<< powrót

Pamiętnik TLW 2015

Moja wrześniowa wojna 1939 r.

Jan Bohdan GLIŃSKI

MOJA WRZEŚNIOWA WOJNA 1939 R.

W chwili wybuchu II wojny światowej w 1939 r. miałem już zaliczone 5 lat studiów lekarskich na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Jeszcze w czasie nauki w Gimnazjum im. Sułkowskich w Rydzynie koło Leszna Wielkopolskiego odbyłem Kurs Przysposobienia Wojskowego II stopnia wraz z obozem ćwiczebnym. W lipcu 1939 byłem na miesięcznym obozie junackim 36. pułku Legii Akademickiej we wsi pod Mościskami (nazwy nie pamiętam), położonej w rejonie Lwowa. Przydzielono mnie tam już jako lekarza. Oprócz obowiązkowych zajęć na obozie, odpowiadałem tam za ambulatorium, do którego przychodzili także okoliczni mieszkańcy. Obowiązkową roczną służbę wojskową miałem odroczoną do 1940 r. ze względu na studia akademickie.

Mój ojciec, lekarz, Bohdan Gliński, dyrektor Szpitala Powiatowego w Opatowie Kieleckim, na czas wojny był wyznaczony na kierownika powiatowej Służby Zdrowia. Zostałem przez niego powiadomiony, jeszcze na kilka dni przed ogłoszeniem, o rozkazie powszechnej mobilizacji mężczyzn. Ta informacja spowodowała moją chęć przyspieszenia zakończenia studiów w Warszawie. Brakowało mi tylko jednego jesiennego trymestru, abym mógł służyć swoją już zawodową pracą w obronie kraju.

Przed wybuchem wojny pojechałem z rodzinnego Opatowa do Warszawy w nadziei, że jej wybuch spowoduje przyspieszenie studiów i umożliwi mi ich zakończenie, lecz tak się nie stało. Zajmowanie terenów polskich przez najeźdźcę postępowało tak szybko, że konieczne było natychmiastowe włączenie się do obrony Warszawy. Kto mógł, szedł kopać rowy obronne wokół miasta i pomagał organizować obronę, której dowódcą cywilnym był prezydent miasta Stefan Starzyński. 3 września wysłuchałem, stojąc na chodniku Nowego Światu, przemówienia ministra Józefa Becka. Nie było możliwości wznowienia zajęć w szkołach.

Na radiowy rozkaz pułkownika Romana Umiastowskiego zdecydowaliśmy się wyjść z Warszawy na wschód. Razem ze Stanisławem Sokołowskim, moim bratem ciotecznym oraz z kolegą i przyjacielem z gimnazjum w Rydzynie, Jerzym Rossudowskim, wyszliśmy, poszukując jednostki wojskowej, która nas przyjmie jako ochotników. Mieliśmy plecaki pełne zapasowej bielizny, koszul oraz żywności na parę dni.

Przez podziurawiony bombami most Poniatowskiego, bombardowany Otwock, palący się Żelechów, bombardowane przez niemieckie samoloty wsie i miasteczka, opuszczony już przez polskie wojsko garnizon wojskowy w Brześciu nad Bugiem i Kobryń, doszliśmy do Drohiczyna Poleskiego, wszędzie nadaremno. Szliśmy wraz z tysiącami innych, w tym wielu uciekinierów z zachodnich terenów Polski, drogami przeważnie polnymi. Te kolumny wędrujących ludzi, jak my, na wschód, były ostrzeliwane z niemieckich samolotów, padało wielu zabitych i rannych. Pod koniec wędrowaliśmy przeważnie nocami, aby uniknąć bombardowań i ostrzeliwań. Po drodze czasami udawało się kupić coś do jedzenia, czasem miejscowa ludność nas karmiła z własnych skąpych zapasów. Po drodze dołączyła do naszej trójki grupka studentów Politechniki Warszawskiej i dalej maszerowaliśmy razem, szukając punktu werbunkowego. Mieliśmy szczęście, że nikt z naszej grupki nie został ranny. Do Drohiczyna doszliśmy 16 września pod wieczór, zamierzając następnego dnia dojść do Pińska. Może tam wreszcie spotkamy formujące się oddziały naszego wojska? Ale w Drohiczynie okradziono nas wszystkich z plecaków – zostaliśmy tylko w letnich ubraniach. Następnego ranka dowiedzieliśmy się o wkroczeniu wojsk sowieckich do Pińska, więc nie ma tam po co iść. Dowiedzieliśmy się także, że na południe od Drohiczyna, w Lubieszowie (obecnie Ljybešiw) formuje się jakaś jednostka wojska polskiego. Wobec tego poszliśmy tam. Ale ta jednostka poszła już na zachód, więc tylko w opustoszałych i wyrabowanych magazynach wojskowych dobraliśmy sobie niezbędne ubrania, bo zaczynały się chłody, a my byliśmy w letnich ubraniach. Nasze obuwie też już odmówiło posłuszeństwa. Ja znalazłem tam cienki, długi płaszcz wojskowy kawaleryjski, lepsze (dla mnie) ale bardzo zniszczone buty, różnej wielkości, w tym oba dziurawe, i torbę płócienną wojskową z wielką dziurą. Później wyleciała mi przez nią jedyna posiadana puszka konserw. Poszliśmy za tą jednostką wojskową na zachód przez Kamień Koszyrski, bodaj przez Ratne, i spotkaliśmy ją w Małorycie. Zgłosiliśmy się do punktu werbunkowego. Dzięki spotkaniu tam znanego mi osobiście por. Stanisława Turczynowicza, brata mojego kolegi szkolnego z Rydzyny – Jerzego, który będąc dowódcą kompanii, zaręczył za nas – wszyscy zostaliśmy wcieleni jako ochotnicy do różnych jednostek wojska.

Nieprędko dowiedzieliśmy się, że tymi formującymi się oddziałami dowodzi gen. Franciszek Kleeberg. 1

Byłem jeszcze ubrany w cywilne ubranie, podwijane pumpy, ten podarty płaszcz wojskowy, a w Małorycie dostałem wielki, szeroki hełm piechociński. Do tego dostałem też karabin z paroma sztukami naboi oraz jeden opatrunek osobisty. Niewielu ochotników to miało. Byłem więc wreszcie strzelcem ochotnikiem. Nie ujawniłem wówczas, że jestem studentem medycyny. Podobnie wyglądali moi koledzy – towarzysze wspólnej wędrówki i walki, z wyglądu i ubrania pół cywile, pół żołnierze.

Nie wiedziałem wówczas w jakim pułku służyłem. Znalazłem się w drużynie, której zaraz przydzielono 24-godzinny dyżur w budynku urzędu gminnego, w którym była siedziba dowództwa stacjonującej tu w danej chwili jednostki. Rano następnego dnia wszystkie jednostki miały wyjść na zachód i prawie wszyscy wyszli.

Jeszcze zaszli do mnie Jerzy Rossudowski i Stanisław Sokołowski, przydzieleni do innych grup, i powiadomili mnie, że ich kompania już wyrusza, ale spotkamy się na następnym postoju. Moja służba wartownicza kończyła się w południe o godzinie 12. Na warcie pozostało nas około 30-50.

Po ich wyjściu, niespodziewanie do miasteczka wjechały wojska sowieckie. Przed budynkiem gminy (stojącej głębiej w sadzie, nie przy samej szosie) przejechała kolumna czołgów sowieckich, odcinając nam drogę wyjścia na zachód. Widzieliśmy każdy z nich. Okazało się, że już wszystkie nasze oddziały wyszły z Małoryty, został tylko nasz oddział wartowniczy, w tym kilku oficerów. Najwyższy rangą oficer, major, niewysoki, tęgi starszy pan (nazwiska nie znam), zapytany co mamy robić, powiedział, że nic nie możemy zrobić, więc należy się poddać sowietom. Ale młodszy, energiczny porucznik zdecydował, że wyjdzie cichcem na zachód, a kto z nas chce, może pójść z nim. W tej około 20-osobowej grupce (bez tego majora), opłotkami, przebiegłszy skokami przez szosę, którą przed chwilą jechali sowieci, wyszliśmy z miasteczka do okalającego go lasu.

Maszerowaliśmy dalej lasem wzdłuż szosy wiodącej przez Szack w kierunku zachodnim, dążąc do Włodawy, aby tam przeprawić się przez Bug. Bo oddziały polskie poszły już właśnie w kierunku Włodawy. Widzieliśmy wieczorem, jak duża kolumna sowieckich samochodów pełnych wojska, wyprzedzała nas. Na szczęście nie zauważyli nas ukrytych w lesie około 50 m od szosy. Maszerowaliśmy całą noc. Nad ranem był godzinny odpoczynek, w czasie którego, leżąc na murawie, przespaliśmy się. Obudził nas cichy alarm „wstawać, idziemy dalej”. Okazało się, że w tym krótkim czasie przykrył nas świeży śnieg. To nie przeszkodziło nikomu w spaniu. Byliśmy bardzo zmęczeni całonocnym marszem. Ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Włodawy, nadal idąc lasami. Gdy las się skończył – obawialiśmy się spotkania z miejscowymi bandami, wiedząc już, że są wrogo nastawieni do Polaków i może grozić od nich duże niebezpieczeństwo. Nasz porucznik wywnioskował, że w czasie wędrówki lasem wyprzedziliśmy kolumny wojska sowieckiego widziane z wieczora. Udało nam się dojść bez większych przygód do Włodawy.

Ale tam formacje wojskowe gen. Kleeberga już przekroczyły rzekę, więc i my musieliśmy się przedostać na drugi brzeg. I to się nam udało dzięki energii i zdecydowaniu tego porucznika, który załatwił także łodzie do przeprawy2. O ile pamiętam – nazywał się Rontaler. Ale mogę się mylić.

Będąc już na zachodniej stronie rzeki Bug – szliśmy śladami naszego wojska. Po dojściu do niego w niewielkiej wsi, której nazwy nie pamiętam – zostaliśmy ponownie włączeni do oddziałów. Ale już nie trafiliśmy do tych samych kompanii, co poprzednio, bo nawet nie znaliśmy numeru pułku naszego pierwotnego przydziału. Znalazłem się teraz w innym pułku, jak się po wojnie dowiedziałem był to 178 p.p. Dywizji „Brzoza” zorganizowanej 13 września 1939 r. pod Kobryniem nad Muchawcem. Dowódcą pułku był ppłk Władysław Dec. Pamiętam tylko nazwiska dowódców: plutonu ppor. Kulwieć, kompanii por. Oleksy, a batalionu chyba kpt. Pęksa.

Nie spotkałem już moich towarzyszy wędrówki. Po krótkim, jedno- czy dwudniowym odpoczynku we wsi – dla uformowania się oddziałów, wyruszyliśmy dalej, w kierunku walczącej stolicy. To był cel naszego wojska. Pamiętam jedną wieczorną potyczkę z oddziałami sowieckimi zagradzającymi nam dalszą drogę na zachód, w której zrobiłem użytek z mojego karabinu. Okazało się, że mam pociski świetlne, więc śledziłem wzrokiem jego tor i widziałem, jak trafił w kępę drzew, w której ukryli się sowieci. Tym razem my byliśmy stroną atakującą, bo oddziały sowieckie zagradzały nam drogę do Warszawy. Było to pod maleńkim folwarkiem Kolano, niedaleko od Włodawy.

Dalej wędrowaliśmy głównie drogami polnymi, mijając Parczew, Czemierniki i dalej w kierunku Kocka3. Miasteczka obchodziliśmy polami, nie wchodząc do nich. Na którymś postoju w polu spotkałem swego kolegę ze studiów, podchorążego Kazimierza Gorayskiego. Był studentem medycyny jako elew Szkoły Podchorążych Sanitarnych, zawodowy wojskowy. Chwilę porozmawialiśmy. Dowiedziałem się, że jest lekarzem jakiejś kompanii czy batalionu, jechał na chłopskim wozie, który służył jego drużynie sanitarnej. Ale nadal nie wyjawiłem w swojej drużynie, że jestem medykiem. Wolałem służyć jako strzelec ochotnik.

Obchodząc Kock, dotarliśmy 3-4 października do okolicy wsi Krzywda. Tu brałem udział w walkach z Niemcami. Dzień 5 października był pogodny, słoneczny. Moja kompania została rozlokowana na polu, kartoflisku, znajdującym się na niewielkim zboczu podnoszącym się przed nami dość łagodnie pod górkę. Nad nami rozrywały się liczne szrapnele i grad odłamków spadał wokół nas. Leżeliśmy w bruzdach kartofliska spokojnie czekając na dalsze rozkazy. Sąsiadująca z nami pozycją bojową kompania kadetów już poszła walczyć z wrogiem na bagnety, my mamy iść za chwilę w ich ślady. Wówczas wyjawiłem porucznikowi, memu dowódcy plutonu, że jestem studentem medycyny. Prosił tylko, abym trzymał się blisko niego. Od czasu do czasu padały wokół nas także pociski artyleryjskie. Jeden z nich upadł bardzo blisko mnie i uczułem silny wstrząs gruntu pode mną – miałem szczęście w tym momencie. To był niewypał. Nie miał tego szczęścia żołnierz leżący w bruździe ziemniaczanej około półtora metra ode mnie – już nigdy się nie podniósł, trafiony odłamkiem szrapnela. W pewnej chwili przyszedł do naszej kompanii rozkaz: „Bagnet na broń!” Gotowi, już z bagnetami na karabinach, czekaliśmy na rozkaz do natarcia na Niemców, którzy byli nadal zasłonięci pofalowanym gruntem. Wtem nastała cisza – umilkły strzały z obu walczących stron. Rozglądaliśmy się, czekając, co będzie teraz, gdzie mamy uderzyć?

Zamiast tego przyszedł rozkaz zawiadamiający o przerwie w walce i nakazujący stawić się całej naszej kompanii, i innym, na zbiórce pod lasem za wsią Krzywda. Był już zmrok, las widzieliśmy z daleka. Myśleliśmy wówczas, że to zawieszenie broni. Tam pod lasem odprawa odbyła się później, gdy była już szarówka. Odczytano rozkaz gen. Kleeberga o kapitulacji, i że idziemy do niewoli. To był dla nas dramatyczny wstrząs. I ja, i wielu innych, oblaliśmy to obficie gorącymi łzami. Kapitulacja została wymuszona zupełnym już brakiem amunicji do dział i karabinów. Nie było czym się bronić, ani atakować. Warszawa już się nie broniła. Nie było już celu naszej wędrówki. To była najtragiczniejsza dla nas chwila w tej naszej wojnie.

Przenocowaliśmy ostatnią na wolności noc w chałupach we wsi Krzywda. Rano doprowadziliśmy się do jakiego takiego wyglądu, goląc wielodniowy zarost i myjąc się pod studnią. Naszą broń, karabiny, i co kto jeszcze miał, wielu żołnierzy topiło w studniach, łamali iglice oraz w różny inny sposób czyniąc ją bezużyteczną. Aby tylko nie mogła służyć wrogowi. Nieliczni wówczas mieszkańcy wsi poczęstowali nas skromnym posiłkiem.

Przekroczenie linii demarkacyjnej – granicy naszej wolności – wyznaczono na dziesiątą rano. Przy jej przekraczaniu, każdy żołnierz rzucał swój karabin i ewentualnie inną posiadaną broń na stos. To były tragiczne chwile. Oficerowie mogli zatrzymać przy sobie broń krótką. Zaraz Niemcy oddzielili oficerów od żołnierzy. Więcej już naszych oficerów nie widzieliśmy. Oczywiście żadnego pożywienia nikt nie otrzymał. Spędzono nas na wielką łąkę przed majątkiem Adamów, gdzie pod gołym niebem przebyliśmy tę pierwszą noc niewoli. Leżeliśmy na murawie przy jednym dużym ognisku, radzi, że nie pada deszcz. Wokół nas spacerowali niemieccy wartownicy pilnując, aby nikt z nas nie uciekł. Było już całkiem chłodno.

Nazajutrz Niemcy spędzili wszystkich jeńców, formując kolumny marszowe i wyprowadzili na szosę. Gęsto otoczeni wartownikami niemieckimi musieliśmy maszerować. Jak się okazało – celem marszu był Dęblin, a raczej jego twierdza Irena, odległa o około 40 kilometrów. Bez żadnego jedzenia, dobrym marszem musieliśmy przejść tę odległość za dnia. Początkowo niektórzy z jeńców wyskakiwali z szeregu w pole, obok którego przechodziliśmy, aby wyrwać cebulę, czy owoc do zjedzenia. Często kończyło się to tragicznie strzałami wartowników i śmiercią tego, który nie słuchał rozkazów. Rychło więc zaprzestano tego rodzaju prób zdobywania pożywienia. Niektórzy jeńcy, słabsi fizycznie, upadali na szosie – ich też czekał strzał Niemca. W bardzo długiej kolumnie jeńców – nikt nie mógł zliczyć ilości takich ofiar. Jak wyczytałem po powrocie do Warszawy w „gadzinówce” (tak nazywaliśmy gazetę-szmatławca wydawanego przez Niemców w języku polskim), w tej naszej kapitulacji wzięto do niewoli około 30 tysięcy jeńców z Grupy Operacyjnej „Polesie”. Grupa dowodzona przez gen. Franciszka Kleeberga była bodaj jedyną w tej wojnie, która żadnej bitwy nie przegrała, a kapitulacja była wynikiem tylko braku amunicji.

Już w zupełnej ciemności doszliśmy do twierdzy Irena. Tam Niemcy podzielili nas na grupy, kierując każdą – bez posiłku – do opuszczonych pomieszczeń koszarowych. Dopiero rano okazało się, że w częściowo spalonych koszarach śpiący tam jeńcy wycierali sobą sadzę z ław czy podłóg. Ja trafiłem do niespalonego pomieszczenia. Od następnego dnia zaczęliśmy dostawać żywność: rano jeden bochenek kilogramowego żołnierskiego razowego chleba – początkowo na pięciu, potem na sześciu jeńców oraz miskę wodnistej zupy, a wieczorem tylko taką zupę. Tak spędziliśmy tydzień.

Potem nastąpił przemarsz na stację kolejową. Załadowano nas do krytych wagonów towarowych bydlęcych. W każdym wagonie było kilkudziesięciu jeńców, wciśniętych do małej przestrzeni. Ze względu na ciasnotę – jednocześnie mogło usiąść na podłodze tylko kilku z nas. Co pewien czas siedzący musieli się zmieniać. Drzwi wagonu były zaryglowane od zewnątrz. Pozostawiono tylko jedno małe okienko, przez które można było zobaczyć przesuwający się podczas jazdy krajobraz. Trzeba było przeznaczyć jedną menażkę na odchody, które wylewało się przez okienko. Przejechaliśmy Wisłę, dalej w kierunku Radomia. Czasami pociąg, złożony z wielu takich, jak nasz, wagonów, przystawał w polu lub na niektórych stacjach – ale wartownicy Niemcy nie pozwalali miejscowej ludności zbliżać się do wagonów, ani nic podawać. Taka podróż bez jedzenia i picia, bez możliwości przyzwoitego załatwienia naturalnych potrzeb człowieka, trwała ponad dobę.

Jechaliśmy przez Radom, Kielce, Częstochowę. Dojechaliśmy do Radomska, tam kazano nam wysiąść i zaprowadzono do wyrabowanej już fabryki mebli, która mieściła się blisko stacji kolejowej. W niej nas zakwaterowano. Przez cały czas pobytu w Radomsku Niemcy nie dali nam żadnego jedzenia. Pozwolili jedynie mieszkańcom, aby donosili nam żywność z miasta. To była wielka akcja pomocy i wsparcia mieszkańców Radomska dla uwięzionych, ratująca nieraz wielu z nas od zupełnego upadku sił oraz utraty wiary w najbliższą przyszłość. Mieszkańcy wchodzili do fabryki pod flagą Czerwonego Krzyża. Pozwoliło to wielu jeńcom ukryć się wśród wychodzących z tego obozu-fabryki, uciekając w ten sposób z niewoli. Przede wszystkim robili to mieszkańcy Radomska i Częstochowy. Mieszkańcy miasta pomagali w ucieczce, przynosząc często ze sobą cywilne ubrania. Nikt nie zliczy, ilu jeńców skorzystało z takiej możliwości. Trwało to około ośmiu dni. W tym czasie pojawiła się u wszystkich wszawica. Gnębiła nas ona do końca pobytu w niewoli. Ale najważniejszym była możliwość kontaktów z miejscową ludnością – można było przez wchodzących wysłać rodzinom pierwsze wiadomości o sobie. I ja wysłałem taką karteczkę do swych rodziców w Opatowie Kieleckim, która tam dotarła w dniu imienin mojego ojca – 9 listopada. Taki tryb życia i brak należytego wyżywienia spowodował duży ubytek sił u wszystkich jeńców.

Po 8–10 dniach pobytu w tej fabryce Niemcy znowu sformowali z wszystkich jeńców kolumnę i zapędzili nas w drogę. Okazała się daleka i nie łatwa. Popędzani krzykami i wyzwiskami przeszliśmy jednym marszem do Częstochowy, odległej o około 40 km. Po drodze wielu padło z wysiłku i zmęczenia, dobijani strzałami, albo mordowani „za karę nieposłuszeństwa”, gdy wyskakiwali po cebulę, buraka czy inną jarzynę z mijanego pola. Oczywiście, nie dostaliśmy w drodze żadnego jedzenia. Przechodząc ulicami Częstochowy, byliśmy pod wrażeniem naszego współjeńca Bayerlejna, mieszkańca Częstochowy, który przechodził pod oknami swego domu i nie mógł się w nim ukryć. W Częstochowie na bocznej stacji załadowano nas znowu do krytych wagonów bydlęcych, które zaryglowano od zewnątrz, tak jak w poprzednim transporcie. I długi pociąg ruszył w nieznaną drogę. Jechaliśmy przez ponad dobę – tak samo bez wyżywienia i wody. Wyglądając tylko przez okienko orientowaliśmy się, że jedziemy na zachód, w kierunku Poznania, potem Berlina, Magdeburga. I dalej w nieznane.

Wreszcie dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia. Pociąg stanął w polu, niedaleko jakiegoś lasu. Po wyładowaniu nas – musieliśmy przejść do baraku, w którym odbyło się pierwsze „odwszawianie”. Polegało na tym, że kazano na dworze rozebrać się zupełnie, złożyć „w kostkę” ubranie na ziemi, i nagim, wejść do baraku – na odwszawianie. W sporym pomieszczeniu były prysznice, każdy dostał trochę szarego mydła i należało się „wykąpać”. Mydła nie starczało na umycie całego ciała, a woda była zimna. To była już jesień. Potem było wyjście na zewnątrz, bez możności osuszenia się, gdzie już nasze ubrania zostały „zdezynfekowane”. Jak je dezynfekowano – nie wiem, ale widać było, że coś z nimi robiono. Tak przygotowani i „odwszeni” zostaliśmy zaprowadzeni do baraków obozu. Były to baraki drewniane z dużą izbą każdy, z betonową podłogą, bez żadnego mebla, ani słomy. Tu przenocowaliśmy tę pierwszą noc, kuląc się jeden do drugiego. Dopiero następnego dnia przywieziono prycze, które sami musieliśmy montować i zestawiać. Tak powstały nasze baraki z piętrowymi pryczami i jedną „kozą” na środku sali. To było jedyne źródło ogrzewania pomieszczenia. W takim baraku mieszkało nas po około osiemdziesięciu, lub więcej. Baraków było ponad trzydzieści. Dokonano także pierwszego spisu jeńców. Zostałem zarejestrowany pod numerem jenieckim 32759.

Regulamin obozowy nakazywał codzienną gimnastykę i inne zajęcia dla jeńców na placu do tego przeznaczonym. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Stalagu XI A w Altenbrabow koło Magdeburga, i że to były stałe koszary wojska niemieckiego. W porach letnich odbywały się tu zajęcia i ćwiczenia. Musieliśmy więc godzinami maszerować po placu musztry, co Niemcy urozmaicali różnymi formami gimnastyki zbiorowej, na ogół bardzo uciążliwej i monotonnej. Po paru tygodniach uzyskaliśmy możliwość wysyłania korespondencji do rodziny i otrzymywania od nich listów. Było to wielką ulgą dla nas, niewiedzących do tej pory nic o losach naszych rodzin. A i rodziny nie wiedziały nic o naszym losie. Ilość listów wysyłanych i otrzymywanych była dla każdego jeńca ograniczona do jednego na miesiąc. Czasem dawało się wysłać lub otrzymać ich trochę więcej. Zachowało mi się kilka moich listów wysyłanych z obozu do rodziców, przez nich przechowanych. Przed świętami Bożego Narodzenia dostałem też paczkę żywnościową od mych rodziców, która pozwoliła nieco urozmaicić wspólny posiłek wigilijny. Ale nadchodzące paczki były rewidowane przez Niemców, którzy konfiskowali zwłaszcza smakołyki.

W listopadzie 1939 r. Niemcy zaczęli wysyłać jeńców na roboty, najczęściej były to roboty rolne u „bauera”, czasem roboty leśne. W tym celu zrobili ponowny, szczegółowszy spis jeńców, notując – obok personaliów – między innymi także zawód. W czasie tego spisu pisarz oraz nadzorujący go Niemcy – po ujawnieniu, że urodziłem się w Wiedniu – orzekli, że wobec tego jestem Niemcem. I będę zwolniony. Nie łatwo było mi wymóc wpisanie mojej polskiej narodowości, lecz udało się. Ale też nie chciałem jechać na żadne roboty i pracować dla Niemców. Wobec tego poszedłem do Ambulatorium obozowego. Prowadził je Polak, dr Jan Durko, wojskowy lekarz, major, laryngolog ze Lwowa. Oczywiście zgodził się zatrudnić mnie w Ambulatorium, ale zgodę musiał też wyrazić nadzorujący je niemiecki lekarz. Dr Durko porozmawiał z nim – i uzyskał zgodę na moją pracę. Uchroniło mnie to od wywiezienia na roboty. No i musiałem przenieść się z dotychczasowego baraku do baraku dla pracowników Ambulatorium. Nad jego wejściem wisiał napis: „Revierbaracke 15” (barak 15 rewiru). W pracy dr. Durko każda poważniejsza jego decyzja musiała uzyskać akceptację jednego z dwóch lekarzy niemieckich, którzy prawie codziennie nas odwiedzali. Ich nazwisk nie pamiętam, obaj służbiści i jeden mniej, drugi bardziej, wrogo nastawieni do Polaków. W obsłudze całego obozu – prócz żołnierzy Wehrmachtu – byli także członkowie SS. Ci zawsze bardzo ostro podchodzili do jeńców, niejednokrotnie – prócz doniosłych krzyków – posuwali się do rękoczynów i kopniaków. O ile wiem – zdarzały się także przypadki mordowania jeńców przez rozwścieczonych esesmanów. Pamiętam jeden taki przypadek zastrzelenia jeńca przez esesmana. Było to dla nas tragiczne przeżycie.

Po posiłki jeńcy musieli przychodzić z wiadrami do baraku kuchennego i pobierać je dla całego swojego baraku, gdzie przyniesione potrawy rozdzielano. Dość szybko jeńcom zaczął doskwierać stały głód, więc już zdarzały się bójki o miejsce w takiej grupie przynoszącej jedzenie, bo bywały też okazje do zdobycia przy kuchni nieco strawy, czasem ziemniaka lub resztek pozostałych w kotle. Było to bardzo przykre. Jak słyszałem – po moim opuszczeniu obozu – przybyli tam Anglicy i Francuzi, ale byli odseparowani od Polaków.

Praca w Ambulatorium była dość prosta – gdyż poważniejsze przypadki chorób były leczone w sąsiadującym z naszym stalagiem szpitalu dla jeńców w Tangerhütte. Tam także można było kierować ciężej chorych, ale to wymagało każdorazowo zatwierdzenia decyzji dr. Durko przez nadzorującego Ambulatorium lekarza Niemca. A z tym nie zawsze było łatwo. Czasem odmowa zgody była dramatycznie brutalna i niezgodna z etyką lekarską. W tym Ambulatorium prócz dr. Durko i mnie pracował także młody lekarz z Kielc, dr Adamus (imienia nie pamiętam). Ze szpitala obozowego otrzymywaliśmy dla Ambulatorium leki i materiały opatrunkowe. Ale zawsze ilość i jakość leków i materiałów opatrunkowych była w Ambulatorium bardzo ograniczona, nie dorównywała jego potrzebom. Raz tylko poszedłem po leki i opatrunki dla Ambulatorium. Leżało tam wielu Polaków.

W listopadzie do stalagu przywieziono dużą grupę jeńców wojennych, Polaków, którzy byli jeńcami sowieckimi. Teraz nastąpiła wymiana jeńców między Niemcami i Rosjanami. Jeńcy niemieccy pochodzący z terenów zza Bugu byli przekazywani sowietom, a jeńcy wojenni pochodzący z terenów położonych na zachód od Bugu byli przez sowietów przekazywani Niemcom. Była to jednorazowa akcja.

Innym razem przywieziono do stalagu dużą grupę osób wziętych do niewoli – a raczej aresztowanych, bo to nie byli żołnierze lecz cywile, głównie z terenów Śląska. Aresztowano ich w pierwszych dniach wkraczania wojsk niemieckich na Śląsk. Pracowali przymusowo przez okres dwóch miesięcy w jakichś kopalniach. Byli to prawie wyłącznie inwalidzi z ciężką utratą zdrowia, kalecy, wygłodzeni ludzie, przeważnie wymagający leczenia szpitalnego. Był wśród nich także obłożnie chory, który nie mógł wstać z noszy, na których został przywieziony. Część z nich została przekazana do szpitala w Tangerhütte, niektórzy – o ile pamiętam – byli zwolnieni z obozu i odesłani do kraju. Takich było jednak niewielu. Znajdowali się wśród nich nawet małoletni, piętnastolatkowie, oraz panowie starsi po przekroczeniu sześćdziesięciu pięciu lat życia. Trudno było im pomóc, nie było praktycznie żadnych możliwości. I nieczęsto udawało się u niemieckiego lekarza wyjednać zgodę na umieszczenie takiego jeńca w szpitalu.

Za pracę w Ambulatorium dostawaliśmy wynagrodzenie w postaci marek obozowych (Lagermarke). Były to specjalnie wydrukowane niewielkiego formatu talony-marki obozowe, za które można było kupować tylko w obozowej kantynie. Poza obozem nie miały żadnej wartości. W kantynie było niewiele rzeczy potrzebnych jeńcowi, ale można było kupić w niej drobne artykuły, głównie tytoń najgorszego gatunku, trochę słodyczy i papier na listy. Zachowało mi się około 45 marek obozowych jako pamiątka z tego okresu mojego życia. Wielką radością było otrzymanie w połowie grudnia pierwszego listu od rodziców ze skąpą wiadomością, jak przeżyli tragiczny wrzesień. Potem w styczniu dostałem nawet paczkę z książką – był to niemiecki podręcznik anatomii. Pozwalał mi na utrwalanie wiadomości fachowych.

Pierwsza Wigilia była oczywiście bardzo skromna. Byłem na tej wigilii w baraku sanitarnym. Dr Durko podzielił się z nami okruchami opłatka, który ktoś z nas otrzymał w przesyłce z domu. Bo już zaczęły dochodzić paczki żywnościowe – oczywiście były ograniczone wagowo, także i jakościowo przez obowiązujące przepisy obozowe. Każda paczka była dokładnie przeglądana przez Niemców zanim ją wydali adresatowi. Czasem coś bardziej atrakcyjnego, nie tylko z jedzenia, znikało z niej i nie docierało do jeńca. Dzieliliśmy się wzajemnie zawartością tych paczek, z nich też pochodziły „rarytasy” podczas tej obozowej Wigilii.

Czas po zajęciach w Ambulatorium – dla reszty jeńców po zajęciach na placu obozowym – wypełniały rozmowy, ale najwięcej poświęcali wszyscy, zwłaszcza wieczorami, polowaniu na wszy w zakamarkach własnej bielizny, i unicestwianiu ich między dwoma paznokciami. Była to pyrrusowa walka, która pozwalała jedynie na zmniejszenie ilości tych insektów, a wszawica stawała się nieco mniej dokuczliwa.

Pod koniec stycznia 1940 r. Niemcy podali nam wiadomość, że sanitariusze będą zwolnieni do Generalnej Guberni – bo tam ich brak. Zgłosiłem się i ja, a także dr Adamus, i wciągnięto nas na listę wyjazdową. W sumie zebrało się około 2 tysięcy takich jeńców sanitariuszy, medyków, felczerów, zwłaszcza wojskowych. W oznaczonym dniu załadowano nas do długiego pociągu towarowego i ruszyliśmy w drogę. Po wielogodzinnej jeździe, która trwała ponad dobę, wyładowano nas w mieście Ostrzeszów w Wielkopolsce. Był tam przejściowy obóz jeniecki – Stalag ZZIA – Schildberg (Ostrzeszów). Po paru dniach pobytu w obozie dostaliśmy bilety kolejowe do miejsca naszego zamieszkania i wyruszyliśmy w drogę. Ja dostałem bilet kolejowy do stacji Ostrowiec Świętokrzyski przez Częstochowę, Kielce i Skarżysko Kamienna. Opatów do dziś nie leży przy linii kolejowej, a najbliższą stacją kolejową jest właśnie Ostrowiec Świętokrzyski. Zostałem zwolniony z dniem 4 lutego 1940 roku. Podróż była długa – a wszystkich przygnębiał wielki niepokój – co zastaniemy w domu, jak wygląda życie w Generalnej Guberni, i co nas tam spotka.

Na stacji w Kielcach pociąg stał około dwóch godzin. Tu wysiadł dr Adamus ze swym kolegą. Jak się później dowiedziałem – od niego dowiedziała się, że jestem w pociągu na stacji, moja matka chrzestna Janina Komendzina, mieszkająca w Kielcach, późniejsza więźniarka Oświęcimia. Wraz ze swym synem Jerzym spędzili tam 3 i pół roku. Wraz z zaprzyjaźnioną Heleną Olesiową, przyszłą moją teściową, przybiegły na stację, i idąc wzdłuż pociągu – wołały mnie. Wtedy je zobaczyłem i przez krótki czas porozmawiałem z nimi z okna wagonu. Wyjście na peron mogło być ryzykowne, bo pociąg bez ostrzeżenia mógł w każdej chwili ruszyć. Ich krótkie informacje oraz obawa, co ze mną będzie, gdy dojadę do Opatowa, tylko wzmocniły i mój niepokój. W Skarżysku, po spędzeniu nocy na podłodze na stacji, przesiadłem się do pociągu jadącego przez Ostrowiec do Sandomierza. Z Ostrowca już pieszo przeszedłem do Opatowa odległego o 17 km i 5 lutego dotarłem do naszego mieszkania.

Wszedłem do domu, gdzie mieszkaliśmy z rodzicami. Zapukałem i wszedłem do przedsionka. Pierwsza zobaczyła mnie moja siostra Zofia. Zaskoczona – zatrzymała mnie, a sama poszła uprzedzić rodziców. Radość obopólna była ogromna. Ale i zaskoczenie rodziny, że wyglądam tak „grubo”. A to była opuchlizna głodowa, która w ciągu kilkunastu dni opieki domowej znikła. Pierwszą czynnością była oczywiście kąpiel w dużej balii na środku salonu, bo łazienki nie było. Całe ubranie zniszczyła moja siostra, a ja dostałem inne, pozostawione w domu przed wyjazdem do Warszawy. Tak się skończyła moja epopeja wojenna 1939 roku.

Pierwszą sprawą, jaką musiałem załatwić – to zgłosić swe przybycie w niemieckim urzędzie i w polskim urzędzie powiatowym, dostać kenkartę (wojenny dowód osobisty niemiecki) oraz zameldować się. Dzięki mojemu ojcu, wówczas lekarzu powiatowym w Opatowie, szybko zostało to wszystko załatwione. Wypoczywałem i nabierałem sił prawie przez miesiąc.

W tym też czasie nawiązałem kontakt z kolegami ze studiów, będącymi już w Warszawie. Dowiedziałem się od nich, że Uniwersytet dał nam absolutorium, czyli zaliczenie całości sześcioletnich studiów lekarskich, i możemy zdawać egzaminy dyplomowe, i że oni już je zdają. Powróciłem więc do nauki najpierw w domu, potem w Warszawie. Kolejno, w szybkim tempie zdawałem pozostałe egzaminy z 3, 4, 5, 6 i 7 grupy egzaminacyjnej. W Warszawie zamieszkałem u moich wujostwa Stanisławy i Michała Sokołowskich, rodziców Stasia, z którym we wrześniu wędrowałem. Dowiedziałem się, że on wraz z Jerzym Rossudowskim także brali udział w bitwie pod Kockiem, ale na innym odcinku. Potem uciekli z niewoli niemieckiej, wrócili zaraz do Warszawy i tu pracują.

Egzaminy dyplomowe zdawałem do 3 maja 1940 r. tj. do dnia, gdy Niemcy kategorycznie zabronili dalszego egzaminowania absolwentów. Brakowało mi jeszcze czterech egzaminów. Wtedy podjąłem (na 16 miesięcy) pracę jako lekarz zakładowy w Szpitalu Powiatowym im. św. Leona w Opatowie Kieleckim, gdzie też z reguły nocowałem. Okresowo dojeżdżałem do Warszawy i zdawałem pozostałe egzaminy już na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Jednocześnie nabywałem w szpitalu doświadczenia i wprawy w leczeniu chorych. Przez ten cały czas wykonywałem analizy lekarskie dla potrzeb wszystkich oddziałów Szpitala. Szczególnie dużą praktykę miałem przy moim Ojcu prowadzącym oddział zakaźny. Wielu wówczas było chorych na dur brzuszny i dur plamisty, na czerwonkę, ospę, tężec i błonicę. W zakresie chirurgii, asystowałem do operacji i uzyskiwałem umiejętności przy wspaniałym chirurgu dr. Ferdynandzie Kraussie, operującym wielu chorych na choroby zwłaszcza jamy brzusznej, czy związane z nieprawidłowościami porodu oraz urazami (złamania). Była to dla mnie szczególnie dobra praktyczna nauka stosowania wiedzy fachowej nabytej w Uniwersytecie, która pomogła mi i ułatwiła samodzielną praktykę lekarską później, szczególnie podczas mojej dziesięcioletniej pracy w Zgorzelcu.

Dyplom lekarza odebrałem w Uniwersytecie dopiero w 1947 roku. Został on wystawiony z datą mojego ostatniego egzaminu na tajnym Uniwersytecie Warszawskim, tj. 5 sierpnia 1942 roku. Zaraz też zostałem przyjęty do Izby Lekarskiej Warszawsko-Białostockiej i objąłem stanowisko asystenta w Szpitalu Zakaźnym im. św. Stanisława w Warszawie przy ul. Wolskiej 37. Pracowałem tam do wybuchu Powstania Warszawskiego 1944 r. W lutym 1942 wstąpiłem do tajnej organizacji „Unia”, która wkrótce weszła w skład Armii Krajowej.

Moje wspomnienia powstańcze zostały opublikowane w 1991 roku pod tytułem „W Powstańczej Warszawie i w Górcach” w „Przeglądzie Lekarskim” (zeszyt 1 z 1991 r.) oraz w „Pamiętniku Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego” z 2000 roku, Suplement 6. Następny okres dziesięciu lat mojej pracy w Zgorzelcu (1945-1954), gdzie byłem lekarzem powiatowym, dyrektorem utworzonego przeze mnie Szpitala Powiatowego i organizatorem powiatowej służby zdrowia, opisałem obszernie na konkurs Zarządu Okręgu Towarzystwa Medycyny Społecznej we Wrocławiu z 1985 roku. Pracę tę wyróżniono pierwszą nagrodą i znaczna jej część została opublikowana w 1989 r. w „Pracach Karkonoskiego Towarzystwa Naukowego” w Jeleniej Górze. Całość pozostaje w rękopisie.

W następnych latach otrzymałem zaświadczenie pobytu w niewoli wydane 24 marca 1992 r. przez Centralne Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach – Opolu za numerem 8552-21/G/02. Raz tylko odwiedził mnie w latach dziewięćdziesiątych jeden ze studentów Politechniki Warszawskiej, który z nami wędrował aż do wcielenia w szeregi Armii gen. Franciszka Kleeberga. Niestety, nazwiska jego nie pamiętam.

Warszawa, październik 2014 roku

1. Jan Wróblewski w książce „Samodzielna Grupa Operacyjna Polesie 19939” wymienia następującą obsadę wymienionych przeze mnie jednostek: dowódca 50 rezerwowej dywizji piechoty płk. Ottokar Brzoza-Brzezina, szef służby zdrowia ppłk. Michał Rosnowski, dowódca 178 pułku piechoty rezerwy ppłk Władysław Michał Dec, dowódca 1 kompanii 1 batalionu ppor. Jan Oleksy, dowódca 2 batalionu kpt. Władysław Pęksa, dowódca 5 kompanii tego batalionu ppor. rez. Stanisław Turczynowicz.

2. Wróblewski podaje, że gen. Kleeberg przeprowadził w rejonie Włodawy swoje oddziały SGO „Polesie” w dniach 23-27 września 1939.

3. Doszliśmy tam 29 września wieczorem (Wróblewski s. 107)