<< powrót

Pamiętnik TLW 2009

Opieka nad dzieckiem porzuconym w dawnej Warszawie cz.1

Zofia Podgórska-Klawe

Opieka nad dzieckiem porzuconym  w dawnej Warszawie

Historia medycyny zawiera między innymi rozdziały, które można by nazwać marginalnymi, są one jednak nierozerwalnie z nią związane. Dotyczą dziejów różnego rodzaju działalności czy instytucji, wprawdzie pozamedycznych, ale ich rozwój zależał m.in. od postępów medycyny; poza tym przez obserwacje, jakich dostarczały, miały na owe postępy pewien wpływ. Do takiej działalności należy opieka nad sierotami i podrzutkami.

W dawnej Warszawie, w czasach, z jakich dysponujemy pierwszymi odnośnymi źródłami, organizowano tę opiekę w sposób dorywczy i raczej przypadkowy. Z pojedynczych zachowanych dokumentów wiadomo, że na przykład zagadnienie porzucanych niemowląt rozwiązywano, oddając je na wychowanie za wynagrodzeniem chętnym mieszczkom[1]. Wiadomo też, że już w połowie XV w. zapisy na istniejące wówczas w Warszawie szpitale – przytułki przeznaczano m. in. dla sierot, z czego wynikałoby, że należały one do podopiecznych szpitali dla dorosłych[2].  Innych informacji brak i według wszelkich danych przyczyną  tego braku nie są straty ostatniej wojny, ale fakt, że żadnej zorganizowanej opieki nad dziećmi we wczesnych dziejach miasta istotnie nie było.

Zinstytucjonalizowana opieka nad opuszczonymi dziećmi powstała w Warszawie– w porównaniu z niektórymi innymi polskimi miastami– dosyć późno[3]. Dopiero w pierwszych dziesiątkach lat XVII w., po wielkiej epidemii dżumy, powstał pierwszy w Warszawie dom dla sierot chłopców. Z kolei opiekę nad osieroconymi dziewczętami zorganizowały sprowadzone przez królową Ludwikę Marię w 1652 r. z Francji Siostry Miłosierdzia. Ulokowane początkowo obok Pałacu Kazimierzowskiego, na terenie obecnego Uniwersytetu, po najeździe szwedzkim otrzymały folwark Kawęczyn, czyli należące do nich do dzisiaj tereny przy ul. Tamka, i tam otworzyły oficjalny przytułek pod wezwaniem św. Kazimierza. Obydwa te sierocińce były przeznaczone dla starszych dzieci, poza tym w ciągu całej swej historii przyjmowały głównie sieroty z ubogich, ale osiadłych rodzin mieszczańskich[4]. Opuszczone dzieci, a zwłaszcza porzucane w różnych miejskich zakamarkach noworodki i niemowlęta, zdane były na przypadkowy ratunek.

Problem niechcianych, pozostawianych gdziekolwiek dzieci jest tak stary jak stara jest historia większych skupisk ludzkich, w których można było próbować ukryć tożsamość porzucającej matki. W chrześcijańskiej Europie problemem tym zajął się w średniowieczu Kościół, urządzając w niektórych kościołach stałe miejsca, gdzie można było pozostawić niemowlę. Niemowlętom tym należało stworzyć jakiś azyl[5]. Pierwsze domy dla porzuconych dzieci powstały we Włoszech.

W połowie XVII w. św. Wincenty à Paulo, założyciel Zgromadzenia Księży Misjonarzy, założył również dom podrzutków w Paryżu. Ideę św. Wincentego– zapewniania opieki, chrztu i wychowania religijnego porzuconym dzieciom– podjął w Warszawie w pierwszej połowie XVIII w. członek Zgromadzenia Księży Misjonarzy, Piotr Gabriel Baudouin, przysłany w 1717 r. do Polski jako spowiednik warszawskich sióstr miłosierdzia. Pierwsze lata jego pobytu w Warszawie przypadły na okres po wojnie północnej i po wielkiej zarazie z lat 1708–1712, kiedy miasto jeszcze nie zaleczyło wszystkich ran po tych wydarzeniach. Stąd też, jak należy przypuszczać, rozwiązanie problemu zwiększonej liczby osieroconych i porzucanych dzieci przerastało możliwości miasta i istniejących wówczas szpitali-przytułków. Inicjatywa Baudouina, idąca w ślad za twórcą Zgromadzenia Misjonarzy, odpowiadała więc istotnej potrzebie.

Nie wiadomo dokładnie, kiedy Baudouin rozpoczął swoją działalność w dziedzinie ratowania dzieci. Według kroniki warszawskiego Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia, zanim zakupił w 1732 r. plac, na którym wystawił z ofiar drewniany dom dla swoich podopiecznych, umieszczał znalezione dzieci u rodzin miejskich. Budynek nowego przytułku miał się znajdować ,,naprzeciwko kościoła i klasztoru Dominikanów”, czyli u wylotu obecnej ulicy Kopernika, naprzeciwko obecnego Pałacu Staszica i szpitala dziecięcego. Liczby ulokowanych w przytułku dzieci nie znamy, ale musiała być znaczna, skoro zatrudniono przy nich jakoby cztery siostry miłosierdzia i kilkanaście mamek. W dostępnych dziś dokumentach nie ma śladu po tym budynku w kolejnych latach. Być może spłonął podczas walk ulicznych, jakie toczyły się w 1733 r. pomiędzy zwolennikami Stanisława Leszczyńskiego i Augusta III. Podobno dzieci rozdano z powrotem ,,między ludzi”.

W 1736 r. zakład otwarto w zakupionym z ofiar murowanym domu, znajdującym się, według kroniki, w najbliższym sąsiedztwie dawnego, drewnianego.

Wiadomość ta pochodzi z nieistniejącej już, prowadzonej w języku francuskim księgi rachunkowej przytułku, założonej 1 czerwca 1736 r. Datę tę określono w księdze jako ,,początek fundacji szpitala dzieci znalezionych”, które zaczęto przyjmować do nowego domu w dniu 24 sierpnia. Od daty otwarcia tego przytułku, przez prawie dwa wieki, koncentrowała się w nim opieka nad porzuconymi dziećmi w Warszawie i jej dzieje to właściwie dzieje tej, nazywanej „szpitalem”, instytucji.

W pierwszym roku przyjęto 48 dzieci. Personel składał się wówczas z 12 osób stanu duchownego, czyli księży i zakonnic, jednego urzędnika, 5 osób tzw. służby niższej, 15 mamek i jednej osoby ,,służby lekarskiej” – zapewne cyrulika lub felczera. Jak wynika z liczebności personelu, przedsięwzięcie zakrojono od razu na większą skalę. W 1737 r. przytułek dawał schronienie już 241 dzieciom, zarówno niemowlętom, jak i starszym.  Co prawda liczba dzieci z niewyjaśnionych przyczyn zaczęła, według zapisów w księdze, w kolejnych latach gwałtownie spadać (aż do 12 w 1740 r.), jednak od 1741 r. stale wynosiła około 100 aż po 206 w 1756 roku [6].

Już we wrześniu w 1736 r. zakład otrzymał przywilej biskupi, zezwalający siostrom – opiekunkom na przyjmowanie dotacji na rzecz nazywanego szpitalem przytułku i na umieszczenie w kościołach warszawskich skarbonek na ofiary. Pojawiły się też większe zapisy w postaci dóbr ziemskich. W dniu 12 grudnia 1746 r. król August III przyznał podrzutkom zakładowym wszelkie prawa legalnie urodzonych[7].

W 1748 r. po raz pierwszy w akcie urzędowym pojawiła się w odniesieniu do zakładu nazwa ,,Szpital Dzieciątka Jezus”[8].

Problem opieki nad opuszczonymi dziećmi został więc w Warszawie już w XVIII w. pomyślnie, jak by się wydawało, rozwiązany. Dwa wcześniej założone domy dla sierot istniały nadal i przyjmowały, każdy z osobna, po około 100 dzieci. Tak zwany szpital Dzieciątka Jezus zapewniał opiekę niemowlętom i pewnej liczbie dzieci starszych, co razem, przy ówczesnej liczbie mieszkańców, stanowiło zabezpieczenie co najmniej dostateczne. Zapewniono także dzieciom, jak by wynikało ze spisu personelu, opiekę medyczną, co w połączeniu z opieką doświadczonych w pielęgnowaniu chorych sióstr miłosierdzia powinno było dawać gwarancję postępowania zgodnego z ówczesną wiedzą i regułami medycznymi. Z biegiem lat zaczęły się jednak mnożyć problemy.

 

 

Szpital Generalny

 

W roku 1754 Baudouin zakupił od własnego zgromadzenia grunt przy dzisiejszym placu Powstańców Warszawy w celu wystawienia na nim obszerniejszego domu dla objętych opieką dzieci. W czerwcu tegoż roku wychodzący wówczas w Warszawie ,, Kurier Polski” zawiadomił o położeniu kamienia węgielnego pod ,,fundamenta Domu dla podrzutków i innych dzieci”[9]. Dzieci przeniesiono uroczyście w czerwcu 1757 r. Przenosinom towarzyszyła procesja, zakończona odśpiewaniem Te Deum w nowej, szpitalnej kaplicy, oraz odprawioną w najbliższą niedzielę mszą św. z udziałem kanclerza koronnego, ministra Brűhla i innych dygnitarzy[10]. Wszystkie te uroczystości miały podkreślić wagę wydarzenia, jakim było stworzenie realnej podstawy dziełu opieki nad dziećmi.

Kto w tej sytuacji wystąpił z inicjatywą przeznaczenia nowego domu także na szpital dla dorosłych – tego nie wiemy i wobec zniszczenia w czasie powstania tylu warszawskich archiwów, nigdy się chyba nie dowiemy. Wbrew powszechnej opinii założycielem całego szpitala nie był sam Baudouin. Podczas kwerend archiwalnych znalazłam kilka dokumentów wyraźnie temu przeczących, co opisałam w innym miejscu[11].

Baudouin był prawdopodobnie tylko jednym z kilku, skądinąd świeckich, inicjatorów, których tożsamość pozostaje obecnie w sferze przypuszczeń, a także, w rezultacie rozmaitych, początkowo sprzecznych ustaleń, został pierwszym rektorem, czyli kierującym całym szpitalem. Ponieważ odstąpiony pod budowę grunt należał przed spisaniem aktu kupna– sprzedaży do Zgromadzenia Księży Misjonarzy, a niewątpliwy inicjator i sprawca wystawienia nowego budynku, Baudouin, był tegoż zgromadzenia członkiem, stąd zapewne płynęły długoletnie roszczenia misjonarzy do integralnego kierowania całą instytucją. Jest to o tyle istotne, że połączenie szpitala dla dorosłych z zakładem opuszczonych dzieci dało początek rozmaitym problemom związanym z właściwą nad nimi opieką.

Szpital Generalny, jak go od początku nazywano w dokumentach, miał być instytucją wzorowaną na podobnych zakładach, istniejących w Europie już od paru wieków. Szpitale takie miały w założeniu rozwiązywać wszystkie problemy przede wszystkim opieki społecznej, a dodatkowo i zdrowotnej na danym terenie, m.in. problem żebractwa, przez zamykanie w nich także żebraków i organizowanie dla nich rękodzielniczej pracy. Zwykle bardzo rozległe, stanowiły zbiorowisko wszelkiego autoramentu chorych i nędzarzy, chorych psychicznie, chorych na choroby weneryczne, a przy tym często porzuconych dzieci. Zbiorowisko teoretycznie było podzielone na lokowane oddzielnie odpowiednie grupy, w praktyce nieraz przemieszane.

Warszawski Szpital Generalny miał być ,,przy” domu dla podrzutków i w tym duchu kilku światłych ludzi owej epoki, na zlecenie królewskie, zawarte w wydanym w 1758 r. przywileju dla nowego szpitala[12], ułożyło dla niego przepisy, zapewniające m. in. prawidłowość opieki nad dziećmi. Niestety, przepisy pozostały w projektach. Według nich dla części grup, jakie szpital miał obejmować opieką, przeznaczono oddzielne, oddalone od głównego szpitala  budynki, nieraz  w odległych rejonach miasta. Szpital w nowo wystawionym budynku miał przyjmować, w kolejności wymienienia : ,,1. Dzieci podrzucone obojej płci. 2. Białogłowy czekające połogu, które albo dla ubóstwa albo dla wstydu gdzie indziej go odprawić nie mogą. 3. Sieroty obojej płci, to jest chłopięta wszystkie… i dziewczęta, które  w szpitalu sierocym św. Kazimierza….pomieścić się nie będą mogły. 4. Ubodzy chorzy obojej płci….5. Osoby obojej płci bardzo stare, słabe, kaleki, ślepe i nieuleczone” [13].

Warto przytoczyć parę dalszych szczegółów tego projektu, są one bowiem świadectwem wysokiego stopnia oświecenia układających go osób, wychowanych w czasach, które w sposób pejoratywny określamy jako ,,czasy saskie”.

Według artykułu drugiego, głównym celem szpitala miała być opieka nad dziećmi, co sformułowano: ,,..ponieważ wiele na tym Rzeczypospolitej zawisło, aby dzieci w niewinnym i niemowlęcym wieku… porzucone, których się w tym stołecznym mieście niemała liczba znajduje, miały przyzwoitą względem ciała i duszy edukacją”. Artykuł drugi określał także sposób przyjmowania podrzutków: ,,Kiedykolwiek dziecię jakie w niemowlęcym wieku, będzie lub pod szpitalem, lub na ulicy lub na jakimkolwiek miejscu znalezione, bez żadnego wypytania do Szpitala przyjęte być ma”.

Szpital miał być dla dzieci azylem przejściowym. Po sprawdzeniu, czy dziecko nie ma widocznych objawów choroby wenerycznej, miano go oddawać możliwie jak najszybciej do zgodzonej za opłatą mamki z miasta. Mamka, zgłaszając się co miesiąc po wynagrodzenie, powinna była przynosić ze sobą dziecko do kontroli. Na miejscu miano zatrudniać tylko kilka mamek, dla karmienia jeszcze nie oddanych poza szpital dzieci. Przewidując kłopoty ze znalezieniem odpowiedniej liczby karmicielek, zaproponowano też wypróbowanie na kilkorgu dzieciach nowego sposobu karmienia, jaki, ,,od jednego sławnego doktora niedawno wynaleziony”, polegał na podawaniu niemowlętom krowiego mleka rozcieńczonego wodą.

Starsze dzieci zalecono wychowywać w osobnych pomieszczeniach i po dojściu do odpowiedniego wieku uczyć je rzemiosła. Chętni do przyjęcia do siebie takiego dziecka musieliby podpisywać w obecności dwóch świadków zobowiązanie, że otoczą je opieką aż do ukończenia przez nie 16 lat. Dzieci pozostające w szpitalu miały również po osiągnięciu tego wieku iść na własny chleb – albo do manufaktur, albo na służbę. Świadectwo, podpisane przez rektora, potwierdzające, że są wychowankami zakładu, miało wartość świadectwa prawego urodzenia. Dzięki niemu powinny być ,,bez żadnej trudności po wszystkich miastach JKMości do Cechów, Bractw i urzędów miejskich przypuszczone”. Rektor powinien nadawać podrzutkom nazwiska, z zastrzeżeniem, aby nie były to nazwiska szlacheckie ani znanych rodów miejskich…

Oprócz powyższych, znamionujących rozsądek punktów w projekcie przepisów znalazły się też propozycje dzisiaj szokujące, jak np. zalecenie, aby dzieci piętnować. ,,Znak na dziecięciu wypiętnowany”  na niewidocznej części ciała, wykonany ,,sposobem na to przyzwoitym” przez cyrulika, miał być zapisany w księdze obok nadanemu dziecku imienia oraz nazwiska i adresu mamki, która go wzięła na wykarmienie. Odnotowujemy to jako ciekawostkę, charakteryzującą owe czasy. Zgodne z ówczesnymi zwyczajami było również zalecenie, aby chore dzieci przenosić pomiędzy chorych dorosłych, co jednak oznaczało poza tym świadomość konieczności odizolowania chorych od zdrowych. Do światłych postanowień należy też zaliczyć wskazanie, aby szpital miał ,,Doktora albo lekarza, któryby w nim chorych nawiedzał, lekarstwa, operacje, krwi puszczanie i tym podobne rzeczy ordynował i aptekę szpitalną raz w rok rewidował”.  W połowie XVIII w. nie było to wcale regułą w wielu innych szpitalach, nie tylko polskich.

Warto tu jeszcze zwrócić uwagę na przepisy dotyczące położnic, rozszerzały one bowiem opiekę nad porzuconymi dziećmi również na matki. Rodząca w szpitalu mogła, według projektu, pozostawić noworodka szpitalowi. Projekt dotykał tu samej istoty racjonalnego zapobiegania podrzucaniom. Sama rodząca również od chwili wejścia do szpitala miała być otoczona właściwymi staraniami. Porody miała odbierać zaangażowana na stałe akuszerka, ,,od doktora egzaminowana i aprobowana”, nazywana w projekcie „matroną”, do której również należeć miało sprawdzanie, czy zgłaszająca się kobieta nie ma objawów choroby wenerycznej.

Pozostałe części projektu, równie światłe i ciekawe, poświęcono innym grupom podopiecznych  i bardzo szczegółowemu omówieniu organizacji i zarządu szpitala. Nie miejsce tu na ich przytaczanie, ale należy wspomnieć, że projekt przewidywał dla przedstawiciela księży misjonarzy (jako pierwszego – Baudouina) tylko jedno miejsce w zarządzającej szpitalem radzie, w której  składzie przewidziano poza tym, oprócz jeszcze jednego duchownego, czyli przedstawiciela kolegiaty, samych świeckich, w tym lekarza i członków rekrutujących się ze wszystkich trzech tzw. porządków miejskich (radni, ławnicy i gminni). Do bezpośredniego zarządu mieli być wyznaczeni świecki kasjer i dwóch ekonomów.

Dalsze losy tego projektu nie są znane, należy jednak przypuszczać, że przez kolejne cztery lata, w czasie których w nowym budynku mieszkały tylko dzieci, trwały targi z misjonarzami o ostateczny kształt i zarząd szpitala. Efektem tych targów był drugi przywilej królewski, wydany w maju 1761 r.[14], ustanawiający odpowiedzialnym za wszystko kierownikiem szpitala (nazwanym rektorem) księdza misjonarza, wyznaczanego przez wizytatora zgromadzenia. Pierwszym rektorem, jak już wspomniano,  został Baudouin, któremu dodano czteroosobową radę, w tym tylko jedną osobę świecką, aktualnie starostę warszawskiego Brűhla. Obecności lekarza w radzie już nie przewidywano. Nie przewidywano także przyłączenia do szpitala oddzielnych budynków, przeznaczonych dla innych grup podopiecznych. W rezultacie szpital przy późniejszym placu Wareckim miał przyjmować, razem z dziećmi podrzuconymi, nie tylko chorych, ale i ubogich, żebraków oraz ,,głupich i szalonych”. Nie wspomniano już o kobietach brzemiennych. Szpital nie otrzymał też żadnych przepisów, których przestrzeganie można by ewentualnie później egzekwować. Król zezwolił w przywileju ,,dalsze regulamenta… według potrzeby, czasu i okoliczności… czynić i stanowić”. Niestety, prawie do końca okresu, w którym szpital podlegał misjonarzom, ,,dalsze regulamenta” nie zostały ułożone.

W grudniu 1761 r. zaczęto przyjmować do szpitala pierwszych chorych.

Ta historia początków szpitala dla dorosłych, który w krótkim czasie przejął nazwę od domu podrzutków i stał się Szpitalem Dzieciątka Jezus oraz instytucją w tym układzie nadrzędną, rzutowała później na stan i sposób sprawowania opieki nad porzuconymi dziećmi w Warszawie. W paradoksalny sposób nad jej właściwym sprawowaniem zaciążyła skądinąd piękna, chrześcijańska idea założycielska, która w imię miłosierdzia nakazywała nie odmawiać pomocy nikomu potrzebującemu. Przestrzegający tej idei zakonni opiekunowie i opiekunki zakładu z jednej strony spełniali, jak mogli obowiązek obejmowania opieką porzuconych dzieci ale z drugiej, mimo woli usuwali problem z oczu  ówczesnych władz miejskich i państwowych i nie bacząc na możliwości, mierzyli siły na zamiary.

 

Warunki życia dzieci w szpitalu

 

Omawianie warunków bytowania dzieci w domu podrzutków to przede wszystkim wyliczanie przyczyn ciasnoty, jej skutków i prób jej zwalczania. Jednak tylko w ten sposób można zobrazować beznadziejność sytuacji w tym zakresie.

Nie wiemy dokładnie, jak wyglądał wystawiony przez Baudouina  dom, przeznaczony dla dzieci. Najstarszy obraz szpitala pochodzi z nieistniejącego już, spalonego w czasie ostatniej wojny portretu Baudouina, ale nie wiadomo dokładnie, kiedy wykonanego. Widoczny na nim szpital jest bardzo obszerny, składa się z dwóch przylegających do siebie, piętrowych, czworobocznych budynków i również piętrowej przybudówki[15]. Jego wygląd i rozmiary potwierdzałaby akwarela Z. Vogla pochodząca z 1786 r.

Dla dwustu kilkudziesięciorga dzieci i kilkudziesięciu osób personelu, jakie znajdowały się w zakładzie w chwili przenosin, była to przestrzeń aż nadto wystarczająca do stworzenia bardzo dobrych warunków bytowania. Jednak już w pierwszym roku otwarcia szpitala dla dorosłych wydatnie ją zmniejszono, przyjęto bowiem w ciągu jednego miesiąca  aż 160 chorych. Jednocześnie– trudno dziś stwierdzić, z jakiego powodu– bardzo szybko wzrastała liczba przyjmowanych dzieci. Być może dopiero wówczas otwarto istniejące później stale  tzw. koło, czyli ulokowaną w niewielkiej wnęce obok głównej bramy, obrotową skrzynkę, mogącą pomieścić  troje niemowląt. Pociągnięcie za dzwonek przywoływało dyżurującą zakonnicę, która obróciwszy skrzynkę do wewnątrz, odbierała podrzucone dzieci.  W 1763 r. przyjęto ich aż 520[16].

Nie rosły natomiast, w miarę wzrostu liczby przyjęć, dochody, dzielone teraz na właściwie dwie, pod jedną nazwą i administracją, instytucje. Dom podrzutków miał z darowizn dwa folwarki, a szpital jako całość otrzymał na mocy przywileju erekcyjnego dochód z żup solnych wielickich, który nb. odpadł razem z pierwszym rozbiorem Polski w 1771 r. Brakujące do pokrywania wszystkich kosztów niemałe sumy należało uzyskiwać z innych, zazwyczaj niestałych źródeł, przeważnie z dobroczynności publicznej.

Po wstąpieniu na tron Stanisława Augusta szpital otrzymał od niego w 1765 r. tzw. podatek orderowy od ustanowionego przez króla orderu św. Stanisława. Kawalerowie tego orderu zostali zobowiązani do wpłacania jednorazowo 25 dukatów przy odbiorze orderu i corocznie 4 dukatów na rzecz szpitala. W roku ustanowienia orderu do kasy szpitalnej wpłynęło istotnie 19 303 złp, ale w dalszych latach sumy były coraz mniejsze, zaległości odznaczonych coraz większe i coraz częstsze upominanie się o nie rektorów, następców Baudouina. Król Stanisław August jeszcze raz starał się podreperować budżet szpitala, przyznając mu w 1776 r. coroczną zapomogę z dochodów publicznych i podwyższając tę sumę z kasy własnej[17]. Nie wiadomo jednak, czy suma ta była rzeczywiście wypłacana, a jej przyznanie być może było skutkiem rozpaczliwego memoriału rektora szpitala, wysłanego w 1775 roku.

Rektor, ówcześnie ks. Jaszewski, pisał m.in., że nawet sumy ofiarowane szpitalowi ,,na wieczne czasy na msze” przeznaczono na żywność ,,dla niedostatku” [18] . W wykazie za lata 1785, 1786 i 1787 , mimo że bilans ogólny był dodatni, czytamy, że ,, nadto długu w tych tylko trzech latach oprócz dawniejszych winien szpital, choć to sreberka kościelne uprzedał”. Skarga odpowiadała prawdzie, bo o sprzedaży tych sreber szpital ogłosił w ,,Gazecie Warszawskiej”. O prawdzie występowania trudności finansowych całej instytucji świadczą zresztą sumiennie prowadzone księgi rachunkowe, z których część zachowała się w postaci odpisów lub opartych na oryginałach opracowań[19].

Mimo tych trudności szpital nie ograniczał przyjęć. W ciągu trzech lat, ujętych w wyżej wspomnianym wykazie, liczba dzieci przyjętych wynosiła odpowiednio 679, 713 i 796. Pewną liczbę podrzuconych niemowląt oddawano do mamek poza szpital, reszta musiała się pomieścić w szpitalu. Zachował się, dzięki pracy Bartoszewicza, obrazujący sytuację lokalową opis szpitala z 1775 r., niezbyt jasny, jednak z którego wynika, że na parterze, obok sal dla chorych i dla ubogich, znajdowały się dwie sale dzienne i cztery dormitarze dla starszych dzieci, ogółem na 130 łóżek, a na piętrze dwie sale dla mamek z niemowlętami, położone nb. w bliskości dwóch sal dla chorych kobiet  oraz izdebek i komórek ,,dla głupich i świerzbowatych i brzemiennych”[20]. W roku, z którego pochodzi opis, przyjęto 361 dzieci i ta liczba, wobec 130 łóżek dla starszych dzieci, była prawdopodobnie optymalna w stosunku do możliwości zapewnienia im poprawnej opieki.

W kolejnych latach rosnące z roku na rok liczby przyjmowanych niemowląt i starszych dzieci, ale także i chorych dorosłych oraz ubogich, powodowały coraz większe zagęszczenie, a tym samym pogarszanie się warunków. Nie zachowały się z tego okresu żadne relacje, ale w znanym Opisie obyczajów… Jędrzeja Kitowicza znajduje się wzmianka, mówiąca o podejmowanych jednak próbach przyhamowania masowego podrzucania niemowląt do koła, świadcząca o zmniejszających się możliwościach zapewnienia im opieki. Kitowicz opisując koło szpitalne, dodaje: ,,lecz gdy zaczęto zbyt wielką moc dzieci podrzucać co noc w to koło, tak, że ich mamkami opatrywać nie można było, postawiono straż niedaleko koła dla chwytania osób podrzucających”. Osobę schwytaną wypytywano, kim jest. Jeśli była to mężatka ,,mająca sposób do życia”, dziecka nie przyjmowano. ,,Matki trafunkowe” zabierano razem z dzieckiem do szpitala i dodawano im drugie dziecko do karmienia[21].  Mimo tych obostrzeń dzieci stale przybywało.

Relacje o warunkach ich bytowania pochodzą dopiero z lat 90. XVIII wieku. W 1790 r. ukazało się drukiem ,,Doniesienie ze Szpitala Generalnego Warszawskiego…”, w którym oprócz danych o umieralności, w  próbach jej tłumaczenia znajdujemy uwagę o szczupłości sal przeznaczonych dla dzieci i braku możliwości ich poszerzenia oraz stwierdzenie, że dzieciom zaduch i parność szkodzi[22]. Panujący w salach szpitalnych zaduch potwierdza relacja niemieckiego podróżnika z tego okresu, który podczas zwiedzania szpitala musiał ,,chustką usta zatulać”.  Według innych podróżników, których z kolei uderzyło przepełnienie, starsze dzieci spały po dwoje w jednym łóżku, a niemowlęta po troje albo po czworo[23].

Odbyta w tym czasie przez komisarzy Komisji Cywilno-Wojskowej Księstwa Mazowieckiego lustracja szpitala przynosi wyjaśnienie jednej z przyczyn tak wielkiego napływu dzieci. Otóż rodziny zatrudniające (dość powszechnym wówczas zwyczajem) do swoich dzieci mamki ich własne odsyłały do szpitala. Czasem robiły to same matki, chcące objąć posadę mamki. Trzeba dodać, że w niektórych zamożnych domach do jednego dziecka zatrudniano dwie albo i trzy mamki. Szpital starał się takich dzieci nie przyjmować, ale nie zawsze było to możliwe.

Pozostałe wyniki lustracji są mniej wiarygodne, bowiem sprawozdanie z niej ułożone jest w formie pytań i odpowiedzi i wydaje się, że lustratorzy poprzestali na tym, co usłyszeli od rektora. Według sprawozdania wszystkie podrzucone niemowlęta oddawano w krótkim czasie do wiejskich mamek, którym płacono miesięcznie po 7 złp. Informację tę zakończono słowami: ,,że takowych dzieci przez szpital na mamki rozdanych znajduje się blisko 1000, rektor zapewnia”. Zapewniono także lustratorów, że starsze dzieci uczą się katechizmu, czytania i pisania, a dziewczynki dodatkowo szycia i haftów. O nauce rzemiosł nie wspomniano[24]. Zapewne zabrakło w szpitalu miejsca na warsztaty. Jak wobec tego zatrudniano w ciasnych pomieszczeniach przez cały dzień gromadę stu kilkudziesięciu chłopców – nie wiadomo.

O tak dużej ich liczbie wiemy z innego zachowanego dokumentu z tego samego okresu. Jest to szczegółowy, chociaż bardzo zawiły opis szpitala z 1791 r.[25]. Z fragmentów dotyczących pomieszczeń dla dzieci  wynika, że tylko część starszych dzieci mieszkała w salach, które można by nazwać wydzielonymi. Znajdowały się one po obu stronach kościółka na parterze, przy czym kościółek rozdzielał je na część dla chłopców i dla dziewcząt. Po każdej stronie, oprócz sypialni na około 80 dzieci, znajdowały się sale robót czy lekcyjne, pełniące też funkcję jadalni. Pozostałe dzieci i niemowlęta z piastunkami pomieszczono, w czasie sporządzania opisu, dosyć przypadkowo. 63 dziewczynki (być może chore) ulokowano na piętrze w sali chorych kobiet. Sala ta miała wejście z ciemnego korytarza, ,,w którym osób niepięknie się zachowujących i smrodliwych jest w liczbie 13”. Jeszcze jedna sypialnia dla 34 dziewczynek mieściła się również na piętrze, w części gospodarczej szpitala.

W innej części piętra, połączona schodami z salą chorych na parterze, znajdowała się sala niemowląt z mamkami. Stało w niej 10 łóżek i 10 kolebek mieszczących po czworo niemowląt, ,,a osób 40”. Za tą salą, oddzielona małą kuchenką, znajdowała się ,,izba z piastunkami”, gdzie– jak wynika z niejasnego opisu– umieszczono niemowlęta i piastunki w ogólnej liczbie 47. Z izby tej prowadziły na parter schody, pod którymi były ,,izdebki dla małych dziewczynek”.

Oprócz tych pomieszczeń starsi chłopcy zajmowali salę na 38 łóżek w budynku znajdującym się na dziedzińcu szpitalnym oraz izbę przy kordegardzie, przeznaczonej dla dwóch, pilnujących wejścia do szpitala żołnierzy. W izbie tej byli ulokowani ,,na kuracji chłopcy z krostami” – osobny problem, do którego jeszcze wrócimy. Jak więc wynika z opisu, o ,,Domu dla podrzutków i innych dzieci”, pod który 47 lat wcześniej kładziono kamień węgielny, trudno już mówić.

Wymownym uzupełnieniem wiedzy o warunkach egzystencji przyszpitalnych sierot jest zachowany spis ubrań z 1791 r.[26]. Ze sprawozdania dołączonego do powyższego opisu szpitala wynika, że znajdowało się w nim wówczas 167 dziewczynek ,,odchowanych z niemowląt”, wspomniany zaś spis obejmuje jedynie 150 spódniczek i 147 kabatów. W jeszcze mniejszej  liczbie wyrażał się stan posiadania innych rodzajów garderoby i bielizny, zarówno dla dziewczynek, jak i chłopców. Ponadto wszystkie pozycje opatrzono dopiskami: zniszczone, bardzo zniszczone, naprawiane. Zimowych okryć wystarczało tylko dla kilkudziesięciorga dzieci. Niedostateczna też była liczba sztuk bielizny pościelowej.

Wypadki polityczne końca XVIII w. jeszcze pogorszyły sytuację szpitala. Wprawdzie wykazy szpitalne z tego okresu nie są dokładne, jednak w jakimś stopniu oddają stan rzeczywisty. Według nich w 1793 r. całkowita liczba przyjętych dzieci wyniosła 760, w roku 1794 – 873, a w 1795 –  906. Rektor szpitala, pisząc w 1794 r. do Komisji Policji Koronnej z prośbą o wyegzekwowanie podatku orderowego, zaznaczył, że szpital ma długi, ,,w wiktuały wcale nie zaopatrzony, a mnóstwu niemowląt, chorych i ubogich oprzeć się nie może”[27].

 

[1] Archiwum Główne Akt Dawnych (AGAD), Warszawa Ekonomiczne, sygn. 975 i 976. Rachunki szpitalne.

[2] Księga radziecka miasta starej Warszawy, t. I, 1447 – 1527, wyd. A. Wolf, Wrocław 1963, s. 38, poz. 103.

[3] Pierwszy dom podrzutków powstał w Krakowie w 1244 r. jako część Szpitala św. Ducha. W 1382 r. otwarto dom dla opuszczonych dzieci w Grudziądzu, w 1448 r. z fundacji biskupa Zbigniewa Oleśnickiego w Tarnowie i w 1540 r. z fundacji króla Zygmunta I w Drohobyczu. F. Giedroyć, Zapiski do dziejów szpitalnictwa w dawnej Polsce, Warszawa 1908, s. 132.

[4] Z. Podgórska-Klawe, Szpitale warszawskie 1388–1945, Warszawa 1975, s. 42 – 44, 51 – 52.