<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

SZPITAL POWSTAŃCZY

Ludwik GARMADA

SZPITAL POWSTAŃCZY

W okresie bezpośrednio poprzedzającym powstanie otrzymałem od szefostwa sanitarnego AL na Warszawę polecenie zorganizowania punktu opatrunkowego na Woli w zakonspirowanym mieszkaniu przy ul. Długosza. Celem przyuczenia personelu pomocniczego zorganizowano kurs dla sanitariuszek. 1 VIII 1944 prowadziłem właśnie zajęcia przy ul. Marii Kazimiery na Marymoncie w mieszkaniu jednej z kilkunastu uczestniczek kursu, kiedy powiadomiono nas o strzelaninie przy kinie „Tęcza” i zamknięciu komunikacji ze Śródmieściem. Przez wiadukt nad Dworcem Gdańskim Niemcy nie przepuszczali nikogo i tak zostałem odcięty od mojego mieszkania przy ul. Koszykowej. Gościny udzielili mi znajomi na Żoliborzu.

Nazajutrz zacząłem się rozglądać za jakąś placówką medyczną, gdzie mógłbym w czymś być pomocny. Nastrój na ulicach był podniosły, powiewały biało-czerwone chorągwie, spokoju nie zakłócały żadne odgłosy walki. Od przechodniów dowiedziałem się, że w szkole przy ul. Czarnieckiego 49 organizuje się szpital powstańczy. Szefowa placówki, dr Celina Zalewska, starsza, bardzo wytworna pani, po krótkiej rozmowie zaprosiła mnie gorąco do współuczestniczenia w szeregach załogi tworzącego się szpitala. Moje praktyczne umiejętności medyczne były raczej liche, choć od dyplomu otrzymanego we Lwowie minęły już trzy lata. Rok z nich spędziłem w obozie koncentracyjnym, zaś kolejne dwa po ucieczce z obozu ukrywałem się przed gestapo pracując dorywczo, najczęściej fizycznie. W szpitalu kręciło się już paru lekarzy, z których jedynym chirurgiem był dr Jerzy Szulc, późniejszy profesor ortopedii, szef oddziału w Szpitalu Bielańskim i klinice WAM. Z Jerzym szybko się zaprzyjaźniłem. Jakoś szybko nabrał do mnie zaufania oraz do moich zapewnień, że rzeczywiście jestem lekarzem, gdyż przy sobie nie miałem żadnego papieru stwierdzającego ten fakt. Na to, że po kilka dniach „przyjąłem się” w szpitalu, wpłynęło prawdopodobnie również, że w czasie pobytu w obozie otarłem się trochę o chirurgię w obozowym lazarecie oraz zbieg okoliczności, iż pozostali lekarze reprezentowali internę, ginekologię, radiologię i pediatrię (żona dr. Szulca).

Szkoła, w której zainstalowaliśmy się, miała stołówkę wraz z dużą kuchnią. Obecnie wykorzystywano ją do gotowania posiłków dla okolicznych jednostek powstańczych. Już na trzeci dzień zaobserwowałem dwóch chłopaków inaczej „oznakowanych” niż większość. Zamiast orła na opasce i liter WP na ich opaskach figurowały duże AL. Wypytałem ich o siedzibę jednostki i wkrótce znalazłem się na IV kolonii WSM, gdzie zameldowałem się w dowództwie obwodu AL Warszawa-Północ. Jeszcze tego samego dnia zostałem zgłoszony do szefa obwodu żoliborskiego AK płk. Żywiciela (M.Niedzielski), który formalnym rozkazem przydzielił mnie do służby w szpitalu nr 104, czyli właśnie tam gdzie, już rozpocząłem pracę w charakterze wolontariusza.

Pierwsze dni sierpnia upłynęły na Żoliborzu we względnym spokoju, co sprzyjało pracy organizacyjnej i zgraniu się personelu. Początkowo dziewczęta, bo z nich był w ogromnej większości złożony personel, z nieufnością, lecz i zaciekawieniem zerkały na moją AL-owską opaskę na ramieniu, podchodząc do mnie ostrożnie, jak nie przymierzając pies do jeża. Już po kilku jednak dniach, czy to po stwierdzeniu, że ów „komunista” to normalny facet chętny do pracy, nie różniący się od innych, czy też w związku z napływem rannych wymagających zespołowej pomocy, lody zaczęły topnieć. Wreszcie nasze wzajemne stosunki zmieniły się w mocną i trwałą przyjaźń, która przetrwała do dziś mimo wielu zachybotań losowych. W połowie miesiąca, kiedy Niemcy zaczęli stosować ostrzał pociskami rakietowymi wystrzeliwanymi z tzw. krów (ze względu na ryk poprzedzający wybuch), przenieśliśmy szpital do pobliskiego Fortu Sokolnickiego, którego metrowej grubości mury dawały bezpieczeństwo naszym pacjentom. Doszlusowało do nas dwóch studentów medycyny z tzw. Szkoły Zaorskiego: Janek Anyżewski (Ostoja) i Andrzej Seyfried (Bąbel) stanowiąc dużą pomoc w coraz to cięższych warunkach pracy. Spiritus movens szpitala to Jerzy Szulc, który mieszkał w sąsiednim domu i praktycznie pełnił permanentny dyżur.

Po upadku Starówki wzmógł się znacznie nacisk Niemców na Żoliborz. Ostrzał był już właściwie ciągły. Z wiaduktu Dworca Gdańskiego i z Cytadeli padały pociski snajperów, a do pocisków kruszących – „krów” dołączyły granatniki oraz artyleria umieszczona na wagonach kolejowych przetaczanych przez Most Gdański i na monitorach, krążących po Wiśle. Sytuacja robiła się coraz bardziej dramatyczna. Rannych przybywało, zmniejszał się natomiast zapas leków i materiałów opatrunkowych. Na Żoliborz zaczął zaglądać głód. Dzielnica była otoczona przez Niemców. Z jednej strony Cytadela i strzeżona linia kolejowa, z drugiej Centralny Instytut Wychowania Fizycznego (CIWF) na Bielanach, a wreszcie Powązki i Wola dawno będące już w ręku Niemców.

Bardzo skromne już od początku wyposażenie żołnierzy w broń i amunicję uległo również dramatycznemu wykruszeniu. Sytuacja trochę się poprawiła, kiedy Praga została zajęta przez I dywizję gen. Berlinga. W drugiej połowie września co noc pojawiały się lecące od Wisły „kukuruźniki” i z lotu koszącego zrzucały broń, amunicję oraz worki z żywnością. Powodzeniem cieszyła się kasza tak przygotowana, że starczyło ją tylko zagotować, natomiast do pięknych złocistych puszek amerykańskich z rosyjskim napisem „swinaja tuszonka” ludzie nie mieli zaufania. Poszła plotka, że Amerykanie uszczęśliwili nas mięsem małpim z Brazylii (?!) i dopiero doskwierający głód nakłonił owych „wybrednych” do przeproszenia się z tuszonką, która zresztą okazała się zwyczajną wieprzowiną, tyle że bardzo tłustą. Często można było teraz napotkać chłopaków z nowiutkim kałasznikowem na ramieniu, tylko nie bardzo było wówczas do kogo strzelać. Niemcy nie wdawali się w bezpośrednią walkę, czekając najwidoczniej na zmasowany atak lotnictwa i czołgów. Na tym etapie mógł nas już ocalić tylko cud. Wiadomym było, że po kapitulacji innych dzielnic Warszawy ten sam los czeka i Żoliborz, lecz głośno nikt o tym nie mówił. Słowo kapitulacja nie mogło po prostu przejść przez gardło.

Rozkaz Bora o złożeniu broni został przyjęty jak mowa pogrzebowa. Serce się krajało patrząc na te wcześnie wydoroślałe dzieciaki, kiedy z obłędnym smutkiem w oczach zdawali wrogowi broń i ze spuszczoną głową szli do niewoli. Dla tych tysięcy chłopaków i dziewcząt sprawa była od początku jednoznaczna i oczywista. Nie wątpili ani na chwilę, że dowództwo wydało rozkaz o wybuchu powstania, mając zapewnienie sojuszników o ich pomocy wojskowej, o rychłym lądowaniu spadochroniarzy Sosabowskiego, o życzliwym stosunku sowieckiej armii, która po oswobodzeniu Warszawy pójdzie dalej na zachód, a nasze oddziały powstańcie przyłączą się do I Armii WP itd. itp. Żołnierze rwali się wprost do walki pomimo marnego uzbrojenia. Entuzjazm i patriotyzm miały wynagrodzić skąpy przydział amunicji. Ranni uciekali nocą ze szpitala, aby dołączyć czym prędzej do swoich jednostek. Krążące tu i ówdzie plotki o nieporadności dowództwa, braku kompetencji czy błędnej polityce traktowano jako zdradę i dywersję. Dla nas starszych, a szczególnie dla tych, którzy mieli dostęp do wiadomości tzw. bum, bum, bum, czyli komunikatów BBC, tragizm sytuacji stał się oczywisty, gdy dowiedzieliśmy się, iż dowództwo powstania nie tylko nie uzgodniło wcześniej swych planów ze sztabem Armii Czerwonej, ale nawet nie miało akceptacji naszych najściślejszych sojuszników w Londynie i Waszyngtonie. Nie tylko nikt nam nie zagwarantował pomocy, ale wręcz przeciwnie, zapewniono nas chłodno, że nie mamy na co liczyć.

W dniu kapitulacji szpital był pełen rannych, a personel uwijał się prawie bez wypoczynku dzień i noc. Po południu korzystając z krótkiej przerwy międzyoperacyjnej wyszedłem odetchnąć na podwórku fortu. Nie poczułem bólu, ani nie usłyszałem huku. Jakby olbrzymia miękka pięść z waty rzuciła mnie na ziemię. Ocknąłem się na stole opatrunkowym i zrozumiałem, że jestem ranny. Pocisk z granatnika, który rozerwał się na podwórku, nafaszerował mnie odłamkami jak zająca śrut z flinty myśliwego. Widocznie tak mi było pisane, bo niektóre odłamki prawie ocierając się o duże naczynia utkwiły w częściach miękkich od policzków po uda. Kilka z nich, jak widać bardziej złośliwych, połamało mi kości obu podudzi.

Niemcy po wypędzeniu ludności cywilnej zarządzili ewakuację szpitala i do wywiezienia ciężko rannych podstawili nawet kolumnę sanitarek. Półprzytomnego, w wysokiej gorączce, z obiema nogami w gipsie odwieziono mnie do Pruszkowa i wyrzucono (dosłownie) na beton w dawnej hali warsztatów kolejowych. Nazajutrz rano znalazł mnie tam starszy o rok kolega ze studiów, który z ramienia PCK pełnił w obozie przejściowym jakąś pomocniczą funkcję. Tego samego popołudnia zorganizowano furmankę i wraz z dwoma rannymi lekarzami i ich żonami wyruszyliśmy na poszukiwanie pomocy. W szpitalu pruszkowskim odprawiono nas z kwitkiem z powodu braku wolnych łóżek. Dopiero interwencja jednej z „naszych” żon poskutkowała. Opróżniono gabinet fizykoterapii i wstawiono trzy łóżka.

Po kilku dniach potworny ból nogi spowodował konieczność zdjęcia gipsu. Okazało się, że rozpoczęło się ropne zapalenie stawu skokowego, wędrujące później w górę podudzia. Trzy kolejne operacje odbarczyły nieco kończynę, ale ostre dolegliwości utrzymywały się nadal. Pech chciał, że nie można było zastosować u mnie leczenia sulfonamidami, będącymi wówczas, przed erą antybiotyków, lekiem z wyboru. Jeszcze na studiach po skaleczeniu kolana wystąpiła jako powikłanie róża przyranna. Zastosowano mi wówczas intensywną kurację sulfonamidową, która spowodowała zapalenie wątroby i żółtaczkę miąższową. Teraz byłem więc zdany tylko na własne siły odpornościowe, mocno już nadwerężone długotrwałą chorobą. Myślę, że uratowały mnie częste mikrotransfuzje świeżej krwi. Dawcami, a raczej dawczyniami były pielęgniarki i sanitariuszki z Szarych Szeregów, które przyjechały do Pruszkowa wraz z ewakuującym się szpitalem i mieszkały w pobliżu. Rychło dowiedziały się, że „ich doktor” cienko przędzie i bez wahania zgłosiły chęć pomocy. Dziś to już dostojne panie z gromadą wnuków, ale dla mnie pozostaną zawsze młodymi wspaniałymi dziewczętami, którym być może zawdzięczam życie.

W marcu 1945 r. wróciłem do Warszawy o dwóch kulach i ze sztywnym stawem skokowym. Postanowiłem jak najszybciej nadrobić stracone lata. Rozpocząłem specjalizację na oddziale chirurgii ogólnej szpitala Przemienienia Pańskiego. Pod kierunkiem ordynatora dr. Mieczysława Pyrzakowskiego przeszedłem twardą szkołę, ale nabyłem nie tylko mnóstwo wiedzy praktycznej, lecz również przyzwyczajeń zawodowych przydatnych w dalszej karierze. Przez cztery lata (1951–1955) pracowałem w nowo otwartym szpitalu MSW przy ul. Wołoskiej. W 1955 r. dostałem asystenturę w I Klinice Chirurgicznej AM w Warszawie. W 1962 r. zgłosiłem swoją kandydaturę na stanowisko ordynatora oddziału chirurgicznego w nowym szpitalu wybudowanym właśnie przez Hutę Warszawa. Po wygranym konkursie prowadziłem ten oddział do emerytury przez 20 lat.

Tytuł dr. medycyny, przemianowany później na dr. n. med., zdobyłem w 1951 r., zaś specjalizację II° w 1952 r. W latach 1952–1953 pracowałem w szpitalu PCK ufundowanym jako pomoc Polski dla sponiewieranej ciężką wojną ludności cywilnej Korei. W latach 1959–1960 skierowano mnie dzięki znajomości francuskiego i angielskiego na stanowisko lekarza polskiej delegacji w Międzynarodowej Komisji Rozjemczej w Indochinach. W 1966 –1967 odbyłem wielomiesięczny rejs statkiem PLO na linii Gdynia – Jokohama – Gdynia jako lekarz okrętowy. W latach 1980–82 pełniłem funkcję wykładowcy (reader) oraz kierownika oddziału klinicznego na uniwersytecie Maiduguri (Nigeria). Od 1982 do 1997 r. prowadziłem ambulatorium chirurgiczne w lecznictwie otwartym w Warszawie.

Całe życie miałem aktywne, barwne i interesujące. Powstanie Warszawskie stanowi w nim ważki rozdział, który wspominam raczej bez entuzjazmu. Klęski powstania nie uważam za dopust losu ani też „rzucenie losu na stos, na stos”. Nie sądzę też, abym był „kamieniem przez Boga rzuconym na szaniec”. To, co pozostało po powstaniu, to gorycz z przyczyny ludzi, którzy powodowani wybujałą ambicją wodzowską, nadwartościowaniem swoich talentów militarnych czy politycznych, lub po prostu przez osoby nawiedzone, doprowadzili do tragedii. Jest rzeczą dyskusyjną, czy ma sens chęć dowiedzenia swoich racji własną śmiercią, jak to uczynił przywódca socjalistycznego buntu Zygelbojm, popełniając w Londynie samobójstwo, aby zaprotestować przeciw obojętności możnych tego świata w obliczu holocaustu. Ostatecznie każdy dysponuje swoim własnym życiem, ale poświęcenie życia kilku tysięcy wspaniałej młodzieży i dwustu tysięcy ludności cywilnej dla nieosiągalnego, choć szczytnego celu, to już przekracza granice społecznie przyzwolonej etyki i moralności. Można by to nazwać jeszcze bardziej dosadnie, ale po pół wieku ostrość ocen nieco się zatarła.

… I to by było na tyle.

Życiorys

Urodzony w 1917 r. w Krakowie. Gimnazjum ukończył w Tarnowie w 1935 r. Dyplom lekarza otrzymał we Lwowie w 1941 r. W latach 1942–1943 był więźniem obozu SS we Lwowie. Po ucieczce z obozu ukrywał się w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego pracował w szpitalu powstańczym nr 104 na Żoliborzu. Ciężko ranny został przewieziony przez obóz przejściowy w Pruszkowie do tamtejszego szpitala powiatowego. Przeszedł szereg operacji i przebywał tam do chwili ucieczki Niemców.

W latach 1945–1949 skończył specjalizację z chirurgii w Szpitalu Przemienienia Pańskiego w Warszawie. Następnie pracował w szpitalu MSZ przy ul. Wołoskiej, a w latach 1955–1962 w I Klinice Chirurgicznej AM w Warszawie. W 1951 uzyskał stopień doktora. W 1962 r. objął stanowisko ordynatora oddziału chirurgicznego w szpitalu przy Hucie Warszawa. Funkcję tę pełnił do 1982, tj. do chwili przejścia na emeryturę.

W latach 1952–1960 był delegowany do szpitala PCK w Korei. W latach 1959–1960 był członkiem Międzynarodowej Komisji Rozejmowej w Indochinach. W okresie 1966–1967 pracował jako lekarz na linii japońskiej PLO. W latach 1980–1982 był kierownikiem kliniki i wykładowcą chirurgii ogólnej na uniwersytecie stanowym w Maiduguri (Nigeria).