<< powrót

Exodus- Służba zdrowia po Powstaniu Warszawskim

Szpital powstańczy. Hoża 13

Szpital powstańczy. Hoża 13

Publikowane i opowiadane wspomnienia dotyczą najczęściej bohaterstwa podczas walk i w obliczu zdarzeń dramatycznych i tragicznych jak masowa śmierć, rany i urazy. Na tym tle przedstawiano głównie nadzwyczajną w tych warunkach działalność lekarzy chirurgów, jak i pełną ofiarności pracę sanitariuszek. W dniach powstania w Warszawie pozostawała ludność stale zamieszkała lub przesiedleńcza, szukająca w mieście schronienia. Miasto pełne było cywilnych mieszkańców, którzy nagle znaleźli się w nieprzewidywalnych sytuacjach i starali się przeżyć mimo wszystko oraz ocalić swych bliskich.

Po wkroczeniu Niemców do Polski tysiące ludzi zachorowało na czerwonkę. Polska i Niemcy
były terenami endemicznymi czerwonki. W Polsce czynnikiem dominującym była bardzo toksyczna
odmiana Shigella: S. shigae (S.dysenteriae 1), w Niemczech przeważały zachorowania wywołane
przez S. flexneri i S.sonnei. Przechorowanie nie dawało odporności, leków przeciwbakteryjnych
jeszcze nie było, a stosowana w wojsku polskim szczepionka m.in przeciw czerwonce „penta” nie
dawała efektów. Zachorowania szerzyły się i wśród zwycięzców, i wśród pokonanych oraz ludności
cywilnej. Obowiązywała bezwzględna izolacja chorych. Choroba dla wielu była śmiertelna.

W okresie Powstania Warszawskiego przemieszczanie się ludzi ze zburzonych domów i mieszkań, niedostatek wody i brak kanalizacji, często głód lub niedostateczne i niewłaściwe żywienie oraz stłoczenie stwarzały warunki sanitarne sprzyjające szerzeniu się chorób zakaźnych. Także pora roku – okres późnego lata i wczesnej jesieni była jak najbardziej sprzyjającą. Epidemie od niepamiętnych czasów towarzyszyły wojnie i zbierały większe żniwo niż działania wojenne.

Oprócz ran i urazów, które zdarzały się najczęściej, ludzie cierpieli również na zdawałoby się banalne tzw. ,,zaburzenia żołądkowe”. Jednak w takich warunkach sanitarnych, w jakich znalazła się ludność Warszawy, nawet takie przypadłości mogły mieć tragiczne skutki.

W czasie II wojny światowej w okupowanej Warszawie występowały bardzo często choroby zakaźne, a wśród nich czerwonka, zwana wówczas krwawą dyzenterią. Była to choroba, na którą w getcie warszawskim w latach 1940-1943 umarło 40% chorujących i która w okresie Powstania Warszawskiego szerzyła się wśród walczących i ludności cywilnej.

O czerwonce jako chorobie zakaźnej, która w okresie przedantybiotykowym objęta była bezwzględnym obowiązkiem hospitalizacji, po raz pierwszy usłyszałam w lecie 1944 roku. Pod koniec czerwca 1944 r. zachorowałam na szkarlatynę. Mój ojciec lekarz uważał, że zgodnie z obowiązującymi przepisami sanitarnymi, powinnam być odizolowana i tak znalazłam się w szpitalu zakaźnym św. Stanisława na Woli, przewieziona tam urzędową karetką. Leżałam w budynku najdalszym od ulicy, na I lub II piętrze.

Wyglądając z okna sali widywałam pod murem szpitala siedzących dorosłych mężczyzn. Byli to pacjenci chorzy na czerwonkę, którzy nie mogli opuścić szpitala z powodu obowiązującego okresu izolacji chorych zakaźnie.

1 sierpnia ok. godz. 13 pojawiła się na oddziale moja mama, prosząc o wypisanie mnie ze szpitala. Obowiązujący okres izolacji chorego na szkarlatynę wynosił wówczas 6 tygodni. Mama, zapewniała, że w mieszkaniu stworzy dla mnie odpowiednie warunki izolacji -będę w osobnym pokoju i będę miała kontakt tylko z nią. Mnie wyjaśniła, że w nocy przyśniła jej się nieżyjąca już moja babcia, która poraniona odłamkami bomby niemieckiej zmarła na skutek zakażenia ran.

O wypisie ze szpitala zadecydowało to, że rodzina była „lekarska” i można było wierzyć, że moja choroba nie będzie zagrażała nikomu z otoczenia.

Przez miasto przejechałyśmy rikszą rowerową. Było pochmurno, ale dość ciepło jak to w sierpniu. W mieszkaniu przy ul. Brackiej 10 znalazłyśmy się ok. godz. 15.30. Wkrótce dały się słyszeć pojedyncze, rozproszone strzały karabinowe. Powstanie wybuchło! Był to wtorek 1 sierpnia

1944 r. Pamiętam, jak dziś, choć miałam dopiero 10 lat – za mało, by walczyć, za dużo, by nie rozumieć i nie pamiętać.

Po 5 dniach na skutek działania Niemców z sąsiedniego gmachu byłego banku BGK zapalił się dach. Trzech młodych mężczyzn, którzy usiłowali gasić pożar, zginęło pod ostrzałem. Uwolniona z pokoju-izolatki z drzwi balkonu pierwszego piętra widziałam kopanie grobu na skwerku podwórza, a przede wszystkim po raz pierwszy w życiu ludzi zabitych. Dotąd pamiętam zszarzałe twarze, pomięte brudne ubrania, mundury. Ponieważ strych tlił się, rodzice zdecydowali się opuścić mieszkanie i przenieść się w głąb dzielnicy. Wieczorem przechodząc przez wykopy na ulicach, podwórka i przejścia podziemne przekute pomiędzy piwnicami dotarliśmy na ul. Hożą do mieszkania kolegi mojego ojca, też lekarza. Jego rodzina nakarmiła nas i pozwoliła się przespać. Następnego dnia okazało się, że w oficynie domu na Hożej 13 zorganizowano szpital i mój ojciec przyda się jako lekarz. W życiorysie ojciec napisał: „W czasie Powstania otrzymałem szpital powstańczy przy ul. Hożej 13, jako komendant oraz lekarz oddziału wewnętrznego. W tym samym szpitalu prof. Meisner, chirurg szczękowy, prowadził oddział dla rannych z całej dzielnicy”.

O ile pamiętam, szpital urządzono w budynku szkoły, mieszczącej się przy drugim lub trzecim podwórzu idąc od bramy Hoża 13. Pod koniec września byłam w jego podziemiu na mszy św. i miałam okazję zobaczyć chorych i personel. W relacji ojca przez szpital przewinęło się wielu lekarzy, którzy zajmowali się chorymi. Przez pewien czas pracował m.in. dr Pacho, późniejszy dyrektor w Ministerstwie Zdrowia. Jego żona zginęła tragicznie we wrześniu, podczas wybuchu pocisku działa kolejowego „Grubej Berty”.

Nasza rodzina zamieszkała początkowo na najwyższym piętrze budynku Hoża 13. Dr Serafiński, znacznie starszy kolega ojca ze względów bezpieczeństwa opuścił swoje mieszkanie na piętrze i przeniósł się na parter. My zajęliśmy jego mieszkanie. Mieliśmy widok na niebo od podwórza. Od frontu szyby były wybite, poza tym było niebezpiecznie – snajper mógłby nas mieć „w zasięgu” i postrzelić. Ojciec rozpoczął pracę w szpitalu i codziennie spędzał tam długie godziny. Mama opuszczała nas, udając się gdzieś do dowództwa i pisała tam „na maszynie” m.in. biuletyny informacyjne. Jeden egzemplarz przynosiła do domu i mogłam przeczytać, że Niemcy rozstrzelali chorych ze szpital zakaźnego – ilu nie pamiętam. Wiem tylko, że moje koleżanki z tajnych kompletów, czyli podziemnego nauczania, zamówiły mszę św. za moją duszę, która odbyła się w jednej z piwnicznych kapliczek, urządzonych przez mieszkańców domów. Któregoś dnia sierpniowego tata przyniósł „wojskową” torbę, a w niej kilka dojrzałych pomidorów. Oddając zawartość mamie powiedział: „poszukaj, w kredensie jest butelka czerwonego wina” . (Ojciec lubił wina i znał się na nich – dziadkowie prowadzili sklep kolonialny, a on w okresie szkoły i studiów pomagał w sklepie- prowadził buchalterię i zamówienia).

Zapamiętałam jego słowa: „Do szpitala zgłosił się z objawami czerwonki chłopak, członek oddziału walczącego w okolicach placu Trzech Krzyży. Pomidory uzbierał w ogrodach „Frascati”. Chłopak musi zachować dietę i nie powinien ich jeść, ale czerwone wino będzie dla niego odpowiednim
lekiem.”

Tak sielskie życie było tylko w początkowych dniach Powstania. Wrzesień spędziliśmy w czyjejś piwnicy, całe dnie siedząc na złożonym w niej węglu, czasem nawet oddychając przez mokre chustki, kiedy pył z burzonych budynków stawał się duszący.

Wiele lat później, będąc w Berlinie na Światowym Kongresie Chorób Pochodzenia Pokarmowego w 1986 r. poczułam, że „dopada mnie ostry nieżyt żołądkowo-jelitowy”. Żadnych leków nie miałam, a w najbliższej aptece zaoferowano mi tannalbinę jako jedyny lek sprzedawany bez recepty. Tabletki natychmiast zażyłam i popiłam czerwonym winem, kupionym w sąsiednim markecie. Efekt był właściwy – dolegliwości minęły. Musiałam tylko uważać, by nikt z uczestników nie zorientował się, że popijam wino. Niestety nie mogłam go przelać i piłam z firmowej butelki.

W „ Vademecum terapeutycznym” z wczesnych lat 50. ubiegłego wieku w rozdziale „Czerwonka bakteryjna” jako jeden z leków polecanych w tym zakażeniu wymieniono czerwone wino. Podobnie w wydanej w 1953 roku książce pod redakcją prof. W. Bincera „Ostre Choroby Zakaźne”. Przekonałam się, że pomysł mojego ojca wynikał z jego wiedzy lekarskiej, a nie był eksperymentem dokonywanym na pacjencie.

Dr med. BOLESŁAW STYPUŁKOWSKI, mój ojciec, był studentem Wydziału Lekarskiego
Uniwersytetu Warszawskiego w latach 1924-1930. Na Walnym Zebraniu Koła Medyków
został wybrany do Zarządu i powierzono mu obowiązki skarbnika. Przewodniczącym został Witold
Odrzywolski, wiceprzewodniczącym Jan Rutkiewicz, sekretarzem Jan Byczek, sekcję społeczną
(pożyczek) prowadził Franciszek Bohdanowicz, a naukową Leon Manteuffel. W grudniu który rok ojciec napisał pracę z historii medycyny dla prof. Wrzoska uzyskując tytuł doktora. Praca ta, nadal znajdująca się w zbiorach Uniwersytetu Warszawskiego, również zapewniała mu tytuł doktora medycyny.

30 czerwca 1930 r. otrzymał dyplom ukończenia studiów i zyskał tytuł doktora wszech nauk medycznych.                 |

„FRANCISCUS CZUBALSKI Medicinae Uniyersae Doctor, Physiologiae Professor, Promotor Ritus Constitutus in virem clarissimum BOLESLAUM STYPUŁKOWSKI nationae Polonum… doctoris medicinae universae, nomen and honores potestatemque, artem tam medicam chirurgicamque, quam ophtalmicam atque obstetriciam exercendi contulimus in eiusque rei fidem hasce litteras Universitatis sigillio sanciendas curavimus. Varsoviae, die XXX Unii, anni MCMXXX”

Podpisy i duża pieczęć z godłem uniwersytetu i napisem w otoku: SIGILLIUM UNIVERSITATIS
VARSOVIENSIS/Nr 2366/709 poświadczała dokument.

Był to ostatni dzień nadawania tytułu doktora wszech nauk medycznych. Ojciec miał ogromną wiedzę i doświadczenie. Od 1931 r. pracował na oddziale wewnętrznym szpitala św. Ducha u doktora Stanisława Wąsowicza (w okresie wojny p.o. ordynatora oddziału wewnętrznego szpitala św. Ducha, który po spaleniu w 1939 r. budynku przy ul. Senatorskiej, mieścił się na terenie Szpitala Ujazdowskiego). Ojciec na swoim oddziale kształcił również studentów medycyny ze słynnej „ szkoły Zaorskiego”. Stosował w diagnostyce starą metodę opukiwania z osłuchiwaniem wyuczoną

u doktora Wąsowicza. Ponadto od 1932 r. pracował jako kierownik Poradni Przeciwgruźliczej Warszawskiego Towarzystwa Przeciwgruźliczego przy ul. Miodowej l w Warszawie. Oprócz badania osobiście prześwietlał klatkę piersiową pacjentów. Podobnie czynił w prywatnym gabinecie lekarskim w nieistniejącym już domu przy ul. Brackiej 10. Aparat rentgenowski stał zawsze w jego gabinecie tak w Warszawie, jak i później w Częstochowie. Jego wnuczka, pracując jako specjalista radiolog, posługuje się już i tomografią, i rezonansem magnetycznym, ale niestety nie ma bezpośredniego kontaktu z pacjentem.