<< powrót

Tajne Studia Medyczne w Warszawie 1940-1944

Słowo o „Zosi Dużej”

Anna Jakubowska „ Paulinka”

Słowo o „Zosi Dużej”

Moje związki z konspiracją zaczęły się od działalności w organizacji „Pet”, do której wciągnęły część naszej klasy starsze koleżanki ze Szkoły J. Kowalczykówny, tj. Halina Urbanowicz i Wanda Leopold.

Początkowo nasza działalność polegała głównie na organizowaniu form samokształcenia, nauki samodzielnego myślenia i wyrabiania postaw obywatelskich. Z czasem – poprzez kontakty Wandy Leopold z Zofią Krassowską, z którą się przyjaźniła – przeszłyśmy szkolenie sanitarne.  Wtedy właśnie lepiej poznałam Zofię Krassowską „Zosię Dużą”. Była ona naszym głównym wykładowcą, a także organizowała nam krótkie praktyki w szpitalach, punkty sanitarne itp.

„Zosia Duża” – późniejszy dowódca plutonu żeńskiego „Oleńka”, wbrew swojemu pseudonimowi nie była duża ani nie robiła wrażenia silnej fizycznie. Przeciwnie, była drobna, niepozorna, niczym się nie wyróżniała. A jednak właśnie ona zdobyła w krótkim czasie autorytet nie tylko wśród całego zespołu żeńskiego, ale – co ważniejsze – wśród chłopców i dowódców.

Zosia zorganizowała nam przede wszystkim szkolenie sanitarne. Musiałyśmy zdobyć wiedzę z zakresu udzielania pierwszej pomocy rannym i chorym, stosowania podstawowych lekarstw w nagłych wypadkach, robienia zastrzyków (również dożylnych), bandażowania, przenoszenia rannych itp. Zorganizowała nam również kurs posługiwania się bronią i ogólne przeszkolenie bojowe, które miało nam się przydać, kiedy zostaniemy przydzielone do oddziałów męskich.

Po akcji na Kutscherę skontaktowała się ze mną „Marysia Biała”, bardzo zdenerwowana, że nie może złapać „Zosi Dużej”, a musi natychmiast przywieźć kogoś, kto miałby grupę krwi A, do dr. Żebrowskiego w Szpitalu Maltańskim. Miałam właśnie taką grupę i byłam uszczęśliwiona, że chociaż w taki sposób mogę pomóc uczestnikowi tej akcji. Niestety, ranny zmarł po paru dniach.

Charakterystyczna była reakcja Zosi na wiadomość o tym, że ja dałam krew rannemu. Mimo tragicznej, żałobnej atmosfery po śmierci uczestników akcji (przyjechałam akurat do Szpitala Wolskiego, aby zluzować Zosię przy Bronku „Locie”, kiedy zakomunikowała mi, że on nie żyje) Zosia mnie dosłownie zwymyślała. Byłam ciągle jeszcze najmłodsza w tym zespole i bardzo chuda. Koleżanki wiedziały, że znajduję się w dosyć ciężkich warunkach z powodu aresztowania mojej Matki (Ojciec umarł przed wojną), i dlatego Zosia starała się mnie oszczędzać; otaczała mnie specjalną kuratelą, co m.in. wyrażało się w tym, że nie zgadzała się (ku mojej rozpaczy) na mój bezpośredni udział w akcjach.

W tym przypadku uznała utratę przeze mnie krwi za rzecz karygodną, która może się odbić na moim wątłym zdrowiu. I oto co postanowiła. Dostałam od organizacji (po raz pierwszy i ostatni) jakąś sumę pieniędzy (zdaje mi się, że 500 zł), które miałam spożytkować na intensywne dożywianie w ciągu tygodnia (czy 10 dni) urlopu; zostałam co prawda zwolniona z obowiązków łączniczki, ale w zamian za to zobowiązana do nadrobienia powstałych zaległości w nauce (uczyłyśmy się na kompletach). Aby mnie oderwać od Warszawy, wysłano mnie do samodzielnego drewnianego domku w Świdrze, należącego chyba do Wandy Czeczerdy. Zosia mnie uprzedziła, że wpadnie na inspekcję, żeby sprawdzić postępy w nauce i zobaczyć, czy się poprawiłam i odpoczęłam. I rzeczywiście przyjechała. Mimo tylu zajęć pamiętała o tym!

Zosia była również u mnie w domu, kiedy dosyć ciężko chorowałam na żółtaczkę, i z miną lekarza o wieloletniej praktyce badała mnie i ordynowała lekarstwa. W mojej pamięci pozostał szczegół, charakteryzujący

raczej jej psychikę niż kwalifikacje. Otóż w czasie mojej choroby ktoś mi przyniósł parę przydziałowych landrynek, których ja – mimo że uwielbiałam słodycze – nie zjadłam z powodu złego samopoczucia i wysokiej gorączki. Landrynki leżały na stoliku przy łóżku i dopiero pod koniec wizyty Zosi przyszło mi do głowy, żeby ją poczęstować. Wówczas Zosia demonstracyjnie odetchnęła z uczuciem ulgi i powiedziała, że od początku myślała, że jeśli nie zaproponuję jej cukierka, to znaczy, że jestem bardzo chora, a teraz jest już o mnie spokojna.

Myślę, że będąc bardzo młoda (miałam wtedy 15–16 lat) nie potrafiłam docenić osobowości Zosi, która umiała wyrobić sobie taki autorytet i egzekwować iście wojskową subordynację, a jednocześnie okazywała nam tyle serca i zrozumienia w drobnych, codziennych sprawach, poświęcając wiele swojego czasu.

Warszawa, 1973 r.                              Anna Jakubowska „ Paulinka”