<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

W POWSTAŃCZEJ WARSZAWIE I W GÓRCACH

Jan Bohdan GLIŃSKI

W POWSTAŃCZEJ WARSZAWIE I W GÓRCACH

W dniu pierwszej mobilizacji Armii Krajowej przed wybuchem Powstania Warszawskiego stawiłem się w punkcie zbornym przy ul. Wspólnej, w pobliżu ul. Poznańskiej, w Warszawie. Będąc lekarzem, pracowałem jako asystent w Szpitalu Zakaźnym św. Stanisława przy ul. Wolskiej 37 oraz jednocześnie jako wolontariusz w Oddziale Gruźlicy – ordynatorem był dr Jan Stopczyk – w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Mieścił się on w pomieszczeniach Zakładu Anatomii Prawidłowej prof. dr. Edwarda Lotha. W Armii Krajowej miałem pseudonim Gbur, dr Jan i byłem lekarzem III kompanii IV zgrupowania Śródmieście kryptonim: Gurt. Dowódcą kompanii był kpt. Wacław Łukasik (Groźny). Moim głównym zadaniem było szkolenie pracowników sanitarnych oraz udzielanie pomocy lekarskiej członkom naszej organizacji a także Żydom. Rozkazy przydziału placówek na czas powstania przekazywała nam Dr Barbara (Zofia z Bratkowskich Szklarska), podległa wprost szefowi służby zdrowia zgrupowania, Dr. Pigoniowi, tj. dr. Jerzemu Teterowi. Ja otrzymałem rozkaz objęcia dowództwa samodzielnego punktu ratowniczo-sanitarnego przy ul. Nowogrodzkiej 34 w lokalu znajdującej się tam spółdzielni lekarsko-dentystycznej.

Wiadomość o wyznaczeniu godziny W, wybuchu powstania, na siedemnastą, przyniosła mi łączniczka w południe 1 VIII do Szpitala Dzieciątka Jezus. Była to – jak dowiedziałem się po wojnie– Alina Karpowicz, obecnie Odrowąż-Pieniążek, pseudonim Mila.

Z przeszło godzinnym wyprzedzeniem stawiłem się na miejsce. Lokal i cały personel punktu był przygotowany przez kogo innego. Nikogo tam nie znałem. Na hasło objąłem dowództwo. Skład personelu punktu prócz mnie stanowiły sanitariuszki. Nie pamiętam dziś wszystkich pseudonimów: Jadwiga Markiewicz (Anka), przełożona personelu sanitarnego, Wanda Krzeczkowska (lekarz dentysta), sanitariuszka kwalifikowana Maria Budziszewska (Myszka), Zofia Kłoczewska, Kazimiera Lewandowska, Irena Sadowska (Stefania), Eugenia Stradecka (Zenka), Donata Światkowska (Roma). W czasie powstania dołączyli do nas: lekarz Chwalisław Kobyliński, pielęgniarka Maria Prawosudowicz, sanitariusze Henryk Kalinowski, Witold Łastowiecki i Włodzimierz Żemajtis.

Wszystkie sanitariuszki zostały przyuczone na kursach konspiracyjnych. Lokal został przygotowany do udzielania tylko pierwszej pomocy z planowanym transportowaniem rannych do niedalekiego Szpitala Dzieciątka Jezus przy ulicy Nowogrodzkiej. Los, w postaci rozkazu dowództwa, połączył nas na najbliższe kilka miesięcy, na wspólne przeżywanie radości, nadziei i tragedii Powstania Warszawskiego. Wypadło nam udzielać pomocy nie tylko rannym, ale i wielu chorym spośród mieszkańców cywilnych z naszej i sąsiednich kamienic.

Pierwsze strzały w naszej okolicy padły około godziny 16.30. Spośród wielu rannych i chorych, którym udzieliliśmy pomocy w naszym punkcie, po czterdziestu pięciu latach w pamięci pozostali tylko niektórzy ranni i niektóre tylko postacie i zdarzenia. Pomocą są mi skrótowe notatki, które wówczas robiłem, które uzupełniłem po wojnie objaśnieniami, a które mi się zachowały, oraz rozmowy z dwiema sanitariuszkami, z którymi się spotykam.

W pierwszych dniach powstania, gdy brakowało wszystkiego z wyposażenia, młody kuzyn sanitariusza Kalinowskiego, Tadeusz Jóźwiak, zaprzyjaźniony z Wandą Krzeczkowską, wybiegł z bramy na ulicę, aby z domu położonego naprzeciw przynieść wiadra. Dosięgły go kule Niemców strzelających z ufortyfikowanego budynku poczty na rogu ulic Poznańskiej i Nowogrodzkiej, którego nie zdołały zdobyć nasze oddziały bojowe. Narażając życie, sanitariuszki ściągnęły go, już umierającego, do naszej kamienicy. Otworzył on długą listę pogrzebów na skwerku naszego podwórka. Była to też pierwsza tragedia, która dotyczyła jednej z naszych sanitariuszek. Starsza kobieta, ranna w brzuch, została dostarczona do punktu z obficie ropiejącą raną, w której roiły się „glisty” (larwy). I ona została tu pochowana. W piwnicy odbył się poród. Rodziła kobieta, którą wybuch powstania zastał z daleka od własnego domu. Opiekowaliśmy się noworodkiem i matką. Skąpe ilości zgromadzonego mleka w proszku przeznaczone były tylko dla tego noworodka. Pewien mężczyzna został ranny w głowę. Strzępy mózgu wysuwały się z rany. Trzeba było odnieść go do szpitala. Zaniosły go sanitariuszki pod komendą Donaty Światkowskiej, bardzo energicznej i bojowej dziewczyny, liczącej dopiero siedemnaście lub osiemnastu lat.

Odniosły go do Szpitala Dzieciątka Jezus, oczywiście idąc pod flagą Czerwonego Krzyża, aczkolwiek wiedzieliśmy wszyscy, że i to nie chroni od strzałów niemieckich. Szczęśliwie doniosły go tam i wróciły. W drodze powrotnej zostały zatrzymane przez Niemców zajmujących gmach poczty, koło którego musiały przechodzić. Niemcy rozpytali sanitariuszki i zrewidowali je. Snadź spodobała im się rezolutna postawa Donaty, bo wypuścili je i dali jeszcze sporo żywności, zmagazynowanej w gmachu pobliskiej operetki (Roma). Przyniosły więc spory zapas żywności. Niemcy pozwolili jeszcze przyjść po dalsze zapasy. To był wehrmacht. Korzystając z tej szczególnej możliwości jeszcze dwukrotnie poszły patrole sanitariuszek z noszami do Romy i przyniosły znów spory zapas żywności. Przy jej ogólnym braku miało to dla nas i dla chorych i rannych duże znaczenie. Później nie było to już możliwe, gdyż Niemcy strzelali także do sanitariuszek.

W sobotę 5 VIII przybyli do naszej kamienicy liczni mieszkańcy domów przy Nowogrodzkiej 45 oraz Poznańskiej 32, wysiedleni przez Niemców, którzy mężczyzn zatrzymali jako zakładników w gmachu poczty, a kobietom, starcom i dzieciom kazali się udać do naszego Czerwonego Krzyża. Opróżnione z mieszkańców domy podpalili. Na nas i na mieszkańców domów przy ul. Nowogrodzkiej 34 oraz 36 spadł obowiązek zaopiekowania się wysiedleńcami, zabezpieczenia im miejsc w mieszkaniach oraz wyżywienia. I wszyscy tę opiekę otrzymali.

Po zajęciu naszej kamienicy przez Niemców widzieliśmy tylko z bramy barykadę powstańczą przy ulicy Marszałkowskiej. Pewnego dnia zobaczyliśmy całą ulicę Nowogrodzką poza barykadą obwieszoną biało-czerwonymi flagami. Wielkie to było dla nas przeżycie zobaczyć wreszcie nasze flagi wywieszone na domach.

5 sierpnia po południu Polacy, wzięci jako zakładnicy z domu narożnego przy ulicy Poznańskiej naprzeciw poczty, zostali przez Niemców zapędzeni do rozbierania barykady przy ulicy Marszałkowskiej. Uzbrojeni i atakujący barykadę Niemcy kryli się za plecami około 20–30 Polaków, grożąc im karabinami. Wszyscy biegli rozproszoną grupą. Żołnierze z barykady nie mogli dopuścić Niemców do swej barykady. Musieli otworzyć ogień do nadbiegających. Przede wszystkim padali ranni i zabici Polacy, biegnący na przedzie, lecz padło też wielu Niemców. Atak niemiecki się załamał, wszyscy się wycofali. Lżej ranni i niektórzy zdrowi Polacy chronili się w bramie naszej kamienicy. Ciężko rannych ani zabitych Niemcy nie pozwolili zbierać z ulicy. Dopiero pod osłoną nocy zostali zabrani do kamienicy stojącej naprzeciwko. Do naszego punktu dotarło dwunastu rannych Polaków, sprowadzono też rannego Niemca w mundurze SS. Rannymi Polakami zajęliśmy się zaraz troskliwie, zostali na naszym punkcie. Niemiec był ranny w nogę. Pełne nienawiści młode sanitariuszki delikatnie rozcinały but, aby go zdjąć, a w ich sercach paliły się zgroza, ból i odraza do wroga. Ale swe obowiązki sanitariuszki wykonywały sumiennie. Cały czas stał nad nami oficer SS z rewolwerem w ręku. Byliśmy wszyscy świadomi, że każde spotkanie z esesmanami, jak również z wehrmachtem mogło zakończyć nasze życie. Nigdy co do tego nie było żadnej pewności. Zaraz po założeniu pierwszego opatrunku ów ranny został zabrany do niemieckiego szpitala.

Zdarzył się przypadek poronienia rozpoczynającego się u młodej kobiety. Konsylium, tj. doktorzy Falkowski, Zofia Falkowska, Piotr Kubikowski, Jankowiak i ja wydaliśmy opinię o konieczności wyłyżeczkowania macicy. Zabieg ten wykonał dr Józef Granatowicz, wysiedlony z Poznania, jedyny dysponujący odpowiednimi narzędziami. Wszyscy wymienieni lekarze byli w domu przy ul. Nowogrodzkiej 36, większość z nich bowiem złapał tu wybuch powstania. Mieliśmy chorych na czerwonkę i na dur brzuszny. Trzeba było ich izolować. Do tego celu przystosowaliśmy jedno z opuszczonych mieszkań na I piętrze. Kilku z tych chorych zmarło.

Przez cały pierwszy tydzień powstania nasze patrole sanitariuszek i sanitariuszy odnosiły na noszach rannych do Szpitala Dzieciątka Jezus. Później trzeba było tego zaniechać, bo Niemcy strzelali do nich mimo ich wyróżniania się białymi kitlami, opaskami na ramieniu i mimo dużej flagi Czerwonego Krzyża przez nich niesionej. Strzelali głównie Niemcy zajmujący gmach poczty, przed którą był betonowy bunkier. Obok tej poczty wiodła od nas droga do szpitala.

Nasz punkt był słabo zaopatrzony w leki, gdyż była to przychodnia bądź spółdzielnia dentystyczna, a organizował tę placówkę nie lekarz. Oczywiście żadnej broni nie mieliśmy. Nie byliśmy oddziałem bojowym. Również nie było zapasów żywności. Liczono się z kilkudniowymi tylko walkami. Od początku więc byliśmy skazani na skąpe, często głodowe racje żywnościowe. Ofiarność mieszkańców tej kamienicy uzupełniała nasze zapasy, lecz było tego niewiele, tym bardziej, że oprócz naszego piętnastoosobowego personelu musieliśmy wyżywić też naszych rannych i chorych, a kamienica była przeludniona po spędzeniu tu wysiedlonych ludzi z naprzeciwka, których mieszkańcy musieli żywić. Wszyscy jednak byliśmy wówczas już przyzwyczajeni do okupacyjnych trudności aprowizacyjnych, niedojadania i często głodowania.

Dość wcześnie wszystkie kamienice w całym kwartale budynków między ulicami Marszałkowską, Nowogrodzką, Poznańską i Alejami Jerozolimskimi zostały połączone przejściami piwnicznymi, mieliśmy więc dojście do budynku hotelu „Polonia”, w którym kwaterowało wojsko niemieckie. Początkowo był to wehrmacht; w połowie sierpnia przyszło na jego miejsce wojsko SS (Waffen SS). Odwiedzałem czasem rannych i chorych w sąsiedniej kamienicy przy ul. Nowogrodzkiej 36, w której też było dużo osób cywilnych. Mieszkała tam dr Zofia Falkowska, znana mi z Koła Medyków. Był też dr Falkowski, który wychodząc na rozkaz Niemców z miasta, zostawił mi torebkę z morfiną w proszku. Niejednemu rannemu przydała się ona później. W naszej kamienicy udzielałem pomocy mężczyźnie, u którego rozpoznałem ostre zatrucie nikotyną. Był on w stanie wielkiego podniecenia i niepokoju. Wobec chorych z biegunką – było ich sporo – byliśmy bezradni. Jedynie dieta kiełkowa ich ratowała.

Kalinowski i Łastowiecki z mojego rozkazu zbierali dla naszej „kuchni” w opuszczonych mieszkaniach pozostawioną żywność. Prócz personelu żywiliśmy też leżących u nas rannych i chorych. Na ten cel zajęliśmy też jedno z opuszczonych mieszkań. Opiekowaliśmy się nadto kilkoma samotnymi starszymi osobami, niedołężnymi, mieszkającymi w kamienicy. W znoszeniu znalezionej żywności pomagał domowy komendant obrony przeciwlotniczej Komisarek, który zorganizował spośród mieszkańców domu obronę dachu przed pociskami zapalającymi. On też otwierał puste mieszkania, do których wchodzili nasi sanitariusze. Był to energiczny mężczyzna, około 35–45 lat, często chętnie nam pomagający.

We czwartek 3 VIII odwiedziły nas dwie młodziutkie łączniczki z AK. Zbierały one informacje o sytuacji dla naszego dowództwa. Posłałem przez nie odpowiedni meldunek wraz z prośbą o przeniesienie nas na teren toczących się walk. Żadnej jednak potem instrukcji ani żadnego rozkazu nigdy nie otrzymałem. Całe dnie spędzaliśmy w naszym lokalu. Spacerowaliśmy tylko po podwórku-studni, otoczonym z czterech stron wysoką kamienicą. Widzieliśmy nurkujące samoloty, zrzucające bomby i ostrzeliwujące stanowiska powstańcze. Nasza bezsilność i bezradność przytłaczały nas. Tylko różne szeptem powtarzane, nie wiadomo skąd przychodzące wiadomości, często nieprawdziwe, o sytuacji w innych dzielnicach miasta rozpalały w nas raz radość bezmierną, innym razem rozpacz.

Od wybuchu powstania stale słyszeliśmy strzelaninę, czasem gęstą z karabinów maszynowych, czasem przycichającą, przerywaną pojedynczymi strzałami. Dość wcześnie włączyły się strzały i wybuchy pocisków armatnich, a około 10 VIII zaczęły „grać” tzw. szafy lub krowy. Nieprędko dowiedzieliśmy się, jakiego rodzaju są to pociski i jakie robią spustoszenia. Dopiero później też dotarło do nas te ich warszawskie określenia.

Niemcy zaczęli zrzucać z samolotów na tereny zajęte przez powstańców ulotki wzywające ludność cywilną do opuszczenia miasta, obiecując swobodny z niego wymarsz i dobre dalej traktowanie. Pierwsza grupa z naszych kamienic wyszła 10 VIII, druga następnego dnia. Poszło z nimi także kilku lżej rannych, którzy nie chcieli rozdzielać się z rodzinami. Wśród nich wyszedł Sikora. Bardzo niewielu mieszkańców decydowało się jednak na opuszczenie miasta i zawierzenie niemieckim obietnicom. A gdy doszły do nas wiadomości o rabunkach, ekscesach i gwałtach „kałmuków”, dokonywanych na uchodzących z miasta ludziach w okolicy Placu Narutowicza, ludzie przestali dobrowolnie wychodzić.

Wówczas, we środę 16 VIII, Niemcy kazali wszystkim zdrowym mieszkańcom naszych bloków wyjść z miasta, wypędzając ich z mieszkań. Wyszło wówczas dużo ludzi. Zostali chorzy, ranni i starcy. Na moją interwencję Niemcy pozwolili zostać naszemu Czerwonemu Krzyżowi, tj. całemu naszemu personelowi. Dużo mieszkań zostało wtedy opróżnionych. Pozostał z nami także 81–letni generał–chirurg, dr Witold Horodyński z żoną, mieszkający w naszym domu we frontowym parterowym mieszkaniu.

W poniedziałek 28 VIII Niemcy kazali wszystkim pracownikom sanitarnym zaraz opuścić Warszawę. Opiekę nad pozostałymi chorymi i rannymi przekazałem w ręce dr. Horodyńskiego. Oceniam, że tych nieszczęśliwych ludzi pozostało więcej niż dwudziestu. Dr Horodyński w końcu października 1944 r., około trzy tygodnie po upadku powstania, ewakuował chorych i rannych do jednego ze szpitali w Krakowie – Niemcy dali na ten cel pociąg sanitarny – a on sam z żoną, po krótkim pobycie pod Krzeszowicami, osiadł we wrześniu 1944 r. w Siedlcach, gdzie zmarł w 1954 r.

Nas Niemcy wyprowadzili pod eskortą piwnicami do ulicy Pankiewicza, potem ulicami Nowogrodzką, Filtrową, przez Plac Narutowicza na Dworzec Zachodni. Po drodze nie widzieliśmy żadnych oddziałów walczącej Warszawy. Szliśmy w strachu przed spotkaniem z „kałmukami”, tj. okrutnymi kolaborantami w hitlerowskich oddziałach pacyfikacyjnych. Na nasze szczęście tego dnia nie było ich formacji na naszej trasie. Przeszliśmy tak ulicami zasypanymi gruzem i szkłem, idąc zwartą kolumną, ubrani w białe fartuchy służby zdrowia i niosąc przed sobą flagę Czerwonego Krzyża.

Na Dworcu Zachodnim konwojenci z SS przekazali nas innemu oddziałowi SS, który wsadził nas do pociągu elektrycznego i wywiózł do Pruszkowa, do obozu. Było to już po godzinie policyjnej wyznaczonej na dwudziestą. Robiło się już ciemno. Od razu w pociągu nawiązaliśmy kontakt z obsługującym go polskim kolejarzem, umawiając go, aby nam pomógł w ucieczce. W momencie, gdy pociąg na chwilkę zatrzymał się na stacji Włochy, kolejarz ten zawołał: – Rote Kreuz aussteigen! (Czerwony Krzyż wysiadać!). Cały nasz oddział, do którego dołączyło paru młodych ludzi, do tej pory nas się trzymających, wysiadł, a pociąg wraz z eskortą SS pojechał dalej. Z perypetiami – na ulicy we Włochach natknęliśmy się na oddział „kałmuków” – ale i z tupetem przemaszerowaliśmy przez miasto i schroniliśmy się w malutkim mieszkaniu rodziców Wandy Krzeczkowskiej. Tam przenocowaliśmy do rana.

Dalsze losy związały mnie i naszą grupę z Nowogrodzkiej 34 z okolicą Warszawy, w której powstawały wówczas charakterystyczne szpitaliki dla uchodźców i wygnańców z powstania, najczęściej improwizowane. W moim wypadku chodzi o Górce. W 1944 r. gromady Górce Nowe i Górce Stare w gminie Młociny, sąsiadującej z Włochami i Boernerowem, wchodziły w skład powiatu warszawskiego. Dopiero po zakończeniu wojny zostały włączone w obręb miasta stołecznego Warszawy, do dzielnicy Wola. Wieś Górce była zelektryfikowana, ale nieskanalizowana. Szkoła powszechna mieściła się w drewnianym parterowym budynku o obszernych dwu izbach lekcyjnych i dwu mniejszych pokojach. We wsi były poza tym prawie wyłącznie parterowe domki indywidualne, z reguły drewniane.

Z chwilą wybuchu Powstania Warszawskiego wielu rannych, chorych, a także zdrowa ludność z dzielnicy Wola, uciekając przed represjami wojsk niemieckich, przechodziła przez okalające miasto miejscowości, jak Włochy, Jelonki, Górce i inne, szukając ratunku i pomocy u tamtejszych mieszkańców. U nich zatrzymywali się niezdolni do pieszej wędrówki. Znajdowali też schronienie w budynkach szkolnych i innych. Spotykali się wszędzie z samorzutną pomocą ludności, która dostarczała wyżywienia, noclegów i opieki, a także ubrań, zwłaszcza w późniejszym okresie powstania, gdy nadeszły chłodne dni. Szybko pomoc tę przejmowały samorzutnie powstające we wszystkich okolicznych miejscowościach organizacje charytatywne.

Przybywszy do Włoch zaraz nawiązałem kontakt z dowództwem AK w Milanówku i natychmiast z rąk lekarza miejskiego, dr. Śnigurowicza, szefa miejscowej służby zdrowia AK–po wojnie spotkałem go w MON, gdzie pracował w randze pułkownika– otrzymałem skierowanie dla całego naszego oddziału do Górc w celu stworzenia i prowadzenia powstańczego szpitala dla rannych, chorych i uciekinierów z Warszawy. Przybywszy tam, natychmiast przejęliśmy pełną opiekę nad zebranymi w budynku szkoły powszechnej chorymi, rannymi i ludźmi niedołężnymi. Cały nasz oddział, prócz Wandy Krzeczkowskiej, która pozostała we Włochach przy rodzinie, został zakwaterowany u Władysławy i Ignacego Kominków, którzy dali nam do użytku dwa większe spośród trzech posiadanych pokoje oraz kuchnię. Oczywiście nikt im za to nic nie płacił. Sypialiśmy tam na siennikach położonych na podłodze, a na dzień zbieranych w jedno miejsce. Tylko dr Chwalisław Kobyliński, jako człowiek starszy, spał na łóżku.

Pierwszą rzeczą, która miała nam zapewnić bezpieczny pobyt w Górcach, było zameldowanie nas wszystkich w Górcach z datą sprzed wybuchu powstania. Niemcy wyłapywali i wywozili do obozów wszystkich mieszkańców Warszawy, sprawdzając meldunki w tzw. kenn–kartach. Załatwił to w gminie Młociny Kominek z innymi wtajemniczonymi osobami już bez naszego udziału. W ten sposób mogliśmy po Górcach i okolicy poruszać się względnie swobodnie. Takie meldowanie z datą wcześniejszą było wtedy wokół walczącej jeszcze Warszawy i gdzie indziej szeroko praktykowane, ratowało ono warszawian przed aresztowaniem i wywózką. Z tego powodu nie była prowadzona żadna ewidencja chorych i rannych, których leczyliśmy i którym udzielaliśmy pomocy. Wymagały tego względy bezpieczeństwa. Otoczeni przez Niemców dość wcześnie wszyscy zdekonspirowaliśmy się między sobą. W Górcach było to już konieczne dla celów meldunkowych.

Pielęgniarka Władysława Kominek do naszego przybycia opiekowała się wszystkimi rannymi i chorymi, którzy zebrali się w pomieszczeniach szkoły, położonej blisko jej mieszkania. Chorzy i ranni, a także ludzie niedołężni leżeli na podłodze. Nie wszyscy mieli nawet sienniki. Nikt nie miał żadnej pościeli. Wszyscy leżeli w ubraniach, w jakich przybyli. Miejscowe panie gotowały im posiłki w naprędce rozbudowanej kuchni szkolnej. Przy pomocy miejscowych obywateli zbierano łóżka, pościel, sienniki, słomę, a także żywność, środki opatrunkowe, dezynfekcyjne i sanitarne oraz– w niewielkich zresztą ilościach– leki, wszystko z ofiar stałych mieszkańców Górc. Przy ich pomocy zorganizowaliśmy od razu naszą pracę i wspólnie nadal opiekowaliśmy się każdym, kto do nas trafił. Wykonywaliśmy naszą pracę w dzień i nocy, całą dobę, stale, gdy tylko nasi podopieczni tego wymagali i potrzebowali. W jednej z sal urządziliśmy stół opatrunkowy, a niedaleko mały ołtarzyk polowy, przy którym odbywały się msze św. Chorych i rannych było dużo. Nie było możliwe rozdzielenie ich w pokojach według rodzaju choroby czy nawet płci. Wszyscy przebywali we wspólnych salach. Staraliśmy się tylko oddzielić najbardziej zawszonych, przeważnie starców, od chorych i rannych, u których udawało się dokładniej wytępić tę plagę.

Spośród rannych uciekinierów z Warszawy, z powstania, leczonych w naszym szpitalu, szczególnie snuje mi się w pamięci postać pana Sawickiego. Miał wówczas około 28–36 lat i był mieszkańcem Woli. W jednym z pierwszych dni powstania Niemcy otoczyli kamienicę, w której mieszkał. Był to dom-studnia, jakich wiele stało w Warszawie. Spędzili wszystkich mieszkańców domu na podwórze i grupami wymordowali salwami z karabinów. Sawicki, doprowadzony w kolejnej grupie na miejsce egzekucji, tuż przed salwą upadł na leżące ciała wcześniej pomordowanych i dzięki temu nie został zabity ani nawet ranny. Na niego padali następni mordowani ludzie. Po tej akcji Niemcy podpalili kamienicę i wkrótce odeszli. Sawicki leżał wśród zwłok ludzi pomordowanych, opierając tylko grzbiet jednej stopy o płytę kamienną, jaką było wyłożone podwórko. Gdy odważył się wstać, Niemców już nie było. A miał spalony od rozżarzonej pożarem płyty kamiennej grzbiet stopy. Strach przed Niemcami był silniejszy od bólu oparzonej stopy. Opłotkami i ogrodami uciekł z tego miejsca, doszedł do Górc i tu pozostał, w budynku szkoły. Opiekowała się nim pani Kominkowa. Rana była głęboka. Gdy martwe tkanki odpadły, ukazały się na wierzchu obnażone kości śródstopia i czterech palców. Leczyłem go tam przez kilka miesięcy. W tym czasie odnalazła go tu żona i troskliwie się nim opiekowała. Jak pamiętamy, podała, że jest wnuczką gen. Józefa Bema. Sawicki, z podgojoną już raną, został potem w grudniu 1944 lub styczniu 1945 r. przewieziony do Szpitala w Milanówku.

Inny chory, starszy pan, miał ropiejącą ranę po przestrzale kolana. W tej ranie zawsze roiło się robactwo. Dzięki temu opatrunek znacznie mniej przemakał ropą. W tych prymitywnych warunkach amputowałem mu nogę. Pomagał mi dr Kobyliński i nasze sanitariuszki. Nie uratowało go to już jednak i zmarł z wycieńczenia. Robactwo w ropiejących ranach było powszechne. Nie było środków dezynfekcyjnych, aby je wytępić. Codzienne opatrunki powodowały tylko, że zmniejszała się jedynie jego ilość.

W Górcach po raz pierwszy w życiu samodzielnie odbierałem poród, mimo że jestem pulmonologiem. Na szczęście wszystko odbyło się bez powikłań. Młode sanitariuszki, trzymając lampę karbidową w ręku, ze zdumieniem po raz pierwszy przyglądały się, jak się to odbywa. W Górcach udzieliłem porady młodej dziewczynie, córce farmaceuty, bestialsko zgwałconej i pobitej przez żołdaka niemieckiego, chyba „kałmuka”. Wobec jej wielkiego rozstroju nerwowego, graniczącego z obłędem, wydałem zgodę na usunięcie ciąży. Zabieg wykonał inny lekarz. Pacjentka miała też taką zgodę innego lekarza, czego wymagało ówczesne prawo.

W październiku Irena Sadowska zachorowała na dyfteryt (błonicę). Surowicy nie miałem. Udałem się więc do miejscowej wojskowej jednostki niemieckiej i dostałem ją. Niemcy bardzo się bali chorób zakaźnych. Surowica ta uratowała chorą. Na prośbę lekarza z Boernerowa, dr. Stanisława Świtała, konsultowałem już w grudniu młodą, chyba około osiemnastu lat mającą dziewczynę, z utrzymującym się stanem wysokiej gorączki. Rozpoznałem u niej gruźlicze zapalenie płuc. Wówczas była to już nieuleczalna postać tej choroby i dziewczyna wkrótce zmarła.

Pamiętam wielkie przerażenie Donaty Światkowskiej, gdy po raz pierwszy stwierdziła u siebie wszy w ubraniu. Okazało się, że już wszyscy je mamy. Odtąd co wieczór odbywało się łowienie tych insektów w zakamarkach bielizny, zwykle przy świetle lamp karbidowych. Od wszy nie sposób było się uchronić, tak wiele ich mieli nasi pacjenci, a zwłaszcza staruszkowie. Zwalczaliśmy tę plagę u nich wszystkich, w miarę możności kąpaliśmy ich i strzygli, lecz nigdy nie udało się wyplenić wszy do końca. Dzięki naszym wysiłkom zmniejszyła się tylko ich liczba.

Wobec braku lekarstw, materiałów opatrunkowych i żywności, a także wielkiego niedostatku wyposażenia szpitala, kilkakrotnie jeździliśmy do Milanówka i do Pruszkowa – do PCK, RGO (Rady Głównej Opiekuńczej) i wydziału zdrowia, starając się o odpowiednie przydziały. Zawsze sporo rzeczy przywożono, najczęściej wozem konnym. Kiedyś Irena Sadowska z Eugenią Stradecką przywiozły z Pruszkowa dwie bele materiału, z którego następnie szyto ubrania dla pacjentów. Innym razem przywiozły leki oraz mięso końskie dla naszej kuchni. Był to wielki skarb.

Trzeba pamiętać, że mieszkańcy Warszawy często nagle opuszczali swoje mieszkania, nawet nie zawsze całkiem ubrani. Opuszczali je też w letniej, upalnej porze roku, a teraz nadchodziła zima, która wówczas była wyjątkowo mroźna i obfitująca w śniegi. Wypisując takich chorych, musieliśmy więc zaopatrywać ich w niezbędną odzież. Zbierano ją wśród mieszkańców Górc, a miejscowe panie szyły ubrania i płaszcze ze zdobywanych materiałów. W Górcach dr Kobyliński otrzymał wiadomość, że jego ukochany, jedyny syn, Janusz, zginął w powstaniu pod gruzami zwalonego domu przy ulicy Szpitalnej. Załamało to doktora zupełnie.

Niestety, jak już wspomniałem, nie było imiennego spisu chorych. Jedynie zachował mi się wykaz nazwisk osób bez imion, które leżały w naszym szpitalu w dniu jego likwidacji, tj. 20 XII 1944 r. Byli to na oddziale chirurgicznym: Sawicki, Filipowicz, Jachim, Kordulewska, Bednarski, Mucha, Sankowska, Nowański, Zawadzka, Bednarski mały, Marian (nazwisko nieznane); na wewnętrznym: Bednarska, Rusek, Górski, Cydzik, Skrzypek, Kurowska, Żmijewski, Żmijewska, Trybólska, Kuta F., Przyczyna, Galecki, Karpińska, babcia „od Autowęgra”; na zakaźnym: Jankowska; w przytułku: Chełczyńska, Keller, Muller, Dąbrowska, Woźniak, Stasinkiewicz, Bober, Marian Kuta, Lisiak, Opoczyńska, Fajecka, Zieliński, Obrębska, Zielińska, Chmielewska, Chmielewski wnuk, nowa od księdza, z Przedsionka, krzykliwa baba. Razem: 45 osób. Wyposażenie w łóżka przedstawiało się następująco: na oddziale chirurgicznym 7 łóżek, 1 prycza (razem: 8) przy stanie 11 chorych; na wewnętrznym odpowiednio: 7, 4 (11), 14; na zakaźnym: 1 łóżko i 1 chory; w przytułku: 3, 3 (6), 19. Łącznie 20 XII było 18 łóżek, 8 prycz (razem: 26), a chorych: 45.

Zestawienie to, sporządzone w dniu likwidacji szpitala, a raczej szpitalika, wskazuje, jak złe było wyposażenie tego prowizorycznego, powstałego z racji Powstania Warszawskiego punktu ratowania chorych i rannych, a także placówki opieki nad starcami i osobami niedołężnymi i samotnymi. Wszyscy byli uciekinierami z płonącej, walczącej Warszawy. A w pierwszym okresie działalności tego szpitala borykano się z sytuacją znacznie gorszą, początkowo nie było żadnych łóżek ani pryczy i, choć rannych i chorych było zawsze więcej, leżeli oni bezpośrednio na gołej podłodze drewnianej. Niektórzy z nich przebywali tu krótko, tylko 1–2 dni. Inni pozostali dłużej, nawet przez kilka miesięcy.

Większość naszych rannych i chorych leżała w swoich ubraniach na słomianych siennikach. Ułożeni byli pokotem na podłodze, często po dwie osoby na jednym sienniku czy jednej pryczy lub łóżku. Łóżko było już luksusem, przysługującym tylko najsłabszym z nich. Sprawiało to ogromne trudności w opatrywaniu rannych, żywieniu oraz utrzymaniu czystości, porządku i ładu. Wszak u wielu z nich nawet nie było mowy o tym, aby o własnych siłach mogli powstać ze swego legowiska. Pacjentom było więc bardzo źle i niewygodnie, lecz wszyscy rozumieli przymusową trudną sytuację. I tylko strach przed rozpryskującymi się we wsi pociskami armat zza Wisły kazał zapominać o niewygodach, napawając każdorazowo nową porcją strachu, strachu, który staraliśmy się łagodzić dobrym słowem nadziei i okazywanym na zewnątrz spokojem. W takich więc warunkach wszawica była zjawiskiem powszechnym i, zdawało się, rzeczą normalną.

Mniej więcej od połowy września 1944 r. stacjonowała w Górcach jednostka niemieckiej artylerii ciężkiej, trzy armaty dużego kalibru między budynkami mieszkalnymi. Niemcy ostrzeliwali z nich broniącą się Warszawę, a później, po upadku powstania, teren poza Wisłą, zajęty już przez wojska sowieckie i polskie. Był to 2. szwadron artyleryjski nr 641. Jego oficer, podporucznik Guttman, wydał nam zaświadczenie uprawniające do swobodnego poruszania się w terenie przez nich kontrolowanym. Stanowiska tej jednostki były też celem ostrzałów ze strony artylerii sowieckiej i polskiej.

Któregoś dnia nastąpił gęstszy ostrzał naszego terenu. Mimo to pracowaliśmy przy chorych bez przerwy. Jeden z pocisków spadł na teren szkoły-szpitala, blisko naszego budynku. Wybuch znacznie uszkodził budynek i powybijał wszystkie szyby. Na szczęście jednak nikt nie został ranny, mimo że odłamki pocisku przebiły się przez drewniane ściany do sal chorych, gdzie je potem zbieraliśmy.

W niedzielę 18 IX obserwowaliśmy jedyny wielki, „dywanowy” nalot samolotów alianckich ze zrzutami dla powstańców. Piękny, słoneczny dzień pozwalał na pełną obserwację lecących samolotów, wybuchających pod nimi pocisków niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, które nie dochodziły do wysokości, na jakiej leciały samoloty, oraz opadających czasz kolorowych spadochronów ze zrzutami. Odłamki niemieckich szrapneli gęsto koło nas padały. Kazałem więc wszystkim schować się do budynków, a sam dalej je obserwowałem. Nikt z nas wówczas nie został ranny. Niemcy myśleli, że to opadają spadochroniarze i otworzyli do nich huraganowy ogień. A to były podłużne, walcowate metalowe pojemniki pełne broni, leków i żywności. Niestety, większość z nich spadła na tereny zajęte przez Niemców. Potem dostaliśmy część jedwabnych czasz spadochronowych, które podzieliliśmy między siebie.

Gdy doszły do nas wiadomości o przygotowywaniu w Puszczy Kampinoskiej odsieczy dla powstania, wyruszyliśmy całą zaprzysiężoną grupą w tym kierunku. W drodze doszedł nas jednak rozkaz powrotu do bazy w Górcach, gdyż akcja kampinoska została odwołana. Byliśmy wtedy w Boernerowie, przed kościołem. Zarządziłem więc marsz powrotny, grupkami, po dwie–trzy osoby. Jako pierwsze poszły dwie młode sanitariuszki. Po drodze, gdy szły między zasiekami z drutu kolczastego, dogoniło je dwu „kałmuków”, którzy je zaatakowali w niedwuznacznych celach. Zaczęły uciekać. Szczęśliwie dobiegły do załadowanego drabiniastego wozu konnego, eskortowanego przez żołnierza niemieckiego. Widząc sytuację, wyciągnął on rewolwer i grożąc nim, odpędził napastników, którzy złorzecząc i zapinając spodnie wycofali się. Zarówno dziewczęta jak i następne grupki, szczęśliwie dotarły z powrotem do Górc. Wszyscy byli zrozpaczeni, że nie dotarliśmy do Kampinosu. I tylko Donata Światkowska, z moją zgodą, opuściła nas następnego dnia i przeniosła się do partyzantki w lasy koneckie.

Po upadku powstania obserwowaliśmy systematyczne wyburzanie i palenie domów w stolicy. Niemcy do tej roboty zabierali przymusem mężczyzn z okolicy miasta i ci, wracając wieczorem, opowiadali, jak Niemcy rabują wszystko w mieście i wywożą ciężarówkami na zachód, a splądrowane zabudowania burzą kwartał po kwartale i podpalają. Wiedzieliśmy o rabunku zbiorów w muzeach, wiedzieliśmy o zburzeniu ówczesnego Dworca Głównego przy Alejach Jerozolimskich. Dworzec ten, wybudowany w 1937 r., niedługo przetrwał i nigdy już nie został odbudowany.

Korzystając z tych informacji, zwróciliśmy się do miejscowej niemieckiej jednostki wojskowej o zezwolenie na wejście do miasta i przywiezienie łóżek szpitalnych, materacy, leków i materiałów opatrunkowych. Zezwolenie takie wydała nam niemiecka komendantura miejscowa (Ortskommandantur Groty Nr 15650). Zezwolenie to opiewało na cztery osoby: dr Jan Gliński, Zofia Kłoczewska, Bernarda Hapon i Stanisław Romanowski. Na swą usilną prośbę Irena Sadowska, która chciała zobaczyć swój dom i poszukać ewentualnych wiadomości o rodzinie, poszła z nami zamiast Bernardy Hapon, stałej mieszkanki Górc.

I my, mieszkańcy Warszawy, też chcieliśmy zobaczyć, czy zostało cokolwiek z naszych domów. Przeszliśmy więc ulicą Wolską, przez Plac Teatralny, koło zburzonego Ratusza, na Plac Zamkowy. Tu pokłoniliśmy się zwalonemu z połamanej kolumny posągowi króla Zygmunta III, przyjrzeliśmy się morzu ruin bohaterskiej Starówki. Na Krakowskim Przedmieściu, Sewerynowie i Nowym Świecie leżało jeszcze wiele zwłok. Posąg Chrystusa przed kościołem św. Krzyża leżał zwalony. Ulica Mokotowska mało była zniszczona. Przez plac Zbawiciela i ulicę Marszałkowską, dalej Chmielną i Zielną zaszliśmy na ul. Śliską, gdzie mieszkałem pod numerem 18 na II piętrze. Długo musiałem się rozglądać, aby ustalić, które z piętrowych hałd gruzów są z naszego domu. Dopiero zauważona na wierzchu ruin moja pogięta pedałowa umywalka lekarska wskazała mi miejsce, gdzie mieszkałem. W następnych dniach jeszcze dwukrotnie szły nasze wyprawy do miasta i przewoziły, co się udało im znaleźć, dla naszego szpitala. Ja już w nich nie brałem udziału.

W tych tragicznych dniach wieczory zaczęły się nam dłużyć. Często spędzaliśmy je przy świecach, gdyż brakło elektryczności. Te chwile wypełnialiśmy piosenkami harcerskimi, partyzanckimi i powstańczymi. Praca i śpiew zagłuszały niepokój o naszych najbliższych. Niejeden, jak dr Kobyliński, dowiadywał się później o tragedii własnej rodziny.

Wracając pamięcią do pracy młodych pracownic sanitarnych (wszystkie były w wieku od 17 do 25 lat, ja – 28 lat), kieruję uwagę na ich wielką troskliwość o chorych i rannych, niezwykły patriotyzm i oddanie dla przyjętych dobrowolnie obowiązków. Nikt nigdy nie pytał o wynagrodzenie. Wszyscy swą pracą i oddaniem starali się ulżyć cierpieniom uciekinierów z walczącej Warszawy. W całym zespole panowała czysta harmonia i dominowało pragnienie wyzwolenia z okupacji. Maria Budzyńska, zwana Myszką, pochodziła z poznańskiej rodziny ziemiańskiej i była życiowo bardzo niezaradna, lecz każdemu gotowa usłużyć. Sadowska, energiczna dziewczyna przyjaźniła się z Genką Stradecką, razem też zdawały maturę. Najbardziej bojowa była Donata Światkowska, która czuła się bardziej żołnierzem niż sanitariuszką. Jadwiga Markiewicz była nieco starszą, bardziej stateczną panią.

W połowie grudnia 1944 r. dostałem prawie jednocześnie dwa rozkazy. Jeden od władz administracyjnych, aby zlikwidować nasz szpital, drugi, od dowództwa AK, o jej rozwiązaniu na tym terenie. Nie pamiętam, kto mi ten rozkaz przyniósł. Oba rozkazy wykonałem 20 XII 1944 r. Szpital rozwiązałem, tworząc z inspiracji miejscowych ludzi w jego miejscu punkt ratowniczo-sanitarny, punkt dożywiania oraz dom starców. W niedzielę 31 XII 1944 r. zostało sporządzone komisyjne sprawozdanie z działalności tego szpitala, które się zachowało w moim archiwum. Utrwaliło ono nazwiska wielu osób, które nie szczędziły swego wysiłku, trudu i dobrej woli w tych nadzwyczaj trudnych chwilach powstańczego zrywu i powszechnej tragedii mieszkańców Warszawy i kraju.

Spośród mieszkańców Górc zapamiętałem obok małżonków Kominków wielce pomocnych i aktywnych, kierownika szkoły Piotra Kłyka, Franciszka Kominka, Franciszka i Marię Galczewskich, Feliksa Pawelca, Witolda Wodzyńskiego, Stanisława Romanowskiego oraz szereg innych osób. Jestem dumny, że dane mi było z nimi wszystkimi oraz z dzielnymi sanitariuszkami wspólnie nieść w ówczesnych wojennych warunkach pomoc, gdzie było to możliwe. Przez nasz szpital przewinęło się 94 chorych, przez przytułek 757 osoby, a ambulatoryjnej pomocy udzielono 4276 chorym.

Na specjalnej, ostatniej odprawie oddziału sanitarnego AK przekazałem swym podwładnym rozkaz likwidacji oddziału i zwolniłem ich z dalszego wypełniania złożonej przysięgi.

Na zakończenie mogę dodać, że po dziesięciu pierwszych powojennych latach pracy w Zgorzelcu i zorganizowaniu tam od podstaw całej powiatowej służby zdrowia, następnie po 27 latach pracy w Sanatorium Przeciwgruźliczym w Rudce, przez ostatnie 9 lat jako jego dyrektor, jestem na emeryturze i pracuję nadal na pół etatu w Poradni Przeciwgruźliczej w Otwocku. Irena z Sadowskich Goller i Eugenia ze Stradeckich Żukowska ukończyły po wojnie studia medyczne i przez wiele lat pracowały w tym zawodzie lekarskim w Warszawie i okolicy. Obecnie są na emeryturze. Rozmowy z nimi przypomniały wiele szczegółów. Zofia Kłoczewska i Kazimiera Lewandowska niedawno zmarły w Warszawie. Dr Kobyliński także już zmarł, pracował w Łukowie. Władysława i Ignacy Kominkowie, mieszkańcy Górc, również nie żyją. Piotr Kłyk był już wtedy starszym panem i też nie żyje. Dr Stanisław Śwital, higienista warszawski, zmarł w Warszawie w 1985 r. Wanda Krzeczkowska otworzyła po wojnie gabinet dentystyczny we Włochach. Losy pozostałych osób, wymienionych w tej relacji, nie są mi znane, ale po upływie prawie 45 lat z pewnością prawie wszyscy już nie żyją. W styczniu 1990 r. zmarł też nasz dowódca powstańczy, płk. Wacław Łukasik. Swą energią i uporem zdołał skupić wokół siebie wszystkich członków IV zgrupowania żołnierzy AK Gurt, w którym utrzymujemy więzi koleżeńskie i tradycje powstańcze.

Wspomnienie było publikowane w: Przegląd Lekarski 48, 1/ 1981.