<< powrót

Pamiętnik TLW 2012

Medycyna i lekarze w odradzającej się Polsce

MEDYCYNA I LEKARZE W ODRADZAJĄCEJ SIĘ POLSCE

Rozmawiają: Jan Nielubowicz i Edward Rużyłło.

Edward Rużyłło: Panie profesorze, w ciągu wielu lat mieliśmy niejedną okazję do rozmów na temat pracy lekarza, jego wykształcenia lekarskiego, jego pozycji w systemie opieki zdrowotnej oraz jego pozycji społecznej. Byliśmy optymistami wierząc, że ówczesny system polityczno-społeczny oraz istniejące wtedy warunki kulturowe i społeczne ulegną kiedyś zmianie.  Od dziesięciu lat żyjemy w Polsce demokratycznej, Polsce regulującej podstawy życia zbiorowego na zasadach istniejących w Europie Zachodniej, gdzie tworzenie się norm życia  jednostkowego i zbiorowego jest ewolucją zasad powstałych w kulturze śródziemnomorskiej, a ostatecznie sformułowanych przez chrześcijaństwo. Ostatnie dziesięć lat dowodzi, jak trudno jest dokonywać zmiany tego, co w ciągu pięćdziesięciu lat powstało i rozwinęło się w całym społeczeństwie. Okazuje się, że wyplenienie egoizmu jednostkowego i egoizmu grupowego, przywrócenie stanu powszechnego szacunku i życzliwości, przywrócenie zasad współżycia i współpracy, mających na celu dobro całego narodu, przywrócenie społeczeństwu zdolności rozpoznawania, co jest podstawowe, a więc strategiczne, przy jednoczesnej umiejętności, w atmosferze szacunku i wzajemnej życzliwości, wypracowywania metod osiągania celów podstawowych, jest procesem trudnym i długotrwałym.

Żyjemy obecnie w atmosferze ciągłej szarpaniny. Wszystkich o wszystko. W tych warunkach nie jesteśmy zdolni do osiągania dobrych wyników zbiorowych. Ta moja ocena nie jest oceną katastroficzną. Jestem przekonany, że jesteśmy zdolni do tego, żeby osiągnąć dobre wyniki. I mamy na to liczne dowody. Zmiana w sposobie życia zbiorowego wymaga jednak czasu, a o jakości ewolucji, poprawy norm życia zbiorowego przesądza przede wszystkim wychowanie rodzinne i wychowanie w szkole. W tym powolnym i przewlekłym procesie formowania prawidłowych zasad współżycia zbiorowego powinny wziąć udział pojedyncze osoby, jak również określone zrzeszenia.

Myśląc o lekarzach i o ich funkcji społecznej zdaję sobie sprawę z tego, że w minionym okresie nastąpiło wiele zmian niekorzystnych. Stało się tak dlatego, że wszyscy byliśmy poddani centralnemu kierowaniu, w którym cele polityczne dominowały, a organizacje polityczne bezwzględnie przestrzegały i klasyfikowały każdego według własnych kryteriów ocen, a nie według merytorycznego działania poszczególnych członków społeczeństwa. Żądano, żeby lekarz wszystkich zadowalał, żeby w godzinach swojej pracy przyjął wszystkich chorych – obojętnie, czy było ich dwudziestu czy stu – ale przyjął wszystkich i aby wszystkich załatwił pozytywnie, każdemu dał receptę, każdemu dał zwolnienie, każdego skierował do szpitala, dał skierowanie na wczasy, stwierdził potrzebę urlopu. Lekarze byli i są zmuszeni do kierowania się nie potrzebą człowieka i całego społeczeństwa, ale potrzebą zadowalania centralnie działających i orzekających osób.

Zmiany zachodzące w Polsce, egzystującej w systemie sowieckim, dotyczyły różnych dziedzin, zarówno światopoglądowych, organizacyjnych, jak i obyczajowo-kulturowych.

W dziedzinie opieki lekarskiej zmiany te wystąpiły zarówno w systemie pracy lekarzy, jak i w normach obyczajowych i kulturowych.

Wynikiem tego był fakt, że zanikało pojęcie stanu lekarskiego, powstałego z wielowiekowego wzrostu pozycji lekarza w społeczeństwie, a coraz bardziej narzucano pojęcie zawodu lekarskiego. Taka ewolucja pojęć odbierała lekarzom pozycję społeczną osoby a priori szanowanej, godnej zaufania, osoby, która poza wiedzą medyczną posiada cechy osoby poświęcającej się dla pacjenta, mającej na celu jego dobro fizyczne, jak też moralne i emocjonalne. Przynależność do stanu lekarskiego zobowiązywała lekarza do serdeczności w stosunku do leczonego chorego i zaangażowania.

Z przykrością obserwuje się objawy dehumanizacji, pojawiające się również wśród lekarzy. Zasady deontologii lekarskiej jakby traciły na znaczeniu. Pacjent często jest traktowany jak dokuczliwy interesant, a lekarze nie zawsze wypowiadają się z szacunkiem o swoich kolegach. Pacjenci nieraz słyszą od lekarza negatywną opinię o innym lekarzu lub o sposobie prowadzonego przez niego leczenia. W „życzliwej” rozmowie z pacjentem klasyfikuje się lekarzy i doradza, u kogo jest lepiej leczyć się.

Relacje między lekarzami coraz częściej odbiegają od tradycyjnych form i zwyczajów. Objawy wzajemnego szacunku i życzliwości spotyka się coraz rzadziej. Pogarsza to samopoczucie wrażliwych lekarzy i co ważniejsze– obserwowane przez pacjentów ujemnie wpływa na społeczny autorytet lekarzy i pogarsza ich wzajemne relacje. Jest to wynik narzucenia w minionym okresie całemu społeczeństwu, również lekarzom, przestrzegania norm współżycia opartych na hierarchizacji politycznej, a nie na godności człowieka w ogóle.

Jedną z form lekceważenia pacjenta są niedokładne, jak też niedbale i nieczytelnie pisane dla niego wskazówki lecznicze przekazywane bezpośrednio choremu. Wszelkie informacje pisane przez lekarza powinny być przez chorego właściwie rozumiane. Dlatego zarówno treść takiej informacji, jak i jej czytelność nie mogą stwarzać choremu żadnych trudności. Niestety, dzisiaj w większości przypadków chorzy nie otrzymują szczegółowych informacji dotyczących ich choroby (promocja zdrowia, zapobieganie chorobom), a nawet jej leczenia. Często wskazówki co do przyjmowania leków są bardzo nieczytelne. Z tego powodu apteki po wykonaniu leków recepturowych nie mogą napisać, jak dany lek należy przyjmować. W takich przypadkach chorzy mogą niewłaściwie przyjmować zapisany przez lekarza lek lub zwracają się do innych lekarzy lub do znajomych z prośbą o pomoc. Wywołuje to różne niekorzystne komentarze.

W przebiegu leczenia często zachodzi konieczność wzajemnej konsultacji lekarzy leczących tego samego chorego. Administracyjny system działania opieki zdrowotnej spowodował, że konsultacje odbywają się nie między lekarzami, lecz między jednostkami organizacyjnymi. Ta bezosobowa współpraca  w procesie rozpoznawania choroby i jej leczenia sprawia, że współpraca między lekarzami traci cechy osobistego współdziałania, powoduje niemożność ich bezpośredniego porozumiewania się, opartego na wzajemnym szacunku i wartości wieloletniej współpracy. Z doświadczenia wiemy również, że w tej sytuacji pacjenci stają się informatorami, co obaj konsultujący się lekarze mówią o rozpoznaniu czy leczeniu chorego, i jakie wyrażają o nich opinie. Wiemy też, ile powstaje wówczas szkodliwych i nieprawdziwych informacji.

Jest wiele odchyleń od norm, do których przywykliśmy i które powinny być przestrzegane. Na przykład, w audycji radiowej dziennikarz, rozmawiając z lekarzem o nowym leku, był bardzo  dobrze przygotowany. Mówił rzeczowo, wymieniał nazwę, okres działania i wiele innych typowych rzeczy, podczas gdy lekarz tak dokładnie nie wypowiadał się ani na temat farmakologii leku, ani jego stosowania. Być może nie czuł się do tego zobowiązany. Wyczuwało się jednak przekonanie, że nie każdy lekarz zna działanie danego leku i właściwie nie musi go znać, gdyż tylko lekarz określonej specjalności powinien to wiedzieć. Podważa się więc stanowisko społeczne lekarza – nie każdy lekarz może leczyć albo że nie każdy lekarz jest w pełni lekarzem.

Przed II wojną światową Izba Lekarska przestrzegała, aby wszelkie informacje o pracy lekarza podawane do publicznej wiadomości były rzeczowe i odpowiadały autorytetowi jego pozycji społecznej. Dotyczyło to tablic umieszczanych na domach, w których lekarz przyjmował pacjentów, a także informacji drukowanych w gazetach. Informacje  o działalności leczniczej dotyczyły zawsze chorego człowieka, nie były ograniczane do leczenia chorób narządowych i nie mogły zawierać żadnych treści reklamowych. Wydaje się, że do spraw tych nie przywiązuje się dzisiaj większego znaczenia. Przykładem mogą być ogłoszenia lekarskie, które widziałem w ostatnich dniach: „Specjalistyczne leczenie chorób serca i naczyń”, „Alergia od A do Z”, „Ginekolog – bezbolesne wykonywanie zabiegów”.

Kolejnymi objawami świadczącymi o utracie przez lekarzy dawnej pozycji społecznej są informacje, które uzyskujemy w telewizji, czytamy w gazetach i słyszymy w radiu o niewiedzy lekarza, jak ma postąpić w określonej sytuacji zdrowotnej chorego, informacje o błędach lekarzy. Jak może dziennikarz,  nie będąc przecież lekarzem, wypowiadać się w ten sposób. Dziennikarze powinni zdawać sobie sprawę z tego, że takie wypowiedzi mają dużą szkodliwość społeczną. Dziennikarz nie powinien degradować tego, na co chory może liczyć i w co chory musi wierzyć. Natomiast nie ma żadnych przeszkód, żeby bez publicznego hałasu piętnować to i domagać się nawet  kary, jeśli jest to uzasadnione. Objawem obniżania się prestiżu lekarzy były oglądane w telewizji niesnaski wśród lekarzy,  nawet ich bijatyka, a nawet doszło do strzelaniny. Szeroko opisane były również wydarzenia wśród lekarzy jednej z akademii medycznych, gdzie dyskutowano – z udziałem wielu wykładających profesorów tej uczelni – o tym, jak niewłaściwie postępował jeden z ordynatorów, jak niewłaściwie rozwiązywano sprawę czy to leczenia chorób, czy to plagiatu naukowego. Prasa donosi, o sądownym ukaraniu lekarza, ordynatora, za to, że przyjmował łapówki lub za niedopełnienie swoich obowiązków.

Nie przeczę, że to powinno być ujawnione, ale powinno być ujawnione szczegółowo przede wszystkim przed całym środowiskiem lekarskim, a dopiero później przedstawione społeczeństwu ogólnie, lecz kategorycznie przez odpowiedni organ rządowy czy społeczny. Izba Lekarska winna przedstawiać konkretne błędy lekarzy wszystkim lekarzom, w sposób kategoryczny i potępiający.

Zbyt mało jednak reagujemy na te zjawiska jako lekarze, a Izba Lekarska ma trudne i liczne zadania do wykonania. Obecnie  współpracuje z nią minister zdrowia, zajmuje się organizacją opieki zdrowotnej, kształceniem lekarzy, wszystkimi sprawami. Tymczasem podstawowym zagadnieniem jest deontologia, poziom pracy lekarskiej i społeczne tego efekty. W tym zakresie nie możemy się spóźniać, już powinniśmy wielokrotnie wypowiedzieć się o różnych sprawach publicznie, wystąpić do dziennikarzy z apelem, by krytyczne uwagi o pracy lekarzy kierowali do nich i w poszczególnych przypadkach wspólnie z lekarzami informowali o tym społeczeństwo. Tworzenie złej atmosfery wokół pracy lekarzy szkodzi chorym, szkodzi całemu społeczeństwu. Ludzie wówczas tracą zaufanie do osoby, która powinna dać im pewność, że jej rady i pomoc nigdy ich nie zawiodą.

Niestety, zwiększająca się liczba procesów sądowych przeciw lekarzom, dotycząca niewłaściwości w postępowaniu leczniczym lub za przyjmowanie łapówek, jest powodem pogarszania się opinii społecznej o lekarzach. Dużą rolę w degradacji społecznej lekarzy odgrywa fakt, że wielu dziennikarzy opisując trudność lub jakieś nieporozumienia, wynikające w czasie leczenia chorego czy chorych, przeważnie nieżyczliwie wyraża się o lekarzach lub sugeruje interpretowanie obiektywnych trudności leczniczych na niekorzyść lekarza. Warunki powstałe w minionych latach oraz niskie płace lekarzy, złe funkcjonowanie społecznego systemu opieki zdrowotnej, niesnaski wśród lekarzy i malejący autorytet społeczny lekarza powodują, że coraz więcej młodych lekarzy odchodzi do pracy w handlu lub w przemyśle.

Drugi ważny, choć dyskretny, kierunek zmian w systemie opieki zdrowotnej występuje w używanym w medycynie słownictwie. Nowe określenia nie są przejawem szacunku dla pozycji lekarzy i ich roli humanistycznej w społeczeństwie. Z zagadnieniem tym łączy się pojęcie tzw. kultury słowa, która zanika powszechnie. Na przykład, czytam w prasie, że pisząc o lekarzu mówi się: „Przyszedł medyk i zdecydował, że dalej tak nie będzie” albo: „Wezwano medyka, żeby to i to zrobił”. Dlaczego mówimy „medyk”, skoro w języku polskim medykiem jest student medycyny. Przecież nie jest medykiem lekarz, bo on jest lekarzem. W codziennych czasopismach spotykamy również określenie studenta słowem „żak”, np.  „strajk żaków”. Takie lekceważące określenia świadczą niekorzystnie o danym czasopiśmie. Czasopisma takie, używając języka prymitywnego i dwuznacznego, nie sprzyjają rozwojowi kultury i wzajemnego szacunku.

Jest też inne zagadnienie, które mnie niepokoi – mówi się i pisze dzisiaj w pismach zarządzających o usługach medycznych. Nie mówi się o pomocy, leczeniu,  opiece lekarskiej, ale o usługach, czyli specjalizacja i specjalista sprowadza się do rzemieślniczego określenia tego, co on robi. Według słownika języka polskiego słowo „usługa” oznacza: „działalność, mającą na celu zaspokojenie wielorakich ludzkich potrzeb, prowadzoną przez ludzi, mających odpowiednie kwalifikacje i dysponujących potrzebnym sprzętem,, lokalem itp.: usługi krawieckie, usługi transportowe, usługi pogrzebowe”. Natomiast w słowniku tym jest następujące określenie słowa „opieka”: „troskliwe zajmowanie się kimś, dbanie o kogoś, zaspokajanie czyichś potrzeb … opieka rodzicielska … opieka lekarska”. My służymy moralnie, służymy humanistycznie,  nie służymy fizycznie lub technicznie. Nie wykonujemy usług, ale pomagamy, opiekujemy się, wypełniamy świadczenia zdrowotne itp.

Mówi się również o tym, że nie każdy lekarz może być lekarzem leczącym danego chorego. Mało tego, niektórzy lekarze mówią chorym, na przykład: „Przepraszam, ja się na tym nie znam, bo jestem gastrologiem, a pan jest chory na serce, to niech pan idzie do innego specjalisty”. Tracimy autorytet. Już lekarz nie jest przedstawicielem stanu, jest przedstawicielem określonego zawodu. Powstają więc „Związki zawodowe lekarzy specjalistów”.

Częste używanie przez lekarzy określenia „specjalista” sprawia wrażenie, że nadaje mu się pewną wyższość, że kryje się za nim coś lepszego, pewniejszego czy doskonalszego. Świadczy o tym fakt, że powszechnie nie używa się określenia „kardiolog”, lecz „specjalista kardiolog”, „specjalista endokrynolog” itp., a spółdzielnie lekarskie, tak jak w nazewnictwie urzędowym, swoje miejsca pracy nazywają: „Przychodnia lekarzy specjalistów”, „Lecznica lekarzy specjalistów”, „Przychodnia specjalistyczna” itp. Logicznie myśląc należy sądzić, że „specjalista kardiolog” to „bardzo dobry kardiolog”, a „lecznica lekarzy specjalistów” ma „bardzo dobrych, na wysokim poziomie wiedzy, lekarzy”. Przy takim stopniowaniu lekarzy odnosi się wrażenie, jakby wracało do świadomości społecznej określenie pozycji felczera.

Prawdopodobnie na zapotrzebowanie społeczne polscy językoznawcy prowadzą obecnie dyskusję na temat kultury słowa. Potrzeba tej dyskusji jest wynikiem coraz częstszego używania słów, których dotychczasowe znaczenie uległo zmianie. W nowej organizacji zaczęto nazywać lekarzy w zależności od miejsca ich pracy. Powstały więc określenia takie, jak: lekarz rejonowy, przemysłowy, szkolny itp. W ślad za tym przyjmuje się dzisiaj nowe określenie – lekarz rodzinny. Jest to błędne rozumowanie, ponieważ rozwój chorób degeneracyjnych oraz rozwój medycyny zobowiązują lekarza do opieki nad całą rodziną chorego; przecież czynniki chorobotwórcze rozwijają się jego najbliższym otoczeniu i dlatego lekarz współczesny ma obowiązek zajmowania się całą rodziną chorego. Nie chodzi o to, jaki jest ten lekarz, czy jest rodzinny, ale o to, kim jest ten lekarz, że jest on lekarzem rodziny.

Wydaje się, że wielu dotychczas używanym słowom nadaje się znaczenie bardziej ujemne, często nawet lekceważące. Spotyka się to zjawisko najczęściej w artykułach prasy codziennej i w ten sposób rozszerza się ono na całe społeczeństwo. Osoby zajmujące się semantyką, a więc badaniem znaczeń i historii znaczeń wyrazów, uważają, że jest to zjawisko szkodliwe dla kultury słowa. Jest ono, jak sądzę, następstwem panującej u nas przez 50 lat ideologii egoizmu grupowego i braku myślenia humanistycznego na rzecz narzuconej dyscypliny w przyjmowaniu politycznych nakazów światopoglądowych.

W latach przedwojennych na postawę lekarzy oraz na charakter ich współpracy i współżycia z pacjentami miało duży wpływ oddziaływanie wychowawcze profesorów i asystentów Wydziału Lekarskiego. W czasie każdego wykładu lub ćwiczeń klinicznych profesorowie medycyny omawiali zagadnienia etyczne, społeczne i obyczajowe związane z tematem. Swoich profesorów spotykaliśmy nie tylko na wykładach i zajęciach dydaktycznych, ale także na różnych zebraniach, organizowanych bądź przez kierowników klinik, bądź przez samych studentów. Wspólnie obchodziliśmy, w różnych formach, uroczystości narodowe, kościelne i uczelniane. Profesorowie zawsze brali w nich udział, często przychodzili na te spotkania ze swoimi żonami lub ze swoimi dziećmi w wieku akademickim. Szczególnie częste spotkania ze swoimi profesorami mieli studenci na imprezach organizowanych w Kole Medyków. Uczono nas ogólnych zasad współżycia i zawsze była okazja do wypowiedzi na temat pozycji lekarza w społeczeństwie, jego zachowań i obowiązków, z powołaniem się na zasady deontologii. To nie były krytyczne uwagi, lecz przyjacielskie, serdeczne rady i wskazówki. Dzięki takiemu współżyciu ze studentami profesorowie medycyny stawali się autorytetami nie tylko w zakresie wiedzy, ale także w procesie formowania ich przyszłej postawy jako lekarza. Dzisiaj takich relacji między profesorami i studentami medycyny nie obserwujemy.

Panie Profesorze, co Pan o tym wszystkim myśli?

Jan Nielubowicz: Właściwie zgadzam się ze wszystkimi opiniami Pana profesora, dotyczącymi zmian na gorsze w naszym środowisku lekarskim. To, co się w nim dzieje, my lekarze II Rzeczypospolitej odczuwamy bardzo boleśnie jako zaprzepaszczenie naszego dorobku narodowego. Boli nas to, z czym musimy, niestety, spotykać się teraz na co dzień i Pan, i ja. Czujemy i myślimy absolutnie tak samo i jeżeli coś na ten temat powiem, nie będzie to polemika, lecz uzupełnienie i niektóre moje myśli na ten sam temat. Będzie to dalszy ciąg naszych rozmów i spotkań ostatnich kilku lat.

Mówi Pan Profesor o obecnym lekarzu, jego pracy, o zachowaniach i jego etyce. O tym, że przez ostatnie 50 lat zmieniło się społeczeństwo nasze, a więc i lekarze, tak że nie sposób dzisiaj wyplenić z naszego stanu egoizmu jednostkowego i grupowego. Żyjemy w czasach ciągłej szarpaniny o wszystko. Zniknął wzajemny szacunek i przychylność, które były typowe dla czasów, gdy my byliśmy młodymi lekarzami II RP. Zginęła samodzielność decyzji lekarza i przez 50 lat kierowano się nie potrzebami chorego człowieka i całego społeczeństwa, ale potrzebą egoistycznego załatwienia swych interesów przez grupy rządzące. Pięćdziesiąt lat zniewolenia myśli i działania większości naszego społeczeństwa zniszczyło zdrowy światopogląd, zmieniło na gorsze nasze obyczaje i zachowania wobec innych, w naszym przypadku przede wszystkim wobec powierzonego naszej opiece chorego. Zanikło pojęcie stanu lekarskiego, który się ukształtował przez wiele pokoleń Polaków jako osobna grupa godna wielkiego zaufania. Odebrało nam to pozycję w społeczeństwie, zabrało godność tak szanowanej i obdarzonej zaufaniem grupie. Odebrało to lekarzom godność osoby, która oprócz wiedzy medycznej miała też cechy ludzi poświęcających coś z siebie, niosących choremu tak fizyczne, jak i moralne, emocjonalne dobro. Dzisiaj wielu traktuje to jak coś niezrozumiałego lub fałszywego.

Znikło to, co nazywaliśmy powołaniem, i nawet samo słowo stało się obecnie przedmiotem wątpliwości, a nawet szyderstwa ze strony młodych, współczesnych lekarzy. Chory stał się złem koniecznym, kłopotliwym interesantem, którego trzeba było „załatwić”, aby potem uzyskać od państwa zapłatę, tak jak robotnik uzyskuje ją po wykonaniu tylu a tylu przedmiotów, zadań itp. Znika etyka wzajemnego odnoszenia się lekarzy do siebie. Wiele spraw czysto lekarskich zaczęło się opierać na zależności politycznej. Są to wyrazy wielkiego żalu i troski, co tak wyraźnie przebija z wypowiedzi Pana Profesora.

O tym wszystkim myślę i ja od samego początku, od roku 1945, to jest od chwili, gdy jako repatriant przyjechałem do Warszawy z Wilna. Rozumiałem i myślałem, że w medycynie będzie inaczej niż w innych dziedzinach życia zmienianych przez ZSRR. Myślałem, że medycyna jest poza polityką i ponad egoistycznymi zachowaniami, że lekarz oprze się złu, który przyniósł ze sobą radziecki komunizm, zmieszany z kulturą azjatycko-turecką. Zawiodłem się, ale dlaczego? Choroba, nieszczęście, obowiązek pomocy – gdzie trzeba, bezinteresownej – to Pana i moim zdaniem jest ponad wszystkim. Dopiero po pewnym czasie, rozglądając się wokół siebie, zrozumiałem, że my w Polsce po wojnie mamy innych ludzi. Po roku 1989 na jednym zjeździe w Warszawie, w okresie „pierestrojki” w Rosji, spotkałem znajomych chirurgów rosyjskich i zapytałem ich, co się dzieje w Rosji, jak się układa życie. Po smutnym spojrzeniu i dłuższej ciszy usłyszałem: „Znajcie, niet ludiej”. Tak, oni zabili u siebie całą inteligencję w 1917 roku i stworzyli w to miejsce „homunkulusa”, „homo sovieticus”, wyrosłych z najprymitywniejszych doznań ludzkich „mieć i zabrać, byle tylko innym nie było lepiej”. Zrobili źle dla siebie, ale mało tego, przynieśli to nam.

Polska lat 1918-1939 cudem i wielkim wysiłkiem całego narodu wykształciła pokolenie Polaków przygotowanych do samodzielności. Wśród nich było wielu inteligentów, bardzo mądrych ludzi, którzy w 1939 roku w większości zostali powołani do obrony kraju. Było to pokolenie Polaków, które z niebywałym zapałem i ofiarnością budowało po 123 latach niewoli nową, swoją Polskę. Byliśmy godni samodzielności. Niestety, nasi wrogowie w czasie II wojny światowej systematycznie zabijali Polaków, zwłaszcza inteligencję, aby się już Polska nie mogła odrodzić. Szczególnie bolesna i dramatyczna jest utrata 25 tysięcy inteligentów zamordowanych przez Rosję w Katyniu. Zamordowano wszystkich oficerów, zostawiono tylko podoficerów, do których po wojnie należy Polska. Polska podoficerów rosła i mnożyła się, ale zabrakło zupełnie świadomości potrzeby stworzenia wspólnej sprawy, wspólnego społeczeństwa, takiego, w którym wzięto by pod uwagę nie tylko własne ja i interes „skrzywdzonej klasy”, ale także potrzebę utworzenia jednego organizmu, choćby na wzór tego cudownego zjednoczenia jednej Polski z trzech zaborów w 1918 roku.

Pan Profesor ma nadzieję, że to się z czasem zmieni, że nasze poglądy nie powinny być tak kategorycznie złe. Ja myślę inaczej. Znaleźliśmy się jak Czesi po przegranej bitwie w 1626 roku pod Białą Górą, gdzie wybito całą inteligencję czeską. Przez stulecia Czesi odbudowywali swoje społeczeństwo z resztek, które pozostały. Odbudowano inny naród. Jaki? Wiemy dobrze. Myślę, że my jesteśmy w tej samej sytuacji. Może stanie się lepiej, gdy odejdą dwa pokolenia tych, którzy dla własnych korzyści zapomnieli, że oprócz własnego interesu istnieje także interes ogólny, tworzący całość narodu. To być może zacznie się dopiero wtedy, gdy dojdzie do wieku i władzy to pokolenie, które się urodziło po roku 1989, a może i później.

To wszystko uświadomiłem sobie nie od razu. Napisałem w 1989 roku w „Gazecie Lekarskiej”, śpiesząc na pierwsze zebranie Izby Lekarskiej, że byłem szczęśliwy, że oto wraca moja Polska sprzed 1939 roku, że zaczniemy wszystko odbudowywać tak jak w 1918 roku. Niestety, okazało się, że „niet ludiej”. Izby Lekarskie, z których była tak dumna nasza społeczność przed wojną, okazały się zbiorem wielu „podoficerskich” dzieci, które, jak widać to dzisiaj, są takie same jak cały naród, jak większość społeczeństwa.

Po roku 1939 wielu wstąpiło na drogę wyrównania doznanych dotąd krzywd i poniżeń. „Tylko to ważne, co dla mnie jest ważne i co mnie osobiście da korzyść”. Jeden z młodszych kolegów starał się działać społecznie, promować postęp. Robił to zupełnie bezinteresownie. Grupa partyjna zebrała się na naradę, aby zrozumieć, „po co on to robi, co on z tego ma?”. Nie miał osobiście nic, chciał dobrze dla kliniki, dla studentów, dla wszystkich. Tego „podoficerowie” nie mogli zrozumieć. Gdy w roku 1991 pisałem artykuł do pewnego pisma wychodzącego w Stanach Zjednoczonych o stanie medycyny w Polsce, napisałem, że największą klęską dla służby zdrowia stały się dwie rzeczy, które zawdzięczamy PRL– „Poverty and Politics”. Lekarz stał się biedakiem po to,  aby go zrównać z robotnikiem, który walczy o swoje słuszne sprawy, strajkując,  zakładając związki zawodowe, uważając, że osobisty dochód  jest dla niego sprawą najważniejszą. Z lekarza, który miał szacunek i zaufanie w społeczeństwie, zdobyte przez lata ofiarnością i bardzo często bezinteresownością, zrobiono takiego samego robotnika jak murarz, malarz, kolejarz, piekarz itp., który ma obowiązek wykonywać swe czynności, a państwo zapłaci mu za nie tyle, ile zechce. Nie za dużo, żeby nie stać go było na niezależność, zezwalającą na działanie i myślenie bardziej ogólne.

Polityka w medycynie stała się czymś jeszcze gorszym.  Sprowadziła do negatywnej selekcji kandydatów na profesorów, którzy zależeli od opinii partii. Zaakceptowanym przez PZPR profesorom kazano tworzyć nowych nauczycieli i przywódców młodzieży na zasadzie podporządkowania się tym, którzy awansowali dzięki zabiegom.

W Akademii Medycznej w Warszawie niezależność w  nauczaniu i promocji skończyła się na początku lat 50. wraz z Rektorem Marcinem Kacprzakiem, który słuchał przede wszystkim zdania i opinii pierwszego sekretarza, P. Haussmanowej i P. Jabłońskiej. Gdy docent Filipowicz pytała studentów na egzaminie z neurologii, jak to było zwyczajem od wielu lat, gdy wielu studentów nie zdawało egzaminu, prof. Kacprzak wezwał ją do siebie i nakazał „obniżyć poziom”. Gdy prof. Haussmanowa zajęła klinikę neurologiczną i rozpoczęła wykłady, oznajmiła asystentom: „Proszę nie chodzić na moje wykłady, ponieważ musiałabym podnieść poziom”. Na wykłady profesora, jak świat światem, chodziliśmy zawsze, wszyscy asystenci, tak było i jest na całym świecie, że nie wspomnę o różnych nominacjach i awansach uniwersyteckich, które często wynikały z politycznych względów, zwłaszcza przy obsadzaniu kadr. Doszło do tego, że zniesiono  wybór profesorów na Radzie Wydziału, zastępując go nominacją z ministerstwa. Widzieli to asystenci i studenci. Asystenci także zajmowali się polityką i tym, co im dawało awans, a więc własnymi sprawami. Studentami nie zajmowano się na ogół prawie wcale. Nie chcieli się uczyć i skarżyli się, że „się ich nie uczy”. Sami uważali, że do kariery potrzebne są inne dane aniżeli nauka. Nikt nie był zainteresowany nauczaniem i uczeniem się naprawdę.

Napisałem to wszystko z wielkim żalem i smutkiem, ponieważ odbywało się to na moich oczach. Nie widzę, jak dotąd, wielkiej poprawy, pomimo zmiany warunków politycznych. Zakorzenione zło jest widać silniejsze niż poczucie obowiązku, bezinteresowność i myślenie o innych. Jest to zgodne z tym, co Pan Profesor mówi, ja tylko starałem się pokazać, jak to wyglądało od strony uniwersytetów.

Teraz jeszcze kilka komentarzy do konkretnych trosk Pana Profesora. Sprawa ogłoszeń lekarskich, ich treść, dopuszczalne informacje, rozmiar tablic itp., wszystko to zostało uchwalone i wielokrotnie ogłoszone już w roku 1990 przez obecną Izbę Lekarską. Cóż, kiedy nie ma władzy wykonawczej i nawet wyroki sądu lekarskiego o wstrzymaniu komuś prawa praktyki nie są wykonywane, ponieważ władze nie chcą, tak jak przed wojną, pomóc w egzekucji tego, co jest słuszne. Wreszcie wspomina Pan Profesor o kulturze słowa. To  też wynikło stąd, że „podoficerowie” mają inne słownictwo i inną wrażliwość, oni też rozumieją leczenie chorego jako „usługi medyczne”. Niektóre słowa pochodzą ze słynnej „Knigi Prykazow sanitarnych CCRR” i zostały przetłumaczone dosłownie. Te językowe dziwolągi zostaną pewnie na długo.

Powiedziałem tu wiele gorzkich i bardzo smutnych słów, które obudziła we mnie wypowiedź Pana Profesora. Myślę jednak, że wszystko to, co się stało złego w naszym kraju, również wśród lekarzy, a najtrudniejsze do szybkiego odnowienia będzie „Niet ludiej”. Zabito to, co było najlepsze. Pół wieku zniewolenia nie pozwoliło wychować godnych następców. Może kiedyś to się stanie, gdy zmienią się rodzice przyszłych lekarzy, jeśli od dziecka potrafią wychować ich inaczej. Panie Profesorze. Jeszcze raz dziękuję za to, że Pan ze mną rozmawia i że jest Pan dla mnie jednym z ostatnich tak bliskich memu sercu lekarzy II Rzeczypospolitej.

Edward Rużyłło: Bardzo dziękuję Panu Profesorowi za tę rozmowę. Jest to dla mnie nie tylko zaszczyt, ale także źródło wielkiej radości, ponieważ znajduję wiele wspólnego w naszych myślach i odczuciach. Mam wielką nadzieję, że liczba tak myślących lekarzy będzie się szybko powiększała.