<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

PRZEŻYŁAM ... cz.3

Krystyna Marta PERSON–NEJMAN

PRZEŻYŁAM …

cz.3

Natalia i ja dostałyśmy przydział do kliniki laryngologicznej prof. Dobrzańskiego, o ile dobrze pamiętam nazwisko– powstanie zastało go w klinice w czasie usuwania migdałków u jakiegoś młodego człowieka. Profesor odstąpił nam małą salkę, gdzie mogłyśmy spać na wysokich opatrunkowych kozetkach. Pozostałe koleżanki dostały przydziały na inne oddziały, a miejsce do spania w małym pokoju, na tzw. Syberii (tak nazywałyśmy w szkole najbardziej oddaloną od dyżurki salkę chorych na internie – zresztą rzeczywiście bardzo zimną). Po dwóch czy trzech dniach Krystyna Jarecka odeszła ze szpitala do WIG-u i razem ze stacjonującymi tam chłopcami z AK dokądś się razem wycofali. My pozostałyśmy w szpitalu.

W tym czasie nasz szpital jeszcze nie należał do żadnej z walczących stron. W ciągu dnia od strony Oczki pojawiali się ostrożnie Niemcy, a wieczorem i nocą od al. Jerozolimskich i Nowogrodzkiej nasi chłopcy z WIG-u. Po wycofaniu się powstańców z WIG-u Niemcy przejęli pełną władzę nad szpitalem. 15 VIII pozwolili chętnym opuścić szpital. Podobno wyszło sporo osób, wśród których znalazł się jeden z lekarzy. Część z nich, głównie kobiety, dostały się przed wyjściem z Warszawy na etap przejściowy na „Zieleniaku”. Zrobiło się trochę więcej miejsca. Niemcy rozlokowali swoich żołnierzy w małych grupkach na poszczególnych oddziałach. Na laryngologii też było kilku żołnierzy, którzy dwa razy dziennie wychodzili z innymi na akcję. W tym czasie prowadzili podobno działania w okolicach Chmielnej. Zdarzyło się chyba dwukrotnie, że nie wszyscy wrócili z akcji. Po kilku dniach zabrano ich z oddziału. Któregoś dnia Zosia i Nata wyprawiły się z siostrą Żelechowską za zgodą Niemców do magazynów w podziemnych garażach budynków mieszkalnych między al. Jerozolimskimi, Chałubińskiego i Nowogrodzką. Przyniosły stamtąd niebyle jakie zapasy, między innymi solone masło, kakao i cukier. Zrobiłyśmy sobie krem. Oczywiście Basia miała rację, mówiąc, że to świństwo, ale my mimo wszystko zjadłyśmy z przyjemnością. Zaniosłyśmy chłopcom. Opinie były podzielone, ale wszyscy spróbowali. Gryf nawet trochę zjadł.

25 sierpnia Niemcy wpuścili na teren szpitala własowców i zarządzili ewakuację. Musiał wyjść cały personel i wszyscy chodzący chorzy. Nasi chłopcy i Bronka zostali. Pożegnałyśmy ich ze łzami w oczach, obiecując, że jeśli tylko będzie taka możliwość, wrócimy. Najdłużej żegnał się z nami i Aldkiem Gryf, tak jakby przeczuwał, że się już nie zobaczymy. Zostawiłyśmy im resztki żywności, jaką miałyśmy. Na ul. Oczki uformowała się ustawiona przez Niemców dość pokaźna kolumna ewakuowanych. Nasza piątka razem z prof. Dobrzańskim, Panią Kochaną i Aldkiem znalazła się prawie w jej końcówce. Nagle w czole kolumny rozległy się krzyki, coś jakby się poruszyło i padły strzały. Podobno zginęła jedna z lekarek, która wyszła z szeregu.

Nikt z naszej grupy nie miał bagażu, poza profesorem, który niósł parasol. Część osób z niższego personelu szpitalnego miała dość znaczne tobołki, które zresztą w miarę posuwania się kolumny w kierunku Dworca Zachodniego stopniowo się zmniejszały. W pewnym momencie w pobliżu pl. Narutowicza podjechała do nas „buda” i Niemcy zaproponowali, że mogą podwieźć słabszych. Aldek po postrzale w brzuch niezupełnie doszedł do siebie, ja od kilku dni gorączkowałam, więc zdecydowaliśmy się skorzystać z okazji. Gdzieś tam w głębi kołatała się myśl, że mogą nas wywieźć gdzieś, skąd się nie wraca, ale zaryzykowaliśmy. Oprócz nas wsiadło jeszcze kilkanaście starszych osób, ale tych objuczonych bagażem Niemcy nie chcieli zabrać. Dowieźli nas do Dworca Zachodniego i tu czekaliśmy na nasze towarzystwo. Po przyjściu reszty ewakuowanych, Niemcy załadowali nami dość szczelnie wagony towarowe i po jakimś czasie ruszyliśmy w podróż w nieznane.

To nieznane to był Pruszków. Pociąg wjechał na jakąś bocznicę, wyładowali nas i zaczęła się segregacja. Jedni na lewo, inni na prawo. Pomagała w tym lekarz weterynarii dr Kiełbasińska. Kazała nam zdjąć czepki i fartuchy i udawać chore. Przy jej pomocy zakwalifikowano nas do grupy, która nie dostała się do obozu w Pruszkowie, a skierowana została do szpitala dla psychicznie chorych w Tworkach. Noc spędziliśmy w salach chorych na jakichś kocach i materacach na podłodze. Wśród osób, które dostały się do Tworek znalazł się znajomy mego taty, adiunkt kliniki internistycznej prof. Orłowskiego, dr Rydygier. Skoro świt wyprowadził on naszą grupę pięciu dziewcząt i Aldka ze szpitala.

Znalazłyśmy się przed bramą szpitalną i dalej musiałyśmy sobie jakoś same poradzić. Znałam w Pruszkowie rodzinę ojca naszej koleżanki z Torunia. Całe szczęście byłam tam z nią kilka razy przed powstaniem i wiedziałam, gdzie mieszkają. Doszliśmy wszyscy do Pruszkowa. Natalia i ja zapukałyśmy do pp. Chojnickich z prośbą o pomoc. Młodszy brat ojca Krysi zajął się nami serdecznie. Załatwił dla nas mieszkanie w jakiejś niewykończonej willi w Leśnej Podkowie, zameldowanie w Pruszkowie z wsteczną datą. Dostałyśmy słomy, kartki na obiady w RGO, trochę żywności, jakąś kołdrę, poduszkę. Spaliśmy wszyscy, tzn. cała szóstka pokotem na podłodze zasłanej cienką warstwą słomy, na jednej poduszce i pod jedną kołdrą. Aldek od lewej strony jako jedyny mężczyzna, pierwszy jako chory dostał miejsce na kawałku poduszki i przykryty został kawałkiem kołdry. Ja jako gorączkująca leżałam obok, także uprzywilejowana kawałkiem poduszki i kołdry, obok mnie Natalia. Dalej kolejności nie pamiętam. W każdym razie noc była długa, duszna i ciasna, bo przecież jakiś kawałek kołdry musiał zostać jeszcze dla Natalki. Nasza trójka przewracała się z boku na bok na komendę.

Rano Ewa wypruła zaszyte w spódnicy dolary. Pan Chojnicki je wymienił i Ewa obdzieliła nas pieniędzmi. Po dwóch czy trzech dniach załatwiono nam lepsze lokum w dużej eleganckiej willi z pięknym ogrodem. Aldek spotkał w Leśnej Podkowie swoich rodziców, Ewa męża, a Basia jakichś kuzynów czy koleżankę. Zostałyśmy we trójkę: Nata, Zosia i ja. Obiecałyśmy naszym rannym, że wrócimy i chciałyśmy tej obietnicy dotrzymać. Zosia nawiązała kontakt z dr. Wagnerem, który zorganizował nasz powrót do szpitala w Warszawie. 3 IX wyruszyliśmy z Milanówka zaopatrzeni w przepustkę i dojechaliśmy ponownie do Dworca Zachodniego, skąd samochodem zawieziono nas do szpitala.

Po ewakuacji chorzy praktycznie byli całkowicie pozbawieni opieki. Pozostały jedynie trzy czy cztery najstarsze siostry zakonne, które jakoś uchroniły się przed wypędzeniem, chowając się w domu sióstr Szarytek. Nasza trójka podzieliła się pracą. Zaczęłyśmy pracować w trzech różnych pawilonach i miałyśmy pod opieką po kilkudziesięciu ciężko chorych. Każda z nas przejęła pełną obsługę „swojego” oddziału. Spełniałyśmy funkcję salowych, pielęgniarek i czasami lekarzy. Zamieszkałyśmy w gabinecie dr. Rydygiera.

W końcu sierpnia i na początku września Niemcy oczyszczali z ludności zdobyte dzielnice. Sporo osób wychodzących z Warszawy z różnych powodów „zawadzały” po drodze o szpital i pozostawały tu. Tak trafili jeszcze przed naszym przyjazdem lekarze ze szpitala ewangelickiego dr Bohdan Bednarski, dr Tadeusz Turski (przed powstaniem pracował na chirurgii u prof. Wojciechowskiego) i student medycyny Roman Chodorowski. Zajęli się oni oddziałami chirurgicznymi. Po kilku kolejnych podróżach do Milanówka i z powrotem pozostał w szpitalu dr Wagner. Na internę przywędrowała lekarka, specjalistka z chorób zakaźnych. Powróciła także siostra Żelechowska i znów roztaczała nad nami opiekuńcze skrzydła.

Niestety, nie wszyscy nasi ranni przeżyli okres poewakuacyjny. Gryfa już nie było. Lekarze z Koszykowej operowali go z powodu olbrzymiego tętniaka tętnicy udowej. Nie wytrzymał tego. W pierwszą czy drugą noc po naszym powrocie zmarł Janek. Bronka i Jurek żyli, choć stan ich był bardzo ciężki. Jurek mimo naszych tłumaczeń i argumentów dr. Wagnera nie dał się namówić na amputację nogi. Chciał jeździć na nartach, chodzić po górach, życie bez nogi nie miało dla niego wartości. Podobnie Bronka nie zgadzała się na amputację.

Po upadku Czerniakowa ktoś nas zawiadomił, że można pójść po rannych, którzy leżą opuszczeni, bez opieki w jakiejś szopie. Bez namysłu i dyskusji zdecydowaliśmy natychmiast, że idziemy. Niemcy przydzielili po dwie osoby na nosze. Zosia chyba z dr. Bednarskim, Natalia z dr. Turskim, a ja z Chodorowskim. Ochotnicy do noszenia zgromadzili się przy izbie przyjęć. Było nas kilkanaście osób. Wyróżniała się ładna, może trzydziestoletnia kobieta, ubrana w niebieski mundurek sióstr z domu dziecka Boduena (nie wiem, czy prawidłowo napisałam nazwisko tego kapłana). To ona w swobodnej rozmowie z komendantem szpitala ustalała trasę i wszystkie warunki naszej wyprawy. Nie wiedziałyśmy, kim ona jest, więc nazywałam ją Niebieska Pani. Okazało się, że to dzięki niej mogłyśmy pójść po rannych. Tylko ona z racji pewnej zażyłości z komendantem była w stanie przekonać go o konieczności podjęcia takiej decyzji. Ludzie oceniali ją bardzo różnie. Trzeba jednak przyznać, że swoje dobre układy z Niemcami wykorzystywała w szlachetnych celach.

Na Czerniaków prowadzili nas Niemcy dość okrężną drogą – z Oczki przez Filtry, Kolonię Staszica do Wawelskiej, al. Niepodległości, Rakowiecką, Puławską, Al. Szucha, Szpital Ujazdowski, Górnośląską do Rozbrat. Domy na Kolonii Staszica, w których jeszcze niedawno byłyśmy, stały częściowo podpalone, szare, smutne ziejące pustką. Na terenie Szpitala Ujazdowskiego swąd spalenizny, kikuty wypalonych pawilonów, na progu jednego z nich zwęglone zwłoki człowieka z wyciągniętą ku niebu zastygłą ręką. Na Górnośląskiej spuchnięte, cuchnące, rozkładające się ciało konia. Przechodzimy rozbitymi schodami w dół i już Rozbrat. Niemcy doprowadzili nas do jakiejś szopy, skąd zabieramy rannych. Wracamy tą samą drogą. Odpoczywamy chwilę w Al. Szucha, tuż przy budynku gestapo. Przy okazji zabieramy ze sobą do pomocy kilku młodych mężczyzn, wygarniętych przez Niemców z okolicznych domów. Wszystkich udało się ulokować w szpitalu.

W dniu 28 listopada Nata z Zosią i dwoma chłopcami, z tych uratowanych w Al. Szucha, wybrali się do ogrodu pomologicznego, żeby uzupełnić nasze „kaszowe menu” ziemniakami, pomidorami i innymi witaminowymi smakołykami. Znaleźli się pod obstrzałem Niemców stacjonujących w szkole chemicznej tuż przy Ministerstwie Komunikacji. Strzelali pociskami „dum–dum”. Jeden z nich zabił chłopca i rozerwał się w nodze Natalii. Zosia przyczołgała się do szpitala i pobiegłyśmy z noszami po Natę. Niemcy strzelali, ale jakoś szczęśliwie dotarłyśmy na oddział, gdzie zajęli się Natą dr Bednarski i dr Turski. Oni uratowali jej życie i nogę, choć miała z nią później dużo kłopotów, ale jak obiecał dr Bednarski, tańczyć mogła. W dalszym ciągu pracowałyśmy z Zosią na swoich oddziałach. Zajmowałyśmy się Natalią, Bronką i Jurkiem, a ja szyłam z koców ręcznie, bawełną do cerowania, spódnice, bo robiło się chłodno i nie miałyśmy w co się ubrać.

W dwa czy trzy dni po zranieniu Naty, chyba 30 IX, wyjrzałam przez okno i zauważyłam wjeżdżający przed bramę od ul. Nowogrodzkiej ciężarowy samochód, który szybko przejechał wzdłuż ogrodzenia w kierunku pl. Starynkiewicza. Na odkrytej platformie stała wyprostowana, chyba siwa, starsza pani, a obok dwaj czy trzej mężczyźni. Podobno byli to delegaci Komendy Głównej AK jadący do kwatery von dem Bacha do Ożarowa. 2 X podpisano kapitulację.

Następnego dnia pobiegłam z Zosią do izby przyjęć, gdzie urzędował komendant szpitala. Chciałyśmy dostać przepustkę do Śródmieścia. Zastałyśmy tam kilkadziesiąt osób otaczających komendanta i domagających się przepustki. Z boku stała Niebieska Pani z uśmiechem na ładnej buzi. Zobaczyła nas, jak weszłyśmy do holu i przerażone patrzyłyśmy na krzyczący tłum. Zdałyśmy sobie sprawę, że nie mamy żadnych szans na otrzymanie przepustki. W pewnym momencie Niebieska Pani znalazła się obok nas i zapytała: – Chcecie przepustkę?– Szybko odpowiedziałyśmy: – Tak! Nasi rodzice są w Śródmieściu.– Kobieta energicznie przecisnęła się przez tłum do komendanta, coś mu powiedziała, zwróciła się do otaczających go ludzi, żeby się odsunęli, zawołała nas, żebyśmy podały nazwiska i tylko my dwie dostałyśmy tego dnia przepustki. Z wdzięcznością wspominam tę nieznaną mi kobietę, bo tylko jej zawdzięczam możliwość spotkania z rodziną i później zabranie ojca do szpitala.

Z Oczki na róg ulic Koszykowej i Chałubińskiego przeleciałyśmy z błyskawiczną szybkością. Przy barykadzie Niemiec sprawdził nasze przepustki zdziwiony, że idziemy tam, skąd ludzie mają wychodzić. Za drugą barykadą stała nasza polska dziewczyna. Zapytałyśmy, czy nie wie gdzie mogą być powstańcy z Odwetu. Skierowała nas na Noakowskiego. Dotarłyśmy do Romana. Był jeszcze szczuplejszy, miał bardziej szarą twarz z przygaszonym wzrokiem. Odniosłam wrażenie, że był właściwie zdziwiony, że nas widzi. Zdałyśmy mu dokładne sprawozdanie z tego, co się z nami działo od 10 VIII. Uśmiechnął się i powiedział, że nie spodziewał się, że jesteśmy takie zaradne. Spokojnie przyjął wiadomość o śmierci Janka, o śmierci Gryfa. Prosił, żeby nie mówić nikomu. W pokoju obok był brat Gryfa zupełnie załamany po śmierci rodziców. Umówiłyśmy się, że przed wyjściem do szpitala przyjdziemy jeszcze raz.

Przeszłyśmy przez pełną dołów Koszykową. Zosia pobiegła na Wspólną. Przy zbiegu ulic Koszykowej, Śniadeckich i Marszałkowskiej rozbity dom ze sklepem Braci Pakulskich, na przeciwnym narożniku zrujnowany dom obok Izby Lekarskiej i wreszcie Koszykowa 35, mój dom. W bramie powitał mnie nasz Walenty: – O Boże, to panienka żyje? A my tu wszyscy byliśmy na mszy za pani duszę. – Ano, pewnie dlatego żyję, że się za mnie pomodliliście.– Uściskałam go serdecznie. Zanim doszłam do mieszkania, wszyscy sąsiedzi z suteryn i parteru witali mnie jak zmartwychwstałą. Weszłam na górę. Drzwi otwarte. W domu kręcą się jacyś obcy ludzie i w końcu, w drugim pokoju widzę ojca. Powitaliśmy się bez słów. Zobaczyłam tylko w jego oczach łzy tak jak przy pożegnaniu. Za chwilę wpadł Wojtek, dziarski jak zwykle, w eleganckich oficerkach. Jutro wychodzi ze swoimi do niewoli. Przyszła z kościoła ciotka. Popłakała się biedna z radości, bo naprawdę myślała, że zginęłam. Posiedzieliśmy we czwórkę, pogadaliśmy, dostałam dobrej, jeszcze przedwojennej, herbaty. Poznałam wszystkich zebranych ze zrujnowanych domów ludzi, którzy znaleźli u nas schronienie. Przyszła Zosia. Jej dom leży w gruzach. Nie wie, co się dzieje z matką. Spotkała tylko mamę Basi. Wracamy jeszcze do Romana. Zabieramy legitymację AK dla Bronki, Jurka, Natalii i swoje. Roman chce, żeby przenieść jakiegoś rannego oficera do szpitala. Umawiam się, że postaramy się przyjść jutro. Zosia zabrała ze sobą swoich znajomych. Udało nam się wszystkim przejść do szpitala. Mogę więc przypuszczać, że jutro przeprowadzę, podobnie jak Zosia, swego ojca.

Następnego dnia organizuję przeniesienie oficera, o którym mówił Roman i jednocześnie wyprowadzenie kilku mężczyzn jako sanitariuszy – noszowych. Mój ojciec, p. Stefan Bożek, p. Edward Sepczyński i p. Śmiech ubrani w białe fartuchy szczęśliwie wynoszą rannego ze śródmieścia do Szpitala Dzieciątka Jezus. Nikt nas nie zaczepił, nikt o nic nie pytał, nikt nie żądał przepustki. Ciotka nie chciała wyjść do szpitala. Uważała, że jest stara i nikt jej nie zrobi krzywdy ani nie wywiezie do obozu, a ratować trzeba młodszych. Po dwóch czy trzech dniach udało mi się załatwić przepustkę umożliwiającą piesze wyjście z Warszawy kilkunastoosobowej grupy z pominięciem obozów przejściowych. W grupie tej znaleźli się panowie wyprowadzeni przez nas ze Śródmieścia. Obiecałam ojcu, że postaram się jak najszybciej przyjechać do Grójca lub do Mogielnicy, gdzie miał się zatrzymać u znajomych.

Tymczasem do szpitala znoszono coraz więcej starszych, chorych ludzi z całym ich skromnym dobytkiem. Na największej sali na internie, gdzie pracowałam, leżało kilkadziesiąt osób na noszach czy starych materacach. Niektórzy byli zawszeni, ich tobołki z rzeczami „ruszały się”. Trzeba było każdego umyć, co było możliwe tylko dzięki pracownikom z filtrów, którzy jeszcze przed kapitulacją znaleźli się na terenie szpitala. To oni wywiercili studnię artezyjską przed naszym pawilonem i na brak wody już nie narzekaliśmy. Gorzej było z ratowaniem dobytku naszych chorych. Często z żalem, ale musiałam palić ich skromne tobołki, żeby nie doprowadzić do zawszenia wszystkich i dalszych tego konsekwencji. Po przyjściu z dyżuru dosłownie rękoma zgarniałam z fartucha wszy. Miałam warkocze i nawet codzienne wyczesywanie gęstym grzebieniem nie zapobiegło gnidom.

Codziennie wychodziłam z Zosią albo sama i znosiłam najpotrzebniejsze rzeczy z naszego mieszkania. Wciąż posługiwałyśmy się przepustkami z pierwszej wyprawy. Wychodząc z jakimś tobołkiem z domu brałam ze sobą także kilka pudełek żyletek, mydło do golenia i męskie wody kolońskie (w czasie okupacji ojciec prowadził hurtownię farmaceutyczno–kosmetyczną). Dzięki takim prezentom niemieccy żołnierze nie tylko mnie przepuszczali, ale nawet pomagali przy przenoszeniu dobytku do szpitala. Ubranie dla siebie już miałam. Brakowało palt dla Zosi i Natalii. Pomogła mi jedna z chorych, z którą zaczęłam rozmawiać o swoich kłopotach. Okazała się właścicielką sklepu na Kruczej i pozwoliła mi wziąć z piwnicy, gdzie ukryła towar, dwa zimowe palta. Podała mi adres domu, dokładny opis, w której klatce jest piwnica i wręczyła kluczyk od kłódki. W ten sposób zdobyłam dwa nowe płaszcze – granatowy dla Natalki i czarny dla Zosi.

W czasie codziennych wypraw widziałam jak ludzie przywożeni z obozu w Ożarowie składali na narożnikach Marszałkowskiej maszyny do szycia, do pisania, instrumenty muzyczne i inne wartościowe przedmioty wynoszone z opróżnianych mieszkań. Jak wracałam z ostatniej wyprawy, płonęły domy na Piusa XI, Wilczej i Hożej. Miałyśmy już wszystkie palta. Nie musiałam nic więcej przynosić. Teraz zaczęłam myśleć o jakimś transporcie, żeby można było wywieść Natalkę. Powędrowałam do szpitala wojskowego na 6 VIII, gdzie stacjonowali Niemcy. Umówiłam się z dwoma podoficerami, że zabiorą nas wozem i wywiozą z Warszawy. Niestety, jak przyszłam po nich następnego dnia okazało się, że już wyjechali.

Próbowałyśmy z Zosią dojść do Dworca Zachodniego, żeby jakoś załatwić transport. Wybrałyśmy się we dwójkę któregoś popołudnia. Szłyśmy alejami Jerozolimskimi wśród gruzów, pustki wymarłego miasta i wycia pozostawionych w domach psów. To była straszna droga, zbyt trudna, żeby ją przebyć do końca. Kilkaset metrów za pl. Narutowicza nie wytrzymałyśmy i ze łzami w oczach wróciłyśmy zupełnie bezsilne do szpitala. Pozostało nam tylko oczekiwanie. I stało się. W połowie października przyjechał dr Rydygier i zorganizował ewakuację szpitala. 25 X opuszczaliśmy Warszawę. Tym razem wszyscy pojechaliśmy samochodem na Dworzec Zachodni. Dr Rydygier wraz ze swoim bratem zajęli dla nas miejsca w jednym z wagonów. W pierwszym załadowanym samochodzie przyjechała Zosia i ja. Dr Bednarski i Turski pozostali w szpitalu. Przygotowali do podróży Natalię i wyprawili następnym nieco luźniejszym autem razem z Romanem Chodorowskim, który wrócił z powrotem do szpitala. Ustawiłyśmy nosze w „naszym” wagonie, same usiadłyśmy na workach z książkami i czekałyśmy na odjazd. Żona jakiegoś kolejarza mieszkająca w pobliżu dworca przyniosła nam trochę klusek kładzionych ze słoninką.

Przywieziono nas do Grodziska, umieszczono na noc w szkole. Stąd z pomocą węgierskich żołnierzy zorganizowałam przewiezienie rannej Natalii i Zosi do szpitala w Skierniewicach, dotąd skierował swoją chorą dr Bednarski. Tam miał się nią zająć dr Jurewicz. Dopiero teraz rozstawałam się z Natą, nie pojechałam z nią. Byłam w rozterce. Obiecałam tacie, że przyjadę prosto z Warszawy do niego, ale chciałam być też z Natą. Byłyśmy razem przez całe powstanie. Ona teraz mnie potrzebowała. Wydawało mi się, że tylko ze mną będzie bezpieczna, że powinnam wszystko zostawić i zawieźć ją do Skierniewic. Ale przecież jechała z Zosią, która się nią chyba zajmie równie serdecznie i dobrze, a może nawet lepiej niż ja. Brat dr. Rydygiera inż. Stanisław Rydygier pomógł mi podjąć decyzję. Powiedział, że mam przede wszystkim obowiązek wobec ojca, a Natalkę zostawiam przecież pod dobrą opieką. Wyprawiłam więc Natę z Zosią, a sama pojechałam wynajętym wozem do Grójca, skąd znajomi zawieźli mnie do Mogielnicy. Wraz ze mną pojechało młode małżeństwo z dzieckiem i dwaj mężczyźni, którzy dołączyli do naszej grupy w czasie przenoszenia rannych z Czerniakowa. Zajęli się nimi znajomi ojca. Umieścili ich gdzieś na wsi. Dobrze ukryli, bo podobno byli Żydami i pomogli przetrwać do końca wojny. A mnie jednak cały czas męczyły wyrzuty sumienia. Nie wiedziałam, czy Nata szczęśliwie dotarła do Skierniewic, czy wszystko u niej w porządku, czy żyje. Tkwiło to we mnie jak cierń, a tata nie pozwalał mi się nigdzie ruszać poza Mogielnicę. Uspokoiłam się dopiero, jak przyjechała Zosia po styczniowej inwazji. Nata odnalazła mamę, żyje i czuje się lepiej.

Przeżyłyśmy dzięki życzliwości i pomocy ludzi, którzy stanęli na naszej ciernistej powstańczej drodze. Byli wśród nich przyjaciele lub zupełnie obcy, a nawet wrogowie. Obie z Natalią skończyłyśmy medycynę. Jestem specjalistą z zakresu chorób wewnętrznych i organizacji ochrony zdrowia. Pracowałam w Polsce, Libii i zwiedziłam świat jako lekarz okrętowy. Jeszcze w czasie studiów wyszłam za mąż. Mam jednego syna i trójkę wnuków. Mąż mój zginął w wypadku samochodowym w 1976 r.

Życiorys

 

Krystyna Marta Person–Nejman urodziła się 3.08.1923 w Ciechocinku jako córka Adeli z Sobieckich i Jana Romana Persona. Ojciec brał udział w kampanii 1920 r. Przez wiele lat był prezesem Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” i pracował społecznie w samorządzie jako radny miejski w Ciechocinku i radny wojewódzki w Toruniu.

Krystyna Person w 1935 r. ukończyła sześć klas szkoły powszechnej w Ciechocinku, a w 1939 r. cztery klasy Państwowego Gimnazjum im. Królowej Jadwigi w Toruniu.

W 1942 r. zdała „małą maturę” w Państwowym Liceum Handlowym, w 1944 r. ukończyła Liceum Ogólnokształcące na kompletach Gimnazjum i Liceum Ziem Zachodnich w Warszawie. Od stycznia 1943 r. do sierpnia 1944 była uczennicą Państwowej Szkoły Pielęgniarskiej w Warszawie przy ul. Koszykowej. W końcu czerwca 1944 r. została przyjęta na komplety I roku studiów medycznych.

Od 1942 r. należała do II Kompanii Szturmowej „Odwet”, przekształconej w 1943 r. w batalion. W okresie od 1942 r. do sierpnia 1944 r. przeszła podstawowe szkolenie wojskowe i pracowała jako łączniczka. Jednocześnie od 1943 r. do sierpnia 1944 prowadziła szkolenie sanitarne grup dziewcząt z Sodalicji Mariańskiej.

Od 1 sierpnia bała udział w Powstaniu Warszawskim jako sanitariuszka na terenie Kolonii Staszica.

W roku akademickim 1945/46 była studentką I roku biologii na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od 1946 studiowała w Akademii Medycznej w Gdańsku, gdzie w czerwcu 1952 r. otrzymała dyplom lekarza.

Od lipca 1952 r. do marca 1956 r. pracowała w Szpitalu Miejskim i Poradni Higieny Pracy we Włocławku. W 1955 r. uzyskała I stopień specjalizacji z zakresu chorób wewnętrznych. W marcu 1956 otrzymała stanowisko asystenta w I Klinice Chorób Wewnętrznych w Poznaniu, gdzie w 1959 zdała egzamin i uzyskała specjalizację II stopnia z chorób wewnętrznych. W czerwcu 1959 r. przeniosła się do Łodzi, gdzie początkowo pracowała jako starszy asystent w Szpitalu MSW, a następnie jako kierownik wzorcowej Przychodni Rejonowej Łódź-Polesie, prowadząc jednocześnie pracownię EKG, a od 1962 r. do sierpnia 1964 pracując w Zakładzie Organizacji Ochrony Zdrowia Akademii Medycznej jako wykładowca. W 1964 r., po przeprowadzeniu się do Warszawy, otrzymała pracę starszego inspektora ds. higieny szkolnej w Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej Warszawa Mokotów i konsultanta w zakresie chorób wewnętrznych w Przychodni Obwodowej.

Od 1964 r. jest specjalistą II stopnia z zakresu chorób wewnętrznych, a od 1954 r. z organizacji ochrony zdrowia.

Od 1965 do 1969 roku była wykładowcą w Katedrze Organizacji Ochrony Zdrowia w Studium Doskonalenia Lekarzy i w 1970 r. powołana została do pracy w Wydziale Zdrowia i Opieki Społecznej Warszawa Śródmieście, początkowo jako kierownik Przychodni Obwodowej, a po kilku miesiącach jako kierownik Wydziału Zdrowia. D lutego 1973 r. do października 1975 pracowała jako kierownik oraz konsultant w zakresie kardiologii w Poliklinice przy komitecie ds. Radia i Telewizji.

Przez cały okres pracy na stanowiskach administracyjnych pracowała w dodatkowym wymiarze godzin jako internista. Od 1975 r. do 1980 r. była zatrudniona przez Polservice w Trypolisie w Libii jako specjalista chorób wewnętrznych. Od 1981 r. do 1985 r. pracowała jako lekarz okrętowy w Polskich Liniach Oceanicznych, a od 1986 r. do 1994 r. jako lekarz zakładowy w Urzędzie Gospodarki Morskiej i Komitecie Badań Naukowych.

W 1968 r. uzyskała w WHO stopień Master in Social Medicine and Public Health. Ogłosiła kilka prac z zakresu interny i medycyny społecznej.

W 1950 r. wyszła za mąż za Bolesława Tadeusza Nejmana, dr. nauk technicznych, który zginął w wypadku samochodowym w 1976 r. Ma jednego syna Ryszarda Jana.

W 1980 r. przeszła na emeryturę.