<< powrót

Exodus- Służba zdrowia po Powstaniu Warszawskim

Nasz Sierpień 1944 na Woli (Leszno/Żelazna) cz.3

Marek P. Dąbrowski

Nasz Sierpień 1944 na Woli (Leszno/Żelazna) cz.3

CD.

 

* * *

 

Dwa konie mają co ciągnąć, ale idą chętnie, równym, miarowym kłusem, parskają co chwila. Im także chłodny, słoneczny poranek dodaje wigoru. Pobrzękują orczyki, skrzypi wóz wyładowany przykrytymi słomą workami. Zaopatrzenie dla chłopców w lesie. Kiedy koła grzęzną w głębokim piachu albo droga stromo wspina się pod górę, schodzimy z wozu i idziemy obok. Po dwóch dniach zamknięcia w kryjówce mrocznego domu w Komorowie rozkoszujemy się swobodą wędrówki przez las i niezwykłym towarzystwem. Eskortują nas trzej akowcy! Ale fason! Wysokie buty z cholewami, bryczesy, spod rozpiętych panterek pobłyskują przy pasach pistolety, na głowach rogatywki z orzełkami.

– Nie boicie się tak otwarcie prowokować Niemców, w naszych mundurach, w biały dzień? –

Mamusia wreszcie odważa się zadać to samo pytanie, które nurtuje mnie od początku drogi.

– Innych nie nosimy – odpowiada krótko ten z dwoma gwiazdkami na naramiennikach.

– Można? – młodszy szarżą zwraca się do dowódcy, a potem do Mamusi – Bo widzi pani, szkopy siedzą w Pruszkowie, w Żyrardowie, w Skierniewicach, teraz zajęci Warszawą i ruskimi za Wisłą, do Bolimowskiej Puszczy raczej nie zaglądają, to nasze królestwo.

– Gorzej z ruskimi – wtrąca się trzeci – tych się trochę kręci. Niby partyzanci, ale ni to swoi, ni to obcy, tacy raczej niewyraźni…

– Dobra, dobra, polityka to nie nasza sprawa – przerywa dowódca – słońce wysoko, pora na odpoczynek, koniskom też się coś należy.

Dobrze po południu nasze drogi się rozchodzą, wóz skręca w fioletowe wrzosy wąskiej leśnej przecinki.

– Jeszcze ze trzy kilometry drogą przez las, potem łąka i mostek na rzeczce, za nią Grabskie Budy, pytajcie o Możejków i pozdrówcie ode mnie gospodynię – dowódca salutuje szarmancko.

Wszyscy trzej machają rogatywkami na pożegnanie, kiedy podcięte batem konie ruszają przez wrzosy.

– Bywajcie!

– Do zobaczenia w wolnej Polsce!

 

* * *

 

Wieczór wypełza mrokiem z lasu na polanę przeciętą pasmem drogi i zielonym korytarzem nadrzecznych zarośli. Poprzez drewniany mostek droga przeskakuje z prawej na lewą stronę krętego, leniwego nurtu wąskiej rzeczki. Przed nami dwie strzechy, jedna, rozłożysta i wysoko wyniesiona nad stodołą, druga skromniejsza, przygniata do ziemi błękitne ściany przycupniętej obok chałupy. Dalej, w prawo jeszcze kilka podobnych chałup wciska się pod osłonę lasu.

– Wyglądają jak gdyby chciały uciec jak najdalej od drogi.

– Teraz w lesie bezpieczniej niż na drodze, chyba to już tu.

Mamusia przygląda się podejrzliwie najbliższej zagrodzie. Ani żywej duszy, nawet pies nie zaszczeka, tylko kilka kur przysiadło w nagrzanym piasku podwórza, rząd jaskółek znieruchomiał na rozpiętym między stodołą i chałupą drucie, czarna sylwetka nietoperza zakręciła pierwszą wieczorną pętlę lotu między strzechami.

– A państwo za czym tutaj?

Głos śpiewny, donośny, ale osoby nie widać. Zaniepokojone kury przerwały drzemkę w piasku i pogdakując znikają jedna po drugiej w stodole.

– Z pozdrowieniami od porucznika dla pani Możejkowej – odpowiada Mamusia.

Ostatnia kura rozpaczliwie gdacząc wylatuje na środek podwórza, za nią, spoza uchylonych wrót stodoły, wychyla się głowa w czerwonej chustce.

– A kto wy?

– My z Warszawy, w drodze do Celiny do Skierniewic, matka i braciszek Tomka ze Lwowa.

Teraz reszta kur z trzepotem skrzydeł wylatuje na podwórze. Za nimi wychodzą ze stodoły gospodarze. Ona baryłkowata, poprawia chustkę, otrzepuje szeroką spódnicę i z wyciągniętymi rękami biegnie do nas. On wysoki i chudy, w kaszkiecie na głowie i klapiących drewniakach na bosych stopach, odpycha żonę i podbiega pierwszy. Porywa mnie na ręce, podnosi wysoko i sadza na ramieniu, drugim obejmuje Mamusię.

– To nasze lwowiaki, a gdzie Tomek, Zygmunt, na miły Bóg, z Warszawy, z powstania – wykrzykuje bezładnie – no chodźcie, chodźcie do pomieszkania, Cesia, szykuj kolację, w Skierniewicach zamartwiają się o was, a to się panna Ewa ucieszy!

W izbie białe firanki w oknach, za nimi czerwone pelargonie, stół nakryty serwetą, na podłodze pasiaste chodniki, obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej w kącie oświetlony płomykiem oliwnej lampki, skromnie, czysto i porządnie.

– My to z panią Celiną w Truskawcu się poznali, przed bolszewikami uciekli dzięki niej aż tu, a wy ze Lwowa tak samo, no a teraz jeszcze przed Niemcami z Warszawy, to żeśmy się, kresowiaki, w Grabskich Budach spotkali, gdzie Tomek, a Zygmunt?

Możejko nagle przerywa głośny potok słów, Cesia odwraca się od patelni przy kuchni, czerwoną chustką wyciera oczy. Zapada cisza, wszyscy milczymy. Zrozumieli.

– To się tak i panna Ewa nie ucieszy – po chwili mówi szeptem Możejko.

 

* * *

 

Nocujemy w stodole. W ogromnej stercie siana Możejko wymościł nam wygodne posłanie.

– W ciepłe letnie noce nie ma lepszego spania, to i Tomek z Zygmuntem i panną Ewą także, kiedy bywali u nas, też woleli siano od dusznej izby – zapewniał.

Mamy pod głową pękate poduszki, zawinięci w koce, toniemy w aromatycznych zapachach. Przez szpary w deskach ścian wsącza się łagodne, niebieskawe światło księżyca. Słyszę szelest ciepłego wiatru, monotonny szum pobliskiego lasu, przeciągły pisk sowy, ciche pogdakiwania śpiących kur. W spokoju i ciszy leśnej nocy świeże wspomnienia warszawskiego koszmaru łagodnieją i zmieniają się w senne marzenie.

Widzę szeroko otwartą na Leszno bramę naszego domu, ulicą przejeżdżają obrzucone kwiatami polskie czołgi. Zatrzymują się, powstańcy wskakują na pancerze, padają w objęcia żołnierzy w rogatywkach. Ruszają znowu. Stoję z rodzicami na brzegu chodnika, patrzę jak odjeżdżają. Z wieżyczki najbliższego czołgu odwraca się do nas Tomek, roześmiany kiwa do nas ręką i woła – a teraz na Berlin!

Za otwartymi drzwiami stodoły słoneczny dzień, Możejko w kapeluszu, garniturze i sznurowanych butach kręci się niecierpliwie po podwórzu.

– Wyspali się? No to na śniadanie i w drogę.

Zajadamy pyszny domowy chleb, popijamy mlekiem, Cesia przystrojona w szeroką wykrochmaloną spódnicę i nową zieloną chustkę na głowie pakuje do koszyka prowiant na drogę.

– Do Skierniewic będzie z dziesięć kilometrów lasem, przyda się coś przekąsić, a jakby co, to pamiętajcie, letnicy jesteście i na grzyby razem idziemy. Żeby tylko nie padało, coś za gorąco jak na rano.

– A niech i pada, z cukru nie jesteśmy, a przy padaniu to i niepotrzebnych na drodze nie spotkasz – Możejko z parasolem w ręce podejrzliwie spogląda w słoneczne niebo.

Najpierw las pochłonął nas ciszą kroków tłumionych dywanem mchu i chłodem cienia kosmatych świerków, potem, po paru kilometrach przydusił upałem. Przysiadamy na zwalonym pniu na odpoczynek, pijemy wodę z wiśniowym sokiem, gryziemy soczyste jabłka. Wtedy strzela pierwszy raz. Z rozbłyskiem błękitnej wstęgi spada przecięty szczyt jodły, odpryski ognia jarzą się w mchu, syczą w ciężkich kroplach deszczu. Grom uderza w uszy, zrzuca z poszarzałego nieba ulewę, za nią spadają następne strzały, oplatają fioletowymi serpentynami pnie drzew i z sykiem pełzną w nasiąkniętej wodą zielonej gąbce pod nogami.

– Przed boskim bombardowaniem to i pod ziemią schronu nie znajdziesz – krzyczy Możejko.

– Ale sprawiedliwego nie ruszy, chować się nie potrzeba – Cesia zarzuciła spódnicę

na głowę i otoczyła jej nakrochmalonymi połami mnie i Mamusię – a dałbyś wreszcie ten swój parasol tutaj – upomina męża.

– Dla nas po powstaniu to chyba dobra nauka – także krzyczę, bo grzmi nadal.

– Jaka niby? – pyta zdziwiony Możejko.

– A taka, że kto Bogu zaufa, temu żadne Niemcy czy inne bolszewiki niestraszne – odpowiada za mnie Cesia – masz ty rację, synku.

 

* * *

 

– I co było dalej?

Mikołaj siedzi obok mnie w komfortowej kabinie naszego Lanosa. Skończył już czternaście lat, awansował z tylnej kanapy na fotel obok kierowcy. Wracamy z sierpniowych wakacji w Starej Brdzie. Po dachu bębni nagła ulewa przelotnej burzy, wycieraczki z trudem zgarniają strugi wody z przedniej szyby, perspektywę szosy co chwila rozświetlają błyskawice, huczą pomruki grzmotów.

– Ale w samochód nie uderzy, prawda? – upewnia się.

– Nie, nie uderzy – to pewne.

– No to opowiadaj dalej.

 

* * *

 

Letnie burze mijają równie nagle jak nadchodzą. Zanim rozmokłą polną ścieżką, a potem już suchą, wysypaną żużlem drogą doczłapaliśmy się pod ganek domu cioci Celiny, słońce wysuszyło nasze wyprane ulewą ubrania. Tylko cztery pary nóg wyglądały jak wyjęte ze smoły. Oblepione żużlowym pyłem warstwy błota odpadały z wyjściowych butów Możejki, ze zmarnowanej deszczem, wykrochmalonej rano spódnicy Cesi, z moich skarpetek i z podziurawionych pończoch Mamusi.

– Jakby wataha dzików pod domem dobrodziejki buchtowała, Cesia, z brudem na pokoje nie pójdziemy, innym razem i na czysto Celinkę odwiedzimy, tak i wracać nam pora –

Możejko zatrzymał się przed furtką, Cesia wyjęła z koszyka oskubaną kurę i podała ją Mamusi.

– Gorący rosół przyda się, na zdrowie!

Objęła męża ramieniem, odwrócili się i odeszli bez pożegnania. Wtedy Mamusia powiedziała:

– Mamy dla was kurę.

Bo właśnie ciocia Celina i za nią Ewa zbiegały do nas z ganku.