<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

OKUPACJA, POWSTANIE WARSZAWSKIE I PO WOJNIE cz.1

Zofia SZAMOWSKA–BOROWSKA

OKUPACJA, POWSTANIE WARSZAWSKIE I PO WOJNIE

Lato 1939 r. było wyjątkowo upalne. Spędzaliśmy je w sześcioro (rodzeństwo cioteczne) w majątku mojej babci i było nam bardzo wesoło. Bawiliśmy się, jeździliśmy konno, pływaliśmy. Byłam wtedy wesołą, lubiącą tańczyć i bawić się, szczęśliwą dziewczyną. Moja babcia, wspaniała polska dama, powiedziała: „Ale wy macie życie. Za mojego dzieciństwa dziewczęta i młode kobiety zajmowały się jedynie darciem szarpi dla powstańców 1863 roku, gdyż wszyscy wasi dziadkowie byli w powstaniu. Nie bawiły się tak jak wy.”

Uśmiechnęłam się i powiedziałam: „Babciu, nie wiadomo, co nas jeszcze spotka.” Moja babcia machnęła tylko ręką. I stało się. We wrześniu wybuchła wojna i mój świat przestał istnieć.

Mieszkałam przy ul. Wspólnej 11. Na parterze mieszkał lekarz, do którego zgłosiłam się i pracowałam z nim razem w Szpitalu św. Łazarza przez całe dnie września 1939 r. Zetknęłam się wtedy pierwszy raz z chorobą, rannymi i śmiercią. Z września 1939 r. zapamiętałam dokładnie ochrypły głos prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego, który dodawał nam otuchy. Był moim dalekim krewnym, z czego jestem bardzo dumna.

Pamiętam chwilę, gdy Niemcy weszli do Warszawy i wjeżdżali na Uniwersytet, a ja stałam przed bramą na Krakowskim Przedmieściu. Byłam taka wściekła i zrozpaczona, że gotowa byłam rzucić się na nich z gołymi pięściami. Byłam wtedy studentką I roku fizyki.

W czasie okupacji, aby mieć ausweiss i nie być wywiezioną na roboty do Niemiec, pracowałam w polskiej fabryce, Instytucie Fermentacyjnym przy Krakowskim Przedmieściu.

Po zakończeniu pracy w Szpitalu św. Łazarza, byłam, z ramienia PCK, opiekunką rannych żołnierzy w szpitalu Ujazdowskim. Początkowo w oddziale IV b chirurgii plastycznej. Ordynatorem był doc. Michałek-Grodzki. Był tam też dr Lipski, pielęgniarka oddziałowa i instrumentariuszka Trybianka. Leżeli tam oficerowie i żołnierze z różnych stron Polski, którzy przechodzili operacje plastyczne:

– por. Doliński ranny w brodę miał wiele operacji, przeszczepów z ręki, klatki piersiowej i z brzucha;

– Franciszek Kłopotowski, młody żołnierz, syn chłopa, ranny w nos, wielokrotnie operowany;

– kapral Dziuba, zamieszkały koło Lwowa, żonaty, miał dzieci, był wiejskim społecznikiem. Był poparzony na całym ciele, zwłaszcza w górnych częściach, miał też przeszczepy na rękach;

– poborowy Fronczak – najmłodszy ze wszystkich;

– podchorąży Antoni Witkowski, przywieziony w 1940 r. z Brześcia nad Bugiem, ranny w twarz: wlot kuli pod okiem, a wylot za uchem, przeszedł 17 operacji plastycznych.

Praca nasza polegała na podtrzymywaniu ich na duchu, utrzymywaniu kontaktów z rodzinami i dostarczaniu odpowiedniego pożywienia. W porównaniu z obecną chirurgią plastyczną ludzie ci przechodzili niesłychane cierpienia, aby uzyskać wygląd, który nie budziłby odrazy.

Wiosną 1940 r. przewodnicząca opiekunek PCK powiadomiła nas, że przybędzie transport polskich żołnierzy z Niemiec, chorych na gruźlicę, której Niemcy bardzo się bali. Przyjechało ich około 100, ciężko chorych i wynędzniałych. Objęłam opiekę nad dwiema salami: dużą (20 osób) i małą (6 osób). Byłam jedyną osobą, która ich odwiedzała. Ci, przeważnie młodzi chłopcy, nie mieli kontaktów i znajomych w Warszawie.

Lekarze i pielęgniarki starali się bardzo im pomóc, ale właściwie żadnego leczenia nie było. Najważniejszą sprawą było zapewnienie im odpowiedniego odżywienia. Zainteresowałam swoich znajomych i przyjaciół pomocą dla nich. Zorganizowałam specjalne obiady, przywożone dorożką w termosach, od różnych ofiarodawców. Najlepsze były od pani mającej sklep rzeźniczy przy ul. Wspólnej. Na Wielkanoc zdrowsi zostali zaproszeni do domów moich przyjaciół i byli bardzo szczęśliwi.

Wszystkie nasze starania nie dały rezultatów i moi podopieczni zaczęli umierać. Każdego dnia, gdy spieszyłam do szpitala, do moich chłopców, z przerażeniem myślałam, czy zastanę ich żywych. Chyba nikt inny nie oczekiwał mnie tak jak oni. Starałam się przynieść im zawsze uśmiech i dobre wiadomości, coś do jedzenia, a czasem drobne prezenty. W dużej sali po prawej stronie od drzwi umierali kolejno jeden po drugim. Było to niezrozumiałe i przerażające. Gdy doszło do łóżka sierżanta Sierzputowskiego, powiedział, że nie umrze, ponieważ ma żonę i dwoje dzieci. Przeniósł się na drugą stronę sali i nie umarł. Ciągłość umierania od prawej strony sali ustała, ale chorzy umierali dalej. Pod koniec 1941 r. sale nr 5 i 6 zamknięto, a żyjący jeszcze zostali przeniesieni na parter pawilonu. Ostatni umierali: Rogala, wesoły chłopak z Targówka i Stanisław Ostojski, bohaterski marynarz z Oksywia. Latem 1942 r. nie było już żadnego chorego na gruźlicę żołnierza. Pochowani są na cmentarzu Powązkowskim Wojskowym w kwaterze szpitala Ujazdowskiego.

Okres pracy w szpitalu Ujazdowskim całkowicie mnie odmienił. Z wesołej i płochej dziewczyny nic już nie pozostało. W mojej pamięci zapisała się na zawsze postać pułk. dr. Leona Strehla, dyrektora szpitala, który był człowiekiem niezwykle odważnym i wrażliwym na ludzkie nieszczęście. Byłam tak załamana, że do Szpitala Ujazdowskiego nie mogłam już przychodzić.

Po zakończeniu mojej pracy w Szpitalu Ujazdowskim wstąpiłam w 1942 do II Batalionu Szturmowego Odwet Armii Krajowej, w którym zostałam łączniczką. Uczęszczałam też na kursy sanitarne. W 1943 r. zapisałam się na wydział lekarski tajnego Uniwersytetu Poznańskiego. Pragnęłam zostać lekarzem i być na tyle mądrą, by móc pokonywać ból, chorobę i śmierć. Przed Powstaniem Warszawskim ukończyłam I rok medycyny.

Od 1942 r. służyłam w II Batalionie Szturmowym Odwet Armii Krajowej. Batalion ten wywodził się z 2. Kompanii Mokotów uformowanej w IV Rejonie okupacyjnej Warszawy w 1940 r. W miarę liczebnego rozrastania się kompanii, jesienią 1943 r. przekształciła się ona w batalion o sile 650 żołnierzy, w tym ponad 100 sanitariuszek i łączniczek. Dowódcą oddziału był ppor. Juliusz Sobolewski ps. Roman. Batalion liczył 4 kompanie, w tym jedną w stanie zaczątkowym. Juliusz Sobolewski, ur. 7 VII 1917, był zawodowym wojskowym. Kampanię wrześniową rozpoczął jako plut. podchorąży w Modlinie, a zakończył jako podporucznik w Grupie Operacyjnej Polesie gen. Franciszka Kleeberga. Po zakończeniu kampanii 5 X 1939 r. przystąpił od razu do pracy konspiracyjnej. Od września 1940 był dowódcą 2. Kompanii Szturmowej Mokotów. Juliusz Sobolewski wrócił do kraju w 1947 r. jako kapitan. W 1952 r. został aresztowany, oskarżony o szpiegostwo i skazany na karę śmierci. Zwolniony warunkowo w 1954 r., chory na białaczkę wskutek naświetlań promieniami Roentgena w więzieniu mokotowskim, zmarł 4 IV 1956 r. Był wspaniałym dowódcą i szlachetnym człowiekiem. Ja byłam w Odwecie w VI sekcji sanitarnej. Naszą sekcyjną była dyplomowana pielęgniarka Anka (Anna Wojtowicz).

Zadaniem bojowym batalionu w czasie Powstania Warszawskiego miało być zdobycie koszar niemieckich, tzw. Staufer- i Flackkaserne przy ul. Rakowieckiej. Koncentracja oddziału przed 1 VIII 1944 r. odbywała się na Kolonii Staszica. Wobec niedostarczenia transportu broni przed godziną W, atak na Stauferkaserne nie doszedł do skutku. Akcja zbrojna w dniu 1 VIII skoncentrowała się na zdobyciu niemieckich kwater oficerskich przy ul. Sędziowskiej. Walka trwała kilka godzin i pociągnęła za sobą znaczne straty w zabitych i rannych.

W dniu 1 VIII 1944 r. nasza VI sekcja sanitarna stawiła się w całości około godziny 12 w miejscu zbiórki, w domu przy ul. Filtrowej. My, z VI sekcji, byłyśmy ze sobą bardzo zżyte. Razem uczestniczyłyśmy w wielu akcjach przenoszenia gazetek i radiostacji. Nasze mieszkania służyły jako punkty szkoleniowe dla dziewcząt i chłopców batalionu. Natalka (Natalia Łusznienko) i Krysia (Krystyna Person), były przyjaciółkami i chodziły do tej samej szkoły. Basia (Barbara Gajewska) i ja byłyśmy również przyjaciółkami i ukończyłyśmy tę samą pensję im. Zofii Wołowskiej. Janka (Janina Winiarska), Ewa (Ewa Pachowiczowa) i Halina (Halina Tomczykowska), były też z sobą zaprzyjaźnione. Naszą sekcyjną Ankę wszystkie bardzo lubiłyśmy. Byłyśmy pełne wiary, że zwyciężymy, że Niemcy opuszczą Warszawę, że za parę dni zobaczymy się z naszymi rodzinami już w wolnej Polsce.

Przed godziną 17 przeprowadzono nas do punktu sanitarnego przy ul. Langiewicza 5. Zebrało się tam około dwudziestu dziewcząt. Oprócz naszej VI sekcji były dziewczęta z sekcji I, VIII i innych. Kierownikiem naszego punktu miał być Dr Marek, student medycyny. Nie sprawdził się jednak w praktyce i faktycznie wszystkim kierowała Krystyna – Krystyna Jarecka, dyplomowana pielęgniarka operacyjna.

Zaraz po godzinie 17 rozległy się strzały. To nasi chłopcy biegli wzdłuż ulicy Langiewicza. Wyruszyli z ul. Prezydenckiej 10. Atakowali willę, gdzie kwaterowali lotnicy niemieccy, przy ul. Sędziowskiej róg Wawelskiej. Jedną grupę prowadził Roman (dowódca II Batalionu Szturmowego Odwet) ulicą Langiewicza ku Sędziowskiej, druga, dowodzona przez Żegotę, por. Romualda Jakubowskiego, zastępcę dowódcy batalionu, atakowała od strony Wawelskiej. Strzały padały coraz częściej. Za chwilę już byli ranni. Nigdy nie zapomnę pierwszego z nich, którego niosłam. Pobiegłyśmy we cztery: dwie Maryle, Janka i ja. Tadeusz Turos, Koń, był to wysoki, dorodny chłopak. Dostał serię z karabinu maszynowego pod kolana. Nie mogłyśmy sobie poradzić z położeniem go na nosze. Nosze za krótkie: albo głowa, albo nogi, trzymające się jedynie na skórze, zwisały z drugiej strony. Nosiłam jeszcze wielu rannych, ale ten pozostał w mojej pamięci na zawsze. Potem ranni zostali: Żegota (Romuald Jakubowski), Jan (Stanisław Kołakowski), Janek (Jan Gosk) i wielu, wielu innych.

Pod wieczór nasz punkt zapełnił się. Ranni leżeli na dole i na piętrze willi, na noszach, na podłodze, wszędzie. My, sanitariuszki, starałyśmy się pomóc każdemu, ale tak mało wszystkie umiałyśmy, tak rozpaczliwie mało, mimo że przeszłyśmy przeszkolenie sanitarne i pracowałyśmy w Szpitalu Ujazdowskim. Tutaj było wiele ran i krwi, to było zupełnie co innego. Tu czułyśmy się odpowiedzialne za wszystko i wszystkich. Gdyby nie Krystyna, nie wiem, czy dałybyśmy sobie radę. To ona, Krystyna Jarecka, była duszą, mózgiem i sercem naszego szpitalika. To ona zawsze wszystko wiedziała i wszystkim kierowała.

Tej nocy, z 1 na 2 VIII, zmarło trzech chłopców: Zdzisław Luciński (Rybka), Tadeusz Turos (Koń) i Andrzej Strumiłowski (Jakub). My, sanitariuszki, byłyśmy przerażone. Jeszcze wczoraj byli wśród nas – młodzi, silni, odważni, a dziś leżeli martwi. 3 VIII odbył się pogrzeb – jedyny prawdziwy pogrzeb na Kolonii Staszica, bardzo uroczysty i bardzo smutny. Przyszedł Roman z chłopcami, ksiądz Mietek, nasz kapelan. Zmarli zostali pochowani w ogrodzie willi przy ulicy Langiewicza 5.

Cztery dni, jakie spędziłyśmy w naszym punkcie sanitarnym, były wypełnione pracą. W gabinecie opatrunkowym pracowała Krystyna, a pomagały jej dwie inne pielęgniarki: Anka i Krysia. My, sanitariuszki, wykonywałyśmy wszystkie posługi przy rannych chłopcach, starając się ich pocieszyć i spełniać każde ich życzenie. Było bardzo gorąco, muchy dokuczały rannym. Najbardziej niepokoiłyśmy się o Żegotę. To on, odważny zastępca naszego dowódcy, leżał teraz z przestrzelonym brzuchem i w każdej chwili mógł umrzeć. Myślę, że wiedział, co mu grozi. Ze względu na postrzał jamy brzusznej nie mógł dostać nic do picia. Należałoby podać mu drogą pozajelitową płyn fizjologiczny, żeby wyrównać ubytek krwi. Według pomysłu Hanki Wójtowicz, rozpuściłyśmy 4,5 g soli w 500 g wody, zagotowałyśmy i podałyśmy strzykawkami dożylnie. Konsultacji chemicznej udzielił nam młody żołnierz batalionu, który parę dni później został zastrzelony przez własowców. Za odważniki posłużyły nam 50-groszówki.

Niezwykły ten zabieg ranny zniósł dobrze, odzyskał przytomność. Potem podawałyśmy mu płyn fizjologiczny kroplami doustnie. Mimo, że był jedną nogą na tamtym świecie, jeszcze wydawał rozkazy, wzywał łączniczki. Kazał rozdzielić 5 milionów złotych, które otrzymał jako depozyt batalionu. Nic w owej chwili niewarte „górale” (banknoty 500-złotowe) Krystyna, by go nie denerwować, poleciła dziewczynom schować. Jedna z naszych sanitariuszek z VI sekcji złożyła „górala” w kilkoro i wtłoczyła w medalion noszony na szyi. Pieniądze te bardzo nam się później przydały.

Wielu rannych chłopców znało się i przyjaźniło ze sobą. Jeden tylko kapral Jan (Stanisław Kołakowski) nie pochodził z Warszawy i nie miał przyjaciół wśród rannych. Zaczęłam się nim specjalnie zajmować. Był ranny w klatkę piersiową. Początkowo rana wydawała się lekka, później stan Jana zaczął się pogarszać. Kula zraniła opłucną, jak się okazało. Rozmawialiśmy godzinami. Opowiadał mi, że przyszedł do powstania z partyzantki, koło Żukowa. Rodzice jego zmarli. To on, po zranieniu Żegoty, poderwał oddział do dalszej walki i sam został ranny.

Podczas tych trudnych dni miałyśmy i chwile radości. Dziewczęta i chłopcy przynieśli z dwóch willi, opuszczonych przez Niemców, środki medyczne i opatrunkowe, a nawet sterylizatory, które o włos nie stały się przyczyną naszej zguby. Tym sposobem apteka została dobrze zaopatrzona. Z tego samego źródła pochodziło także mleko w proszku, kakao, masło i jajka. Nie mieliśmy tylko chleba.

W tym okresie byliśmy jeszcze pełni optymizmu. Mamy środki opatrunkowe, nie jesteśmy głodni, chłopcy zdobyli trochę granatów, może dostaniemy broń ze Śródmieścia … może Roman coś wymyśli? Niestety, 4 VIII nasz szpital polowy, zagrożony pożarem sąsiedniej willi, musiał być ewakuowany. Ciężko rannych przenosimy na razie do garażu, a stąd do pani Gebertowej na ul. Langiewicza 11. Spieszymy się bardzo, gdyż pożar sąsiedniej willi szybko się rozprzestrzenia. Dwóch ciężko rannych nie mogłyśmy już zmieścić na Langiewicza 11. Janek Gosk został przeniesiony do punktu sanitarnego przy Jesionowej 13, a Jurek Marks z Baśką Gajewską zostają ulokowani naprzeciwko, u pp. Lorentowiczów, na Langiewicza 4. W ewakuacji naszych ciężko rannych pomagali nam chłopcy z Langiewicza 13. Nie wszyscy ranni podczas ewakuacji zostali uratowani. Basia przypomina sobie jednego z nich, który nie chcąc korzystać z naszej pomocy, usiłował samodzielnie wyjść przez okno. Natychmiast został zastrzelony. Nie wiemy, jak się nazywał. Miał trzydzieści dwa lata, żonę i dwoje dzieci.

Rozlokowujemy się w willi pani Gebertowej. Starsza pani jest nauczycielką języka polskiego w gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Przyjmuje nas jak własne dzieci. Ranni leżą w pięknym, dużym salonie z oknami wychodzącymi na taras i ogród. Lżej ranni umieszczeni są w dwóch pokojach na piętrze. Martwimy się bardzo o Żegotę, który tylko pije, ale nic nie je i wydaje się, że za chwilę „umrze z głodu”. Wprost nieprawdopodobne, że jeszcze żyje. Zaczynamy wierzyć w „cud”: kula, która miała wlot od strony brzucha, przeszła na wylot nie naruszając jelit i kręgosłupa i wyszła z tyłu. Stan Stacha Kołakowskiego pogarsza się. Wzmaga się duszność i gorączka. Pozostali ranni powoli wracają do zdrowia.

Niedziela, 6 VIII, była piękna i słoneczna. W naszym punkcie mamy dwunastu rannych leżących i siedmiu rekonwalescentów. Nagle granaty zaczynają walić w willę Langiewicza 13, bliźniaczy dom, tuż obok nas. Langiewicza 13 płonie. Tam jest czterdziestu naszych chłopców z plutonu Żeligi i innych jednostek. Obserwujemy, że dwóch zeskakuje z dachu na konary ogromnego dębu. Ukraińcy natychmiast kierują na nich ogień. Zabici chłopcy spadają z drzewa. Jeden z nich to Żeliga, Janek Jakubowski, brat Żegoty. Nazwiska drugiego nie znamy.

Za chwilę widzimy straszne twarze własowców w oknach naszego salonu. Do drzwi dobijają się Niemcy. Krystyna odważnie wpuściła ich do środka. Po polsku zaczęła tłumaczyć, że leżą tu jedynie ranni cywile. Niemcy nie rozumieją. Podchodzi Krysia (Person), która biegle włada niemieckim, i od początku zaczyna Niemcom tłumaczyć, że jesteśmy wszyscy cywilami. Są to dwaj oficerowie artylerii przeciwlotniczej. Obaj pochodzą ze Śląska. Stwierdzają, że znają konwencję genewską i że do rannych nie strzelają. Pozwalają nam przenieść naszych rannych naprzeciwko, do pań Pęcherzewskich, przy Langiewicza 9 róg Prokuratorskiej. Przed oknami naszego „nowego domu” przebiega naraz schylony, czternastoletni Jurek Zalewicz, najmłodszy żołnierz Odwetu. Jeden z Niemców natychmiast strzela przez otwarte okno, zabijając chłopca na miejscu. Są twardzi, nie zważają, że to przecież prawie dziecko. Dla nich to wróg.

Po raz drugi w ciągu paru dni przenosimy naszych chłopców z płonącej willi. Spieszymy się bardzo, żeby zdążyć ewakuować wszystkich rannych, żeby zabrać opatrunki i leki. Naraz Niemcy spostrzegają sterylizatory przyniesione przez chłopców z willi na Sędziowskiej. Chwila grozy, ale dziewczyny uspokajają Niemców. Oficerowie niemieccy dotrzymali słowa: pozwolili nam ewakuować rannych, ale zapowiedzieli, że o godzinie 20 mają rozkaz przekazać dowództwo brygadzie Kamińskiego i już nic więcej nie mogą dla nas zrobić. Zdajemy sobie sprawę, że sytuacja nasza jest tragiczna i że nie możemy liczyć na żadną pomoc, że chłopcy z Langiewicza 13 „płoną”, że Roman nie ma broni.

Krysia przypomina sobie naraz, że w willi na Langiewicza 11 pozostało nasze jedzenie. Rano, korzystając z chwili czasu, postanowiłam ugotować wspaniałe danie. Miałam zdobyczne mleko, masło, ryż i cukier. Jabłka znalazłyśmy w ogrodzie. W piekarniku zostawiłam do zapieczenia ugotowany ryż z jabłkami, potrawę, która w dniu wczorajszym bardzo smakowała rannym i sanitariuszkom. Byliśmy bardzo głodni. Teraz wszyscy zapragnęli coś zjeść. Ta garstka straceńców, która przeszła „przez ogień”, wzdychała do tego, żeby zapełnić sobie żołądki. Krysia w dodatku zostawiła w palącej się willi swoją upraną garderobę i bardzo martwiła się jej stratą.

Bez namysłu – bardziej z głupoty, niż z bohaterstwa – pobiegłam naprzeciwko i wyniosłam z płonącego domu wielki ganek ryżu i ciuchy Krysi. Krysia była mi bardzo za nie wdzięczna. W tę tragiczną niedzielę wszyscy zjedli ryż z jabłkami, który smakował jak najlepszy specjał. Zarówno dla rannych jak i dla sanitariuszek był to bardzo ciężki dzień. Byliśmy wyczerpani. Rozlokowaliśmy się w willi, jak mogliśmy: starsi państwo na parterze, ranni i my na górze.

„Lotnicy” niemieccy tak, jak zapowiedzieli, odeszli o godzinie 20, a już około 22 byli u nas własowcy. Na ich czele „komandir”, ukraiński oficer, esesman. Wysoki, przystojny mężczyzna około trzydziestu lat szedł z pistoletem w dłoni, a za nim kilkunastu własowców. Wszedł na górę, gdzie leżeli ranni. Już, już – zdawało się, że będzie strzelał, ale tylko zlustrował uważnie wszystkich, zatrzymując się dłużej na Bronce. Bronka leżała ze swymi długimi warkoczami splecionymi na kołdrze. Wyobrażam sobie, co przeżywali wszyscy nasi ranni, bezsilni, w łóżkach, bez broni, patrząc na wrogą twarz ukraińskiego „komandira”. On zaś, po skontrolowaniu całej willi, rozsiadł się z „koleżkami” w salonie i rozpoczął „ucztę”. Raczyli się przyniesioną wódką i wędliną, rozglądając się za dziewczętami. „Komandir” pił jedynie wodę. Zwrócił uwagę na Natalię. Była to bardzo ładna dziewczyna o ciemnych oczach i kasztanowych włosach. To ona, mądra i inteligentna, oczarowała ukraińskiego oficera, który stawał się coraz grzeczniejszy. Natalka i Krysia Person prowadziły z nim towarzyską rozmowę po polsku. Powiedział, że ma na imię Alosza i że był studentem uniwersytetu lwowskiego. Słuchał uważnie tego, co opowiadały dziewczęta, i był coraz spokojniejszy, a one, widząc to, opowiadały coraz więcej i ciekawiej. Na jego prośbę Natalka śpiewała polskie piosenki.

Nie wszyscy własowcy zachowywali się tak jak ich dowódca. Pijani zaczęli gonić dziewczęta i ciągnąć je w kąty. Dziewczyny uciekały, broniły się jak mogły, zdając sobie przy tym sprawę, że ich opór może na nas wszystkich sprowadzić śmierć. Dwie sanitariuszki zostały zgwałcone. Dla nas były tego dnia największymi bohaterkami. Poświęciły siebie dla uratowania nas wszystkich. A Alosza był coraz bardziej zakochany w Natalce i zachowywał się niezwykle kulturalnie. Po paru godzinach rozmów opuścił nasz szpitalik, zabierając swoich podkomendnych. W pokojach na górze – dyżur tej nocy przy rannych pełniłam razem z Janką Winiarską – zamknęłam drzwi na klucz z mocnym postanowieniem, że nie otworzę nikomu, żeby nie wiem, jak się dobijał. Miałam, naiwna, nadzieję, że „komandir” już nie wróci, a pijani żołdacy, jeśli zastaną drzwi zamknięte, odejdą.

Kiedy weszłam na górę, chłopcy byli bardzo niespokojni o siebie i o nas. Przesiedzieliśmy tę noc w kompletnej ciszy, prawie wstrzymując oddech, nie ruszając się. W nocy parokrotnie ktoś dobijał się do drzwi. Nie otworzyliśmy. Siedziałam przy Stachu, trzymając go za rękę. Nic nie mówiliśmy. Tak zastał nas świt, zmęczonych, zmaltretowanych, ale nie załamanych. Wszyscy byliśmy wdzięczni Opatrzności za to, że nikt nie został zabity, że przeżyliśmy tę straszną noc. Załamane natomiast naprawdę były nasze dwie zgwałcone koleżanki. Każda z nas starała się, jak mogła, okazać im swoje uczucia pełne wdzięczności.

Następnej nocy, mimo zakazu Niemców, pochowałyśmy we dwie z Marylą Jurka Zalewicza. Pochowałyśmy go po kryjomu w ogrodzie. Nie było ani Romana, ani księdza, ani chłopców i dziewczyn. Byłyśmy tylko my dwie, noc i Bóg.

Przez dwa następne dni „zakochany Alosza” przychodził do Natalki z kwiatami i smakołykami. Grzecznie rozmawiał z Natalką i Krysią i grzecznie odchodził, mówiąc, że ma trudności ze swymi podwładnymi. Truchlałyśmy za każdym razem, gdy przychodzili, ale ani „komandir”, ani jego podkomendni nie dopuścili się już żadnych ekscesów.

Pożar willi przy Langiewicza 11/13, ewakuacja rannych na Langiewicza 9 i wizyta własowców w naszym szpitaliku rozeszły się szerokim echem po Kolonii Staszica. Roman i chłopcy byli wstrząśnięci tymi wydarzeniami; cała Kolonia była poruszona.

Baśka Gajewska i Jurek Marks, patrząc z drugiej strony ulicy na naszą tragedię, z przejęciem i niepokojem myśleli o naszym losie. Jurek bardzo cierpiał, miał silne bóle w zranionej nodze. Baśce zabrakło środków znieczulających, postanowiła więc wybrać się do nas. Było to przecież tak blisko … Ledwie wyszła, zaczęto strzelać nisko, przy ziemi. Basię zamurowało. Stanęła jak wryta na środku jezdni, szeroko rozstawiając nogi. Zaczęłam głośno krzyczeć przez okienko od piwnicy: –Baśka, Baśka, biegnij tu, prędzej, prędzej!– Ocknęła się, ruszyła biegiem i już była u nas bezpieczna. Wieczorem wróciła do Jurka, zaopatrzona w konieczne środki opatrunkowe i przeciwbólowe. Trudno mi się było rozstać z Basią. Miałyśmy sobie tyle do opowiedzenia, nie widziałyśmy się już tyle dni.

9 sierpnia przyszedł do nas Roman z Aniołkiem (Jerzy Burski, adiutant Romana). Ucieszyłyśmy się bardzo. Roman powiadomił nas, że wszyscy żołnierze i sanitariuszki, pozostali dotychczas na Kolonii, przejdą dziś w nocy przez Pole Mokotowskie do Śródmieścia. Nie może, niestety, wziąć ze sobą ciężko rannych, którzy muszą pozostać na miejscu. Widać było, że ta decyzja dużo kosztuje naszego dowódcę. Potem odbyła się rozmowa między Romanem a Żegotą. Była to rozmowa między dowódcą a jego zastępcą, między zdrowym a ciężko rannym człowiekiem. Ów zdrowy człowiek pragnął przekonać tego leżącego, że nie może inaczej, że jest to droga bardzo niebezpieczna, że nie wie, co może spotkać oddział podczas przeprawy przez Pole Mokotowskie. Ten leżący, ciężko ranny, odpowiadał, że rozumie, że nie ma pretensji, że tak musi być.

W szpitaliku rozpoczął się ruch. Każdy, kto mógł chodzić, szykował się do drogi. Każdy miał nadzieję, że przejdzie szczęśliwie tę nieznaną drogę, że dojdzie do Śródmieścia, gdzie dostanie broń i będzie mógł dalej walczyć. Czworo ciężko rannych nie mogło, niestety, udać się w tę wymarzoną drogę, musiało pozostać na miejscu. Byli to:

Żegota, Aldek, Romuald Jakubowski (postrzał jamy brzusznej);

Jan, Stanisław Kołakowski (postrzał płuc);

Bronka, Bronisława Jaskulak (postrzał dolnej kończyny);

Jurek, Jerzy Marx (postrzał dolnej kończyny).

Po porozumieniu z Krystyną i Żegotą ppor. Roman zdecydował o składzie pozostającego z rannymi zespołu sanitarnego. Spośród licznych ochotniczek wybrał sześć dziewcząt. Wybór swój umotywował przygotowaniem zawodowym i zaangażowaniem, wyrobieniem życiowym i większą dojrzałością pozostających sanitariuszek. Na pożegnanie powiedział nam, że wierzy, że damy sobie radę, że uratujemy nie tylko siebie, ale przede wszystkim rannych i że nigdy ich nie opuścimy. Te słowa naszego dowódcy będą kierowały naszym postępowaniem przez dalsze trudne dni. Do pozostania z rannymi zostały wyznaczone:

Krystyna, Krystyna Jarecka – pielęgniarka dyplomowana operacyjna, sekcyjna sekcji VIII,

Krysia, Krystyna Person – uczennica szkoły pielęgniarskiej,

Zośka, Zofia Szamowska – studentka II roku medycyny,

Natalka, Natalia Łusznienko – sanitariuszka,

Ewa, Ewa Rachowiczowa – sanitariuszka,

Baśka, Barbara Gajewska – sanitariuszka.

Wszystkie sanitariuszki, oprócz Krystyny, które pozostały z rannymi, należały do bardzo dobrze wyszkolonej VI sekcji sanitarnej. Były nieco starsze od pozostałych, dobrze się znały i przyjaźniły ze sobą. Wiedziały, że zawsze mogą na siebie liczyć. Byłyśmy bardzo dumne, że to my właśnie zostałyśmy wybrane, że to my pozostajemy, by opiekować się tymi, którzy iść nie mogą. Wierzyłyśmy, podobnie jak nasz dowódca, że wykonamy powierzone nam obowiązki, że pozostaniemy z rannymi do końca. A może znajdziemy jakieś wyjście, żeby ich uratować?

Około godziny 22 por. Roman wraz z chłopcami i dziewczętami wyszli grupami do punktu zbiorczego na ul. Filtrowej, skąd miało nastąpić przejście do Śródmieścia. Noc była ciemna, bezksiężycowa, co gwarantowało powodzenie. Czuwaliśmy całą noc, nadsłuchując odgłosów z Pola Mokotowskiego. Wierzyliśmy głęboko, że pomimo nielicznych strzałów, jakie słyszeliśmy, cała nasza grupa szczęśliwie dotarła do Śródmieścia.

Całą noc siedzieliśmy wszyscy razem na pierwszym piętrze, w pokoju naszych rannych. Byliśmy tacy samotni, a równocześnie tak bardzo zjednoczeni ze sobą. Pierwszy od drzwi leżał Stach, w środku Bronka, przy oknie Aldek, a blisko koło nich my wszystkie: Krystyna, Krysia, Natalka, Ewa i ja. Pierwszy raz poczuliśmy się jak jedna rodzina – wszyscy sobie tacy bliscy. Naprzeciwko nas, w domu pp. Lorentowiczów, Baśka z Jurkiem Marksem noc spędzili samotnie łącząc się myślami z nami.

W nocy zapukała ponownie Maryla. Otworzyłam jej drzwi. Chciała jeszcze raz pożegnać się z nami. Ona szła do Śródmieścia. Całą noc siedziałam koło Stacha. Był taki szczęśliwy, że zostałam z nim, że go nie opuściłam. Wtedy, w tę długą, pełną niepokoju noc, przyrzekłam, że nie opuszczę go nigdy.

Rano zdałyśmy sobie sprawę, że to tylko my same odtąd jesteśmy odpowiedzialne za wszystko, że musimy jakoś działać. Ponieważ stan rannych pogarszał się, poprosiłyśmy lekarza mieszkającego w sąsiednim domu, dr. M. Eberhardta, o zbadanie naszych chorych. Stwierdził, że wszyscy wymagają natychmiastowej hospitalizacji. Aldek musi być poddany operacji brzusznej, Stach drenażowi opłucnej, a Jurek i Bronka powinni mieć amputowane nogi. Doktor stwierdził, że jeśli nie zostaną przeniesieni do szpitala, najprawdopodobniej zginą.

Nie wiedziałyśmy, co robić, jak ich uratować. I znowu los pomógł nam w rozwiązaniu problemu. Następny dzień, 11 VIII Niemcy pozostawili mieszkańcom na przygotowanie się do wyjścia z Kolonii Staszica. Tego dnia nie strzelano. Wcześnie rano Krysia i Natalka udały się do szpitala mieszczącego się w szkole pielęgniarskiej przy ul. Koszykowej z prośbą o przyjęcie rannych. Krysia miała tam przed Powstaniem praktykę pielęgniarską. Dr Tokarski i dr Titz-Kosko musieli uzgodnić swoją decyzję pomocy rannym z niemieckimi władzami wojskowymi, które stacjonowały w gmachu Ministerstwa Komunikacji przy ul. Chałubińskiego. Niemcy nie wyrazili zgody na umieszczenie rannych w tym szpitalu. Skierowali jednak dziewczęta do szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie dr Łukasik nie odmówił przyjęcia rannych. Krysia i Natalka wróciły z radosną nowiną. Natychmiast przystąpiłyśmy do naszej trzeciej z kolei ewakuacji. Był najwyższy czas, ponieważ następnego dnia, 12 VIII, własowcy przystąpili do wyrzucania całej ludności i systematycznego palenia całej Kolonii Staszica.

Przeniesienie rannych nie było ani proste, ani łatwe ze względu na odległość i niewielką liczbę sanitariuszek. Droga prowadziła ulicami Langiewicza, Sędziowską, Filtrową, Al. Niepodległości do ul. Oczki. Dziś wydaje się, że droga ta nie jest długa, wtedy wydawała się nam wiecznością. Rannych było czworo, sanitariuszek sześć. Zdecydowałyśmy w pierwszej partii przenieść Bronkę, Aldka i Stacha, potem wrócić po Jurka. Brałyśmy pod uwagę, że Jurek był otoczony serdeczną opieką przez swoich gospodarzy.

Pierwszy szedł, z białą płachtą starszy pan, mieszkaniec któregoś z sąsiednich domów, sam ranny w szyję. Za nim Bronka niesiona na noszach, z rozpuszczonymi, pięknymi włosami, z daleka było widać, że to dziewczyna. Zaraz za noszami z Bronką niosłyśmy Aldka i Stacha. Szłyśmy powoli, było nam bardzo ciężko. Baliśmy się wszyscy, choć tego dnia Niemcy pozwolili na przejście z białą flagą. Najtrudniejszy moment to zetknięcie się na rogu Chałubińskiego z grupą Niemców wykrzykujących na nas „Banditen–Komunisten”. Zaczęłyśmy głośno zaprzeczać: „Nein! Nie, Nie!” Była to chwila wielkiego napięcia. Na dodatek jedna z dziewcząt, niosąca Aldka, potknęła się i o mało nie upadła. Odetchnęliśmy. Natalka i Krystyna niosące Aldka przyspieszyły kroku, my ze Stachem na noszach zostałyśmy w tyle, nie mogąc za nimi nadążyć. Stach prosił: –Zosiu, patrz jak one szybko idą, czy i wy nie możecie przyspieszyć?– Spojrzałam tylko na niego. I cóż mogłam mu powiedzieć? Że Aldek wycieńczony głodówką waży połowę tego co on, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna? Odpowiedziałam tylko: –Tak, Stachu, możemy iść prędzej– i zaczęłyśmy z Ewą prawie biec. Baliśmy się, baliśmy się tak bardzo, żeby tu, na otwartej, zupełnie pustej ulicy nie być zamordowani przez Niemców. Ale oto już ulica Oczki, nasze wybawienie – szpital. Byłyśmy takie szczęśliwe, że przeniosłyśmy ich całych i żywych.

Krystyna i Krysia jako pielęgniarki zostały w szpitalu, by ulokować Bronkę, Aldka i Stacha. A my, Natalka, Ewa, Basia i ja, poszłyśmy z powrotem na Langiewicza po Jurka. Nie było nam lekko opuszczać schronienie i ponownie iść w niepewną drogę, ale obowiązek wzywał. Powrotną drogę na Kolonię Staszica przebyłyśmy biegiem. Nasza powtórna „droga przez mękę” wiodła tą samą trasą. Było nam jednak znacznie lżej, bo niosłyśmy Jurka we cztery, a nie jak poprzednio, kiedy przy każdych noszach było nas tylko po dwie. I znowu grupa niemieckich żołnierzy, przy ulicy Chałubińskiego, przywitała nas wrogimi okrzykami. Rzucono za nami granatami, nie żeby nas zabić, chcieli nas tylko nastraszyć. Do szpitala przybiegłyśmy ledwie żywe, lecz szczęśliwe, że udało się przejść tę drogę po raz drugi.

Dr Łukasik zapewnił wszystkim rannym miejsca na oddziale chirurgicznym. Dla bezpieczeństwa, w razie wtargnięcia Niemców, mieli na kartach chorobowych zmienione rozpoznanie: Aldek – zapalenie wyrostka robaczkowego, Stach – ropne zapalenie opłucnej. Nareszcie nasi ranni zostali otoczeni właściwą lekarską opieką. My pełniłyśmy normalne dyżury pielęgniarskie. Byłyśmy zdumione, że wszystko płynie tu prawie normalnie, że nie ma zagrożenia życia, że śpimy w łóżkach z białą pościelą, mamy co jeść, możemy się umyć. Myślałyśmy stale, co w „wolnej Warszawie”, co w Śródmieściu, co z naszym batalionem? Miałyśmy wciąż nadzieję, że coś o nim usłyszymy.

Około 15 VIII opuściła nas Krystyna Jarecka. Poszła wraz z grupą powstańców z Wojskowego Instytutu Geograficznego. Uważała, że spełniła swój obowiązek i może odejść do dalszej walki. My zostałyśmy, uważając za swoją powinność spełnić przyrzeczenie dane naszemu dowódcy i naszym rannym.

Nasi chłopcy, Aldek, Jurek, Stach i Janek Gosk leżeli na parterze, w dużej sali chirurgicznej z pięknymi palmami i wielkim oknem. W innym pawilonie leżał samotnie Gryf. Starałyśmy się stworzyć naszym chłopcom atmosferę przyjaźni i bezpieczeństwa. Dokarmiałyśmy ich zapasami przyniesionymi z Kolonii Staszica i produktami od siostry Żelechowskiej, oddziałowej z interny. Nasze życie upływało wśród ciężkiej i mozolnej pracy, ale z przeświadczeniem, że możemy wypełnić swój obowiązek.

cdn.