstratorami na ćwiczeniach – a było nas sporo. Pamiętam, jak razem z Halą Spionek najpierw przygotowywałyśmy się, a potem pokazując liczne otwory w czaszce oraz wyrostki kręgosłupa wymieniałyśmy ich polskie i łacińskie nazwy. Już po zdanych egzaminach z anatomii, gdy prof. Edward Loth rozpoczął swoje wspaniałe wykłady, połączone z wykonywaniem kolorowych rycin anatomicznych na tablicy, masowo chodziliśmy na te wykłady, jeśli tylko czas pozwolił. Anatomii uczyliśmy się też czasem dosłownie „pod schodami”. Gdy dowiedziałam się, że w Szpitalu Wolskim odbywają się – właśnie w piwnicy – pokazy anatomiczne, zaprotegował mnie u dr. Leona Manteuffla (później profesora), który organizował pokazy, doc. Witold Dynowski, etnograf, bardzo życzliwy i pomocny. Trafiłam jednak już tylko na pokaz sieci w jamie brzusznej.

Kilku kolegów wraz ze mną dużo zawdzięcza prof. Stanisławowi Przyłęckiemu, biochemikowi. Zawsze interesowałam się chemią (jeszcze w gimnazjum) i z radością przyłączyłam się do grupy studentów, których prof. Przyłęcki zaprosił do swojej pracowni. W czasie krótkiego niestety tam uczęszczania odbył z nami kilka pogawędek biochemicznych oraz przydzielił nam do wykonania różne prace biochemiczne, które miały być wykorzystane do celów naukowych. Z tego, co ja miałam robić w pracowni, wynikało, że interesował się połączeniami lipidowymi. Z całej naszej grupy z pewnością największą pociechę miałby w przyszłości profesor Przyłęcki z Krzysia Stefanowskiego (interesowała go biochemia i nie chciał być klinicystą); niestety, zginął śmiercią żołnierską w Śródmieściu w czasie Powstania Warszawskiego. Z dużym zainteresowaniem wykonywał doświadczenia również Stefan Sakowicz, który chciał być internistą (zginął na Mokotowie jako żołnierz batalionu „Baszta”). W naszej grupie biochemicznej były też Basia Paczyńska i Irka Rudlicka. Niestety, możliwości kształcenia się w biochemii szybko się skończyły, gdyż Niemcy zabrali profesorowi lokal pracowni.

Ogromnym autorytetem naukowym był prof. Franciszek Czubalski, dyrektor naukowy Szkoły, fizjolog. Jego wykłady dotyczyły głównie fizjologii układu krążenia, wbijały nam do głowy mechanizm pracy serca. Wykład był połączony z pokazem oraz interpretacją: „Koledzy widzą Feliks pompuje, woda leci; Feliks nie pompuje – woda nie leci!”. Feliks był to ogólnie lubiany woźny z zakładu fizjologii, który –jak się później dowiedziałam – zmarł na gruźlicę w czasie wojny.

Profesor Franciszek Czubalski przykładał dużą wagę do kulturalnego zachowania oraz schludnego, starannego ubierania się studentów. Pamiętaliśmy o tym, zgłaszając się na egzamin; studentki starały się przyjść w niebieskich sukienkach (ulubiony kolor profesora), a studenci w garniturach, obowiązkowo z zapałkami w kieszeni, aby w każdej chwili podać mu ogień do papierosa.

Nie do przecenienia są zasługi doc. Jana Zaorskiego (po wojnie profesora), organizatora i dyrektora Szkoły, odpowiedzialnego za nią przed władzami niemieckimi. Docent Zaorski uzyskał pozwolenie na otwarcie szkoły wykazując, że przed wojną prowadził w Warszawie szkołę masażu, a zatem ma możliwości zorganizowania szkoły dla laborantów i pielęgniarzy (broń Boże szkoły medycznej o wyższym poziomie!).

Pierwszą lokalizację Szkoły uzyskał w gmachu Uniwersytetu, a następnie – po usunięciu jej z tego gmachu w innych lokalach w Warszawie. To on musiał utrzymywać kontakty z niemieckimi władzami miasta, bronić Szkoły, jej pracowników i studentów. To na doc. Zaorskiego i prof. Czubalskiego spadły zarzuty Niemców o zbyt wysoki poziom nauczania, co mogło się groźnie skończyć.

Znam dokładnie przebieg wydarzeń, chociaż w tym czasie nie byłam w Szkole, gdy do gmachu wkroczyła niemiecka komisja. Niemcy zaczęli zadawać studentom podchwytliwe pytania o plany na przyszłość. Odpowiedzi dziewcząt nie zadowalały Niemców – wyrażały one chęć pracy jako pielęgniarki, laborantki, masażystki, natomiast nasi koledzy deklarowali marzenia o chirurgii czy internie. W wyniku inspekcji przyszło zarządzenie zgłoszenia się zaawansowanych uczniów w celu wyjazdu do pracy w charakterze sanitariuszy w Niemczech. Ponadto Niemcy zażądali od naszej dyrekcji, żeby nam przekazała ich żądania oraz publicznie stwierdziła, iż oszukiwała młodzież, łudząc ją możliwościami zostania w przyszłości lekarzami.

Pamiętam spotkanie z dyrekcją Szkoły w dużej sali wykładowej (chyba w Szpitalu Dzieciątka Jezus). Przybyliśmy licznie, niektórzy po gorących dyskusjach. Zastanawiano się, czy ofiarny wyjazd do Niemiec na żądane roboty kilku, kilkunastu studentów (studentek) nie uratuje Szkoły. Może pozwoli na dalsze kształcenie nowych kadr? Niektóre koleżanki gotowe były poświęcić się dla tego celu. Tymczasem na ławkach w sali wykładowej znaleźliśmy rozrzucone odbitki „Biuletynu Informacyjnego”, przestrzegającego przed uleganiem oszukańczej sugestii okupanta, która doprowadziłaby do niepotrzebnych ofiar wśród wywiezionej młodzieży. Rozwiało to całkowicie nasze wątpliwości.

Pamiętam wystąpienie doc. Zaorskiego, który bardzo oględnie przedstawił nam treść niemieckiego zarządzenia wyjazdu do Niemiec oraz „oszukiwania” młodzieży przez dyrekcję co do poziomu nauczania w Szkole. Reakcja młodzieży była pełna serdeczności, nasi dyrektorzy spotkali się z owacją całej sali. Następnie ofiarowaliśmy doc. Zaorskiemu i prof. Czubalskiemu wiązanki kwiatów w podzięce za włożony trud, kształcenie, mimo stale grożącego ryzyka aresztowania.

Ostatecznie sprawa ucichła – nikt z nas nie wyjechał, Szkoła działała nadal. Co prawda niektóre przedmioty zmieniły nazwę, np. zamiast ćwiczeń z histologii było „mikroskopowanie”, wprowadzono też lekcje masażu. Wydaje się jednak, że główną przyczyną zakończenia groźnego epizodu były intensywne, skuteczne starania doc. Zaorskiego u Niemców, niewątpliwie poparte argumentami materialnymi. Ale niebezpieczeństwo groziło nam wszędzie, również na ulicy. W latach 1942 i 1943 nasiliły się aresztowania i uliczne łapanki.

Po pierwszym roku studiów w zakresie nauk podstawowych zostaliśmy skierowani na praktyki szpitalne. Nie zawsze trafialiśmy do szpitala, z którym już wcześniej nawiązaliśmy kontakt. „Moim” szpitalem był Szpital Wolski przy ul. Płockiej (obecny Instytut Gruźlicy), do którego chodziłam na pokazy z anatomii prawidłowej, a następnie rozpoczęłam tam zajęcia anatomopatologiczne u dr Stefanii Chodkowskiej. Tymczasem przypadkowo zostałam skierowana do oddziału gruźliczego dr. Jana Stopczyka w Szpitalu Dzieciątka Jezus przy ul. Oczki. Przydzielono mnie do przemiłego lekarza, syna przedwojennego ministra oświaty, który usiłował nauczyć mnie diagnostyki internistycznej i wykonywania podstawowych badań laboratoryjnych, chociaż ja w tym czasie byłam na etapie zaliczania kolokwiów z anatomii patologicznej u dr Chodkowskiej.

Do oddziału w Szpitalu Dzieciątka Jezus uczęszczałam tylko trzy miesiące, ale wyniosłam wspomnienia jak najlepsze – o panującej tam patriotycznej atmosferze, o wielkiej życzliwości, o szkolących nas lekarzach i współpracujących koleżankach, jak np. Marysia (późniejsza Latkowska, żona dr. Latkowskiego z tegoż oddziału). Ranna w nogę w Powstaniu, przechodząc kanałami uległa ciężkiemu zakażeniu i zmarła.

Osobiście byłam przywiązana do Szpitala Wolskiego, dla niektórych „liczył się tylko Szpital Ujazdowski” (słowa kolegi Edmunda Chrościelewskiego), dla innych – kliniki w Szpitalu Dzieciątka Jezus czy w Szpitalu Przemienienia Pańskiego. Do tego ostatniego uczęszczałam również, wraz z innymi kolegami, na pokazy sekcji prowadzone przez dr Janinę Dąbrowską (później profesor), co dawało nam „szlif praski”, do tej pory ceniony przez anatomopatologów. A istnieją też „patrioci” innych szpitali, jak Szpital Maltański, który dawał również schronienie i częściowe zatrudnienie.

Po trzech miesiącach studiów klinicznych w Szpitalu Przemienienia Pańskiego uzyskałam przeniesienie do Szpitala Wolskiego. Nasze praktyki w jego oddziałach wszyscy wspominamy z wielką sympatią. Część kolegów trafiła do oddziału doc. Roguskiego (jak się później okazało, podlegał on Uniwersytetowi Ziem Zachodnich), część do oddziałów dr Janiny Misiewicz (później profesor, dyrektor Instytutu Gruźlicy), powiązanych z Uniwersytetem Warszawskim. Pracowaliśmy i uczyliśmy się pod opieką klinicystów: dr. Mieczysława Ropka w oddziale VII gruźliczym, dr Wiwy Jaroszewiecz w oddziale wewnętrznym VIII. Poza zajęciami i wykładami (również z chirurgii u dr. Leona Manteuffla) pamiętam znakomite kominki radiologiczne u dr Marii Werkenthin, połączone z dyskusją dotyczącą omawianego chorego, udział w badaniach anatomopatologicznych u kochanej „Mamy”, Stefanii Chodkowskiej. Można było dowiedzieć się wiele o gruźlicy dziecięcej i badaniach laboratoryjnych, bo ordynatorem oddziału gruźlicy młodzieżowej i kierownikiem centralnego laboratorium gruźliczego był prof. Janusz Zeyland, wysiedlony wraz z żoną z Poznania.

Wszyscy pracownicy szpitala – lekarze, pielęgniarki (w większości siostry szarytki), studenci, stanowiliśmy jakby jedną, zgodną rodzinę. Uczucie pewności zaczynało się już przy wejściu do szpitala, gdzie spotykaliśmy życzliwego portiera Bogdana Dudę. Jeszcze wiele lat po wojnie pamiętał nas i kiedy odwiedzaliśmy Szpital Wolski, witał nas z radością jak osoby dobrze znane i zaprzyjaźnione.

Studenci w Szpitalu Wolskim w tym czasie to nie tylko uczniowie i absolwenci Szkoły Zaorskiego, ale także skierowani z kompletów tajnej medycyny Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Wszyscy się znaliśmy, przyjaźniliśmy i nie mówiąc o tym, wiedzieliśmy, że każdy z nas gdzieś „konspiruje”. Zresztą działalnością konspiracyjną zajmowało się również wielu pracowników szpitala, a nad bezpieczeństwem spotkań, zebrań oraz ludzi ukrywających się, a leczonych w szpitalu, czuwał nieoceniony portier p. Duda, który natychmiast zawiadamiał, gdy Niemcy wkraczali na teren szpitala.

W sytuacji nasilonej działalności konspiracyjnej co jakiś czas kogoś z nas zabrakło. Aresztowana została miła, zdolna, wytrwała w studiach Oleńka Grzeszczakówna, o której kolega Norbert Biały mówił, że wszystko, co robi, jest pełne wdzięku – praca, nauka, kontakty koleżeńskie. Niestety, z Pawiaka już nie wróciła. Wszyscy mocno przeżywaliśmy aresztowanie dr J. Misiewicz, dr L. Manteuffla i dr M. Ropka w związku z operacją rannego w czasie akcji na Kutscherę „Lota” – Bronisława Pietraszkiewicza oraz zacieraniem śladów jego pobytu w szpitalu. Wszyscy cieszyliśmy się, gdy zostali zwolnieni z Pawiaka i powrócili do nas.

Częściej kończyło się to tragicznie. Aresztowana dr Maria Werkenthin z więzienia na Pawiaku została wywieziona do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. O jej śmierci dowiedzieliśmy się na początku 1944 r. W Szpitalu Wolskim w 1984 r. zakładowi radiologicznemu, który prowadziła, nadano jej imię.

W czasie mojego stażu klinicznego w Szpitalu Wolskim w listopadzie 1943 r. Niemcy dokonali na ul. Płockiej publicznej egzekucji więźniów z Pawiaka, w której zginął zaprzyjaźniony z moją rodziną „Jurand” – Mieczysław Słoń, hufcowy Szarych Szeregów na Pradze.

Pół godziny po egzekucji byłam na miejscu kaźni; wśród śladów kul i krwi paliły się już świeczki zapalone przez okolicznych mieszkańców.

Z okien Szpitala Wolskiego 23 grudnia 1943 r. śledziliśmy rozstrzelanie więźniów na ul. Górczewskiej. Z ciężarówek wyciągnięto mężczyzn w papierowych ubraniach (było też parę kobiet); egzekucji dokonali Niemcy w mundurach. Było to wstrząsające przeżycie.

Nasz pobyt w Szpitalu Wolskim obejmował pracę, intensywną naukę, seminaria, wykłady, dyskusje. Towarzyszyła im miła atmosfera, wynikająca z serdecznych kontaktów z kolegami, lekarzami oddziałowymi, ordynatorami, kierownikami zakładów, pracowni i pielęgniarkami. Szpital starał się nam pomóc również w potrzebach życiowych, m.in. ofiarował nam codzienny szpitalny obiad, choć bardzo skromny, ale bardzo potrzebny i przyjmowany z wdzięcznością.

W życie szpitalne wdzierały się jednak wydarzenia zewnętrzne, niekiedy okrutne, spowodowane okupacją. Moje studia przerwało w dniu 15 kwietnia 1944 r. aresztowanie mnie oraz mojej rodziny i uwięzienie na Pawiaku. Spośród dużej grupy aresztowanych wówczas osób w związku ze sprawą „Ziutka” (Józefa Szczepańskiego, autora wielu utworów poetyckich, m.in. powstańczej piosenki Pałacyk Michla) większość została wywieziona do obozów koncentracyjnych, dziesięć kobiet Niemcy rozstrzelali na terenie dawnego getta. Ja przypadkowo, tuż przed Powstaniem Warszawskim, 31 lipca 1944 r., zostałam zwolniona jako chora wraz z personelem szpitala więziennego i leżącymi pacjentami. Wróciłam na Pragę do cioci. W czasie Powstania zetknęłam się z szefem Służby Zdrowia AK na Pradze, którym był znany mi ze Szpitala Wolskiego dr Mieczysław Ropek.

Dopiero po przesunięciu się frontu i odejściu Niemców dowiedziałam się o tragicznym losie mężczyzn ze Szpitala Wolskiego – lekarzy, studentów i pacjentów, rozstrzelanych 5 sierpnia 1944 r. na Moczydle, blisko Szpitala Wolskiego. Ocaleli jedynie dr Zbigniew Woźniewski, którego obronił leczony przez niego Niemiec, dwaj chirurdzy dr Leon Manteuffel i doc. Stefan Wesołowski, wycofani celem wykonania operacji już z szeregów mężczyzn prowadzonych na rozstrzelanie, oraz nasz kolega Janek Napiórkowski, który uciekł z placu egzekucji.

Jeszcze przed Powstaniem zginął Andrzej Malinowski. W czasie akcji ranny w nogę, leżąc ostrzeliwał się na pl. Unii Lubelskiej. Ci, co obserwowali tę scenę, widzieli, jak między jednym a drugim strzałem wyciągał z kieszeni jakieś kartki, rwał je na strzępy, część zagrzebując w ziemi dokoła siebie, część kładąc do ust. Nie dowiemy się nigdy, czy były to adresy, czy informacje mogące naprowadzić Niemców na jakiś ślad konspiracyjny, adresy punktów czy ludzi, z którymi współpracował. W ostatnich minutach przed śmiercią myślał o innych.

W Powstaniu Warszawskim poległo wielu naszych kolegów ze Szkoły Zaorskiego, wśród nich Basia Paczyńska, Ewa Stefanowska, Krzyś Stefanowski, Stefan Sakowicz. Inni biorący udział w Powstaniu zmieszani z ludnością cywilną zdołali zatrzymać się na terenach niedaleko Warszawy. Wrócili oni w pierwszych miesiącach 1945 r., po przejściu frontu, i zgłosili się na studia medyczne zorganizowane od października 1944 r. w szpitalu na Grochowie przy ul. Boremlowskiej. Inni, jak Maria Gozdalska, Norbert Biały i Eugeniusz Marks, z obozów niemieckich w różnym czasie wracali do Polski i kontynuowali studia w Uniwersytecie Warszawskim, a także Poznańskim i Jagiellońskim. Jeszcze inni, wywiezieni do obozów jenieckich, pozostali na Zachodzie. Wielu z nich skończyło medycynę, pracują jako lekarze, niejednokrotnie są znanymi specjalistami.

Wychowankowie Szkoły Zaorskiego w Polsce zostali specjalistami w wielu dyscyplinach, uzyskali stopnie naukowe, są kierownikami klinik, zakładów, dyrektorami instytutów naukowych i szpitali, rektorami i dziekanami akademii medycznych. Uzupełnili braki wynikłe z niszczenia polskiej inteligencji przez Niemców i ZSRR i stanowią rzesze dobrych lekarzy.

My, którzy przeżyliśmy wojnę, mieszkamy i pracujemy w Polsce, z dużym zainteresowaniem śledzimy losy naszych kolegów, zarówno mieszkających niedaleko, jak i rozsianych po całym świecie. Z przyjemnością dowiadujemy się o ich pracy, osiągnięciach i o życiu prywatnym. Jeśli tylko można, gromadzimy się na zebraniach Koła Tajnej Medycyny (Szkoły Zaorskiego, Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Ziem Zachodnich), Towarzystwa Przyjaciół Warszawy.