<< powrót

Tajne Studia Medyczne w Warszawie 1940-1944

Pierwsze dni w Szkole cz.1

Danuta Szymańska

Pierwsze dni w Szkole

Maturę zdałam w czerwcu 1941 r. na kompletach tajnego nauczania, zorganizowanych przez nauczycieli Państwowego Gimnazjum i Liceum im. Królowej Jadwigi w Warszawie.

Jeszcze przed maturą nasza grupa koleżanek dowiedziała się o otwarciu Szkoły doc. Zaorskiego. Z kilkoma koleżankami pobiegłam na Uniwersytet. Obejrzałyśmy tam budynek wydzielony przez Niemców dla Szkoły i tablicę ogłoszeń z listą przyjętych uczniów. Postanowiłyśmy starać się o przyjęcie do Szkoły zaraz po maturze. Oczywiście egzamin maturalny był tajny i jedynym dokumentem świadczącym o naszym wykształceniu była tzw. mała matura, tj. świadectwo ukończenia gimnazjum (w tamtych czasach było 4–letnie gimnazjum i 2–letnie liceum).

Nie wiedziałyśmy, że dyrektorka naszej szkoły, pani Marta Frankowska, dr nauk przyrodniczych, była osobiście u dyrektorów Szkoły doc. Zaorskiego i zaświadczyła o maturze tych swoich wychowanek, które nie miały oficjalnego świadectwa*. A była nas spora grupka. Z tej samej klasy do Szkoły doc. Zaorskiego chodziły oprócz mnie: Maria Łęcka, Danuta Sucharda, Krystyna Dłuszyńska, Maria Czernik. Z tego samego gimnazjum, ze starszych klas, były: Krystyna Popławska, Hanna Łukomska, Janina Bauerówna, siostry bliźniaczki Irena i Jadwiga Gawędzkie. Z tej grupy dziesięciu dziewcząt dziewięć przeżyło wojnę, a siedem ukończyło medycynę: Krystyna Dhiszyńska zginęła podczas Powstania Warszawskiego, Jadwiga Gawędzka już po wojnie utonęła w Wiśle w wyniku nieszczęśliwego wypadku.

W roku szkolnym 1941/1942 były w Szkole doc. Zaorskiego dwie grupy nowo przyjętych – A i B. Byłyśmy w grupie A.

Pierwszego dnia nauki wykłady zaczęły się rano, w amfiteatralnej sali wykładowej. Pamiętam ten dzień. Poszłam do Szkoły speszona, zaciekawiona i tak podniecona, że nawet nie zwracałam uwagi na to, co działo się na niebezpiecznej wówczas ulicy. Początkowo usiadłam po lewej stronie sali (stojąc twarzą do katedry), na drugiej ławce. Pierwszego dnia usłyszałam nad sobą rozmowę dwóch koleżanek, z której doszło do moich uszu: „Mój ojciec jest lekarzem, mój brat jest lekarzem, ja też chcę być lekarzem”. Odwróciłam się i spojrzałam w górę: zobaczyłam dwie ładne, okrągłe buzie, błyszczące oczy w ciemnej oprawie – to były Róża Nowotna i Zofia Truchanowicz. W mojej rodzinie lekarzy nie było.

W następstwie różnych zmian i przesiadania ustaliły się miejsca na sali. Spośród koleżanek z mojego gimnazjum Krystyna Popławska, która lubiła być blisko katedry, siedziała w pierwszym rzędzie, po lewej stronie sali, ze swoją przyjaciółką Hanką Łukomską. Ja siedziałam po prawej stronie sali, w jednym ze środkowych rzędów. Na tej samej ławce, koło mnie, siedzieli: Maria Łęcka, Danuta Sucharda, Wacław Kowalik, Norbert Biały, Rita Biedrzycka, Janina Malendowicz, Lucyna Długosiecka, Janusz Harris, Jerzy Ernest, Tyszkiewicz (imienia nie pamiętam). Harris zginął w czasie walk na Wale Pomorskim wiosną 1945 r. Pozostałych, z wyjątkiem Wacława Kowalika i Tyszkiewicza, spotkałam po wojnie, ukończyli medycynę.

Na ławce powyżej siedziała Maria Czernik, która trzymała się z Antoniną Mijalówną. Mijalówna była starsza od nas. Jak się potem okazało, była oficerem AK, a Maria Czernik była jej podkomendną. O tym żadna z nas wtedy nie wiedziała i miałyśmy żal do Marysi Czernik –dziewczyny z naszej klasy, że nas tak porzuciła dla tej Tosi Mijalówny. Tosia była zresztą bardzo sympatyczna w kontaktach. Była to dość wysoka, szczupła dziewczyna, z głową oplecioną ciemnym warkoczem. Robiła wrażenie osoby poważnej, zrównoważonej, podczas gdy my 18-latki byłyśmy jeszcze dość trzpiotowate. Obie spotkałam po wojnie, na studiach, obie ukończyły medycynę, obie już nie żyją, a o ich wojennych zasługach i zdobytych medalach i odznaczeniach bojowych dowiedziałam się szczegółowo z nekrologów.

Oddaliła się też od nas dziewczyna z naszej grupy gimnazjalnej – Krystyna Dłuszyńska. Zaprzyjaźniła się wówczas z Elżbietą Miratyńską. Obie były bardzo urodziwe i eleganckie. Podziwiałam Krysię. Jej rodzice stracili wszystko w pożarze podczas oblężenia Warszawy w 1939 r. Zdobycie nowych rzeczy było trudne, niemniej Krysia prezentowała się wspaniale w tym, co miała. Zginęła podczas Powstania Warszawskiego. Elżbieta Miratyńska przeżyła wojnę, ukończyła studia, w latach 70. zginęła w wypadku samochodowym.

Nad nami siedziała Hanna Lange, drobna, ładna blondynka; przeżyła wojnę, spotkałyśmy się po wojnie na studiach, na tym samym kursie medycyny.

Powyżej, blisko ściany, siedzieli Sławomir Pawelski i Wanda Tołłoczko. Trzymali się razem. On chorował, jakiś czas nie przychodził na zajęcia, a ona dostarczała mu książki i notatki potrzebne do kontynuowania nauki.

Po drugiej stronie sali, w górnych rzędach, rej wodził Tadeusz Grigo. Był duszą towarzystwa. Mocno zbudowany, jasny blondyn o złotawym odcieniu włosów, był żywy, wesoły i ciągle w ruchu. Towarzyszyły mu koleżanki – Irena Oziemska i Krystyna Illukiewicz. Kiedyś w przerwie między wykładami koledzy porwali nowy pantofelek koleżanki Oziemskiej i uciekli z nim ku przerażeniu właścicielki.

W czasie przerwy wychodziliśmy na dziedziniec otaczający budynek Szkoły. Obok byli Niemcy. Być może powinniśmy byli zachowywać się cicho i poważnie, ale mieliśmy po 18, 19 i 20 lat i młodość nas „roznosiła”. Niebezpieczeństwa czyhały z każdej strony, lecz tak trudno było stłumić tę radość życia charakterystyczną dla młodości. Bo my byliśmy młodzi i weseli, mimo przestróg rodziców i profesorów, chcieliśmy się bawić i bawilibyśmy się, gdyby to było możliwe. Ale nie było możliwe. Tak trudno było ciągle tłumić śmiech i głośniejszą rozmowę.

Koło kolegi Grigo kręcił się Ryszard Łęgiewicz, drobny, szczupły, ktoś dał mu przezwisko „Pikuś”. Jak większość mężczyzn o drobnej budowie nosił wysoko podniesioną głowę z gładkimi, do tyłu zaczesanymi włosami. Już wtedy twierdził, że wybiera się na dermatologię. Po wojnie był dermatologiem. Już nie żyje.

Pamiętam Tadeusza Farynę, wysokiego blondyna w bryczesach i butach z cholewami. Był wesoły, sypał dowcipami. Trzymali się wtedy z koleżanką Krystyną Żelazowską. Była niższa od Tadeusza, nosiła grube, rogowe okulary, zza których błyszczały wesołe oczy. Oboje przeżyli wojnę, ukończyli studia. Oboje już nie żyją.

W górze sali, wśród kolegów, siedział Janusz Chajęcki. Był narzeczonym córki prof. Paszkiewicza Marii. Chodziły plotki, że Janusz na imieniny dostał od przyszłego teścia komplet narzędzi chirurgicznych. Bardzo nam to imponowało. Któregoś dnia byli oboje w kawiarni prowadzonej przez aktorów; właśnie wtedy Niemcy urządzili w kawiarni łapankę. Janusz miał przy sobie legitymację Szkoły doc. Zaorskiego. Niemcy wypuścili go. Janusz i Maria pobrali się wkrótce. Janusz zginął w czasie Powstania Warszawskiego, osierocił żonę i maleńkiego synka. Maria Paszkiewicz-Chajęcka przeżyła wojnę, skończyła medycynę. Nie żyje od lat.

W jednym ze środkowych rzędów, z brzegu, siedział Jerzy Kozaczenko – wysoki, mocno zbudowany blondyn, spokojny, sympatyczny. W pobliżu, poniżej, siedział Andrzej Malinowski. Został zastrzelony przez Niemców w okolicach pl. Unii Lubelskiej jeszcze przed Powstaniem.

Z koleżanek pamiętam Helenę Kozaków (przezwisko „Lala”), Krystynę Plebańczyk, Alinę Gałączkowską, Annę Kowalik. Przeżyły wojnę i ukończyły studia.

Nie przeżyła wojny Ewa Stefanowska z warszawskiej rodziny lekarskiej, której los nie oszczędził. Ojciec – lekarz zginął w Katyniu, starsza siostra Ewy, również studentka medycyny, zginęła we wrześniu 1939 r., Ewa zginęła podczas Powstania Warszawskiego.

W pobliżu Ewy siedziała Stanisława Morawska (Staszka). Wysoka, potężna blondyna o energicznym sposobie bycia. W lutym 1945 r. zjawiła się na „Boremlowie” w wiatrówce poplamionej krwią, jakby prosto z Powstania Warszawskiego.

Była trójka kolegów – dwaj bracia Zdzisław i Mieczysław Jeleniewscy oraz przyjaciel Zdzisława – Andrzej (nazwiska nie pamiętam). Zdzisław zginął w czasie Powstania, Andrzej został na Zachodzie, z Mieczysławem spotkałam się po wojnie na Wydziale Lekarskim.

Grupa kilkorga przedwojennych studentów przychodziła na wykłady prof. Czubalskiego. Spośród nich Maria Kobuszewską tak jakoś od razu rzuciła mi się w oczy. Urodziwa szatynka o ciemnych oczach, z ciemnymi lokami i kolorową cerą, w rumieńcach. Po wojnie wyszła za mąż za mojego kolegę ze Szkoły doc.Zaorskiego – Tadeusza Farynę.  Nie mogłam nawet przypuszczać, że kiedyś po latach spotkam Marię Kobuszewską w tej samej grupie specjalistów.

Dyrektorami Szkoły byli profesorowie Jan Zaorski i Franciszek Czubalski.

Ówczesny docent, po wojnie profesor Jan Zaorski, był chirurgiem. Nie miał dla nas wykładów, ponieważ Szkoła, którą prowadził, obejmowała program dwóch pierwszych lat medycyny. Chirurgia była dla bardziej zaawansowanych. Profesora Zaorskiego widziałam dwa razy. Był to zażywny pan o siwej, krótko ostrzyżonej głowie i bardzo sympatycznej twarzy. Po raz pierwszy zjawił się na sali wykładowej któregoś dnia jesienią 1941 r. w przerwie między wykładami. Zwrócił się do nas per „koledzy” i prosił o oszczędne używanie elektryczności. Mówił, że Szkoła płaci duże rachunki za prąd i będzie nam bardzo wdzięczny za rozważne korzystanie z oświetlenia. Mówił to wesoło, z uśmiechem i był taki sympatyczny. Przejęliśmy się bardzo i odtąd uważaliśmy za punkt honoru gaszenie zbytecznych w danej chwili lamp.

Drugi raz docent Zaorski rozmawiał z nami o potrzebie konspiracji. Rozumie, że młodzi są weseli już z natury rzeczy, że młodość i wesołość wyrażają się śmiechem i okrzykami, ale obok są Niemcy, więc lepiej by było zachować większą ciszę. Prosił, żeby po zajęciach nie wychodzić od razu i tłumnie, ale stopniowo, po kilka osób. Przejęliśmy się tym i omawialiśmy sprawę między sobą. Koledzy uważali, że to koleżanki ponoszą winę za hałaśliwe zachowanie. Niedopuszczalne, aby cały tramwaj jadący z Woli do Śródmieścia słyszał, że „panna Wiesia jedzie na Uniwersytet”. My z kolei byłyśmy oburzone na to stronnicze stanowisko, jednak wszyscy staraliśmy się wyciszyć w miarę możliwości, chociaż z trudem nam to przychodziło.

Drugim dyrektorem Szkoły był profesor Franciszek Czubalski. Był to wysoki, szczupły pan w binoklach. Wykładał fizjologię człowieka, a wykłady prowadził w asyście nieodstępnego pana Feliksa, woźnego zakładu fizjologii. Najlepiej zapamiętałam wspaniałe wykłady z fizjologii układu krążenia.

cdn