<< powrót

Tajne Studia Medyczne w Warszawie 1940-1944

Profesorowie Szkoły Zaorskiego

Anna Dembowska-Rodowicz

Profesorowie Szkoły Zaorskiego

Wrzesień 1941 roku. Dostaję wiadomość: przyjęta do Szkoły Zaorskiego. Wracam do Warszawy po kilkunastomiesięcznym pobycie na Lubelszczyźnie i z niesłychaną tremą wracam na teren Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie w gmachu fizjologii mieści się nasza Szkoła. Z tremą tym większą, że od matury minęło już sporo czasu: 2 lata – 8 miesięcy pracy sanitariuszki w filii Szpitala Ujazdowskiego i przeszło rok w majątku na Lubelszczyźnie, gdzie zajmowałam się ogrodem i dziećmi; pracując w polu bardzo wzmocniłam kondycję fizyczną, ale od nauki odeszłam zupełnie.

Pierwsze wykłady. Aula w gmachu fizjologii wypełniona. Na wszelki wypadek wybieram ławkę na górze. Tam zresztą spotykam koleżanki z klasy maturalnej: Hankę Lange, Irenę Wicherkiewicz i Marysię Białowiejską, oraz o rok młodsze: Hankę Osterczy i Zosię Górską. Wykłady ciekawe. Siedzę zasłuchana. Świetne są wykłady prof. Czubalskiego –jasne, przejrzyste. Rozumiem wszystko, chłonę nowe wiadomości. Nie jest tak źle mimo dwóch lat przerwy. Wykłady z chemii i ćwiczenia w pracowni chemicznej też ciekawe. Każdy z nas ma przygotowane naczynia i odczynniki i sam ma dojść do tego, co to za składniki, jaka następuje reakcja. Asystent chodzi wśród nas, obserwując naszą pracę. Zjawia się też prof. Przyłęcki. Podchodzi, pyta studenta, sam sprawdza. Pyta, co robimy, co otrzymaliśmy w wyniku reakcji. Obserwuje nas i szybko poznaje nasze twarze i nazwiska. Pamięć ma wspaniałą. Spotykając nas poza terenem Szkoły, poznaje i pozdrawia, choć jest nas dużo na pierwszym semestrze i w dwóch grupach drugiego.

Na egzaminie zdaję chemię nieorganiczną, a z organicznej zacinam się na aldehydach. Profesor Przyłęcki dziękuję mi: „Z nieorganicznej ma pani cztery, a organiczną pani powtórzy”. Przychodzę po trzech tygodniach. Profesor przygląda mi się bacznie i mówi: „No to proszę aldehydy”. Zamurowało mnie w pierwszej chwili i milczę. A profesor na to: „Nie wierzę, żeby pani nie powtórzyła tego, na czym się pani potknęła”. Oczywiście powtórzyłam i egzamin zdałam.

Egzaminy nigdy nie były moją mocną stroną. Bardzo często się peszyłam, ale nie zawsze. Na przykład egzamin z fizjologii u prof. Czubalskiego poszedł mi gładko. Może dlatego, że profesor wykładał spokojnie i tak logicznie, że jego myśli układały się w całość. Mówił dobitnie, co tak dobrze wbijało się w pamięć, że i na egzaminie odpowiadało się właściwie jego zdaniami.

Profesor Elkner, wykładający nam histologię i prowadzący osobiście ćwiczenia, też dobrze nas znał. Sam sprawdzał wykonywane w zeszytach rysunki z ćwiczeń i opisy preparatów. Egzamin u niego odbywał się nie w naszej pracowni, ale w jakimś innym zakładzie. Nastrój większej powagi i nieznany gabinet. Otrzymuję kilka preparatów do rozpoznania i opisania. Pierwszy preparat gniotę okularem mikroskopu. Zamieram z przerażenia, co powie profesor. Taka strata! Profesor Elkner, zdziwiony milczeniem, pyta, co się dzieje, „Przepraszam… zgniotłam. To była tkanka wątroby, ale zniszczyłam preparat”. „Dam drugi, nic się nie stało. Ale co się dzieje, że pani taka zdenerwowana, przecież histologię pani lubi”.

Przyznałam się, że tego dnia rano Niemcy aresztowali moją siostrę. Profesor pocieszał mnie, przepytał z preparatów i teorii. Egzamin zdałam. Znał nas i wiedział, co kto umie, mimo że było nas tak wielu.

Marzec, 1988 r.