<< powrót

Exodus- Służba zdrowia po Powstaniu Warszawskim

Jerzy Hagmajer - Urywki ze wspomnień z Powstania Warszawskiego

Jerzy Hagmajer – Urywki ze wspomnień z Powstania Warszawskiego

1913-1998 – chirurg, działacz społeczny, działacz ruchu narodowego, jako student medycyny przez kilka tygodni więziony w Berezie Kartuskiej. Obrońca Warszawy we wrześniu 1939. Zastępca komendanta głównego (Bolesława Piaseckiego) Konfederacji Narodu (KN).

Ideologia Konfederacji Narodu była oparta o katolicyzm i nacjonalizm, łagodzony uniwersalizmem chrześcijańskim, który stanowił fundament ruchu. Upowszechnieniu ideologii służyła prasa, między innymi: „Nowa Polska Gospodarcza”, „Nowa Wieś”, „Sztuka i Naród”. Wokół miesięcznika „Sztuka i Naród” skupiło się grono wybitnych młodych poetów i prozaików, wśród których byli Onufry Kopczyński, Wacław Bojarski, Włodzimierz Pietrzak, Andrzej Trzebiński, Tadeusz Gajcy, Stroiński. Wszyscy zginęli w czasie działań wojennych. Kapelanem ruchu był ojciec Józef Warszawski „Paweł”.

Jerzy Hagmajer był porucznikiem Armii Krajowej o pseudonimie „Kiejstut”, więźniem Pawiaka.

Od września do 10 października 1939 roku zastępca lekarza naczelnego, Jerzego Zańskiego, szpitala wojskowego przy ulicy Zakroczymskiej.

W czasie Powstania Warszawskiego walczył w Zgrupowaniu „Radosław”.

Po upadku powstania z grupą lekarzy wojskowych: Janem Mazurkiewiczem „Radosławem”, dr. Chodorowskim oraz Henrykiem Bukowieckim tworzył w Częstochowie w pomieszczeniach przekazanych przez zakon paulinów szpital nazwany Szpitalem Warszawskim.

W latach 1945-1980 – lekarz chirurg w Szpitalu Praskim („Szpital Przemienienia Pańskiego”) i zastępca ordynatora III oddziału chirurgicznego oraz dyrektor Przychodni w Szpitalu Praskim.

Współzałożyciel tygodnika „Dziś i Jutro” oraz Stowarzyszenia PAX (przez wiele lat wiceprzewodniczący). Redaktor tygodnika „Kierunki”. Poseł na Sejm PRL III, IV, V i VI kadencji.

Organizator i pierwszy dyrektor (w latach 1949-1950) Liceum Ogólnokształcącego pw. św. Augustyna.

Odznaczony m.in.: dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Krzyżem AK, Komandorią Orderu Odrodzenia Polski.

 

 

22 lipca 1944 roku Jerzy Hagmajer wziął ślub z Teresą z Wyleżyńskich (pseudonim

„Maja”). Ślub odbył się w Kaplicy Wielgoleskiej, a wesele w Wielgolesie, majątku rodziców Teresy „wieczorem, jak przyłożyło się ucho do ziemi, słychać było nadchodzące armaty”. Następnego dnia, nowożeńcy udali się pociągiem do Warszawy (był to ostatni pociąg z Mińska Mazowieckiego do Warszawy, wkrótce dworzec został zbombardowany).

W uznaniu zasług (działalność społeczna, niepodległościowa, postawa patriotyczna) rodziny Wyleżyńskich dla regionu i Polski, z inicjatywy mieszkańców okolic Wielgolasu i gminy Latowicz, Zespołowi Szkół w Wielgolesie nadano w 2005 roku imię Rodziny Wyleżyńskich.

Teresa z Wyleżyńskich Hagmajerowa „ Maja” zmarła w 2004 roku. Odznaczona m.in.: Krzyżem Walecznych, Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Krzyżem AK.

Prapradziad Georg Adalbert Hagmajer, chirurg, syn profesora teologii chrześcijańskiej, przeniósł się z królestwa Wirtembergii i zamieszkał w 1781 roku w Ostrołęce. Przez ostatnie lata swego życia był burmistrzem tego miasta. Wielu członków rodziny było zaangażowanych w pracę społeczną (m.in. Rafał Hagmajer był inicjatorem i animatorem budowy kościoła w Milanówku), działalność patriotyczną. Związani byli głównie z narodową demokracją.

Ojciec Stanisław Hagmajer, studiował na wydziale medycznym Imperatorskiego Uniwersytetu Warszawskiego. W setną rocznicę Insurekcji Kościuszkowskiej 17 kwietnia 1894 roku był jednym z organizatorów manifestacji patriotycznej przed domem Jana Kilińskiego na Szerokim Dunaju. Został aresztowany i osadzony w więzieniu na Pawiaku, a następnie w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej. Został relegowany i skazany na trzyletnie zesłanie do Borysoglebska. Z okazji wstąpienia na tron Mikołaja II ogłoszono amnestię i w końcu stycznia 1895 roku powrócił do Warszawy. Po wielu długo trwających staraniach o przyjęcie na studia czynionych na różnych uniwersytetach na terenie cesarstwa, udało mu się uzyskać zgodę żandarmerii i władz uniwersyteckich na kontynuowanie nauki na Jurijewskim Uniwersytecie w Dorpacie. W okresie dorpackim był członkiem Korporacji „Polonia”. Po raz drugi został osadzony w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej w 1905 roku, za to, że mając dyżur w Pogotowiu Ratunkowym, zawiózł karetką rannego odłamkiem bomby zamachowca do domu rodzinnego zamiast do więzienia. Po skończeniu studiów prowadził rozległą praktykę lekarską na Pradze, pracował w Szpitalu Praskim. Zmarł w 1949 roku. Na jego pogrzebie na Cmentarzu Bródnowskim zebrało się bardzo wiele ludzi.

Matka Maria Hagmajer z domu Michaeli (rodzina Michaeli przybyła do Polski z Florencji na początku XIX wieku), stomatolog (absolwentka Instytutu Dentystycznego, egzamin państwowy zdała na Uniwersytecie w Kazaniu, praktykę lekarską rozpoczęła w roku 1902 w Warszawie).

Brat Bolesław Andrzej Hagmajer, walczył w 1920 roku pod Radzyminem, w 1939 roku zmobilizowany jako kapitan Marynarki Wojennej walczył w Flotylli Pińskiej, osadzony w Starobielsku, zginął w 1940 roku w Charkowie.

 

Jerzy Hagmajer

1 sierpnia

Ulice Warszawy miały niecodzienny wygląd. Niemców ani śladu, ożywiony ruch dorożek i riksz wiozących młodych ludzi, przeważnie w oficerkach, chodniki również były pełne niedwuznacznie wyglądających konspiratorów. Dotarliśmy bez incydentów na ul. Żytnią. Tam uzyskałem adres Radosława, który miał kwaterę na ul. Okopowej. W pobliżu, w fabryce Kamlera miał miejsce postoju gen. Bór-Komorowski.

Radosław zarządził odprawę, w której wzięło udział około 30 osób. Nastąpił przydział zadań bojowych, po czym rozeszliśmy się. Punktualnie o godz. 17 (godzina „W”) rozległ się grzechot broni maszynowej. Oddziały przystąpiły do akcji.

Gdy się ściemniło, poszedłem powtórnie do Radosława. Zaproponował mi funkcję swego adiutanta. Podziękowałem mu i oświadczyłem, że będę bardziej potrzebny jako lekarz. „Jak Pan sobie życzy”- odpowiedział. Skierował mnie wobec tego do szpitala Karola i Marii wraz z sanitariuszkami KN. Halinę pozostawił u siebie jako łączniczkę bojową sztabu zgrupowania. Zgrupowanie Radosława opierało się głównie na oddziałach Kedywu. W jego skład wchodziły bataliony „Zośka”, „Parasol”, „Miotła”, „Czata”. Były to oddziały wyborowe, prawdziwy kwiat młodzieży konspiracyjnej.

W szpitalu Karola i Marii wpadłem od rana w wir zajęć. Podobnie jak Teresa i inne sanitariuszki. Do szpitala stale napływali ranni, niektórzy w stanie agonalnym. Głównym chirurgiem był dr Hroboni, niezwykle utalentowany lekarz. Wkrótce stałem się jego asystentem w operacjach. Na samodzielne operowanie nie mogłem się zdobyć, gdyż moja znajomość chirurgii ograniczała się do stażu w szpitalu św. Rocha. Ale i tak miałem pełne ręce roboty, asystując do operacji, pracując na sali opatrunkowej, prowadząc chorych. Z niepokojem nasłuchiwaliśmy odgłosów dział dochodzących z prawego brzegu Wisły.

Pamiętam, że odpoczywaliśmy z dr. Hrobonim w przerwie miedzy operacjami. Była to noc z 3 na 4 sierpnia. Artylerii radzieckiej prawie nie było słychać. Dr Hroboni zwrócił się do mnie z krzywym uśmiechem: „No cóż, panie konspirator, zdaje się, że nie uzgodniono daty wybuchu Powstania z Armią Czerwoną?” „Jeśli tak, to jest to zbrodnia” – odpowiedziałem.

4 sierpnia rozpoczęło się przebijanie ul. Wolską dywizji Hermann Goering. Obok niej znajdowała się brygada Kamińskiego, rosyjskiego watażki, który dowodził Kałmukami, Uzbekami, Tadżykami i Ukraińcami. Gdy stało się jasne, że przebicie jest faktem, posłałem łączniczkę do mjra Skiby, który był szefem służby zdrowia zgrupowania Radosława, z prośbą o natychmiastowe zorganizowanie ewakuacji szpitala do Śródmieścia. Niestety, nie było żadnej odpowiedzi.

W sobotę, 5 sierpnia zaczęła się rzeź Woli i sąsiedniego szpitala św. Łazarza. Masowo mordowano ludność cywilną, nie oszczędzając szpitala. Przez cały dzień i noc słychać było terkot broni maszynowej, wystrzały z karabinów, jęki mordowanych ludzi.

Po południu Radosław przysłał do mnie łącznika, mającego mnie doprowadzić do zgrupowania. Zebrałem sanitariuszki i łączniczki KN, i zakomunikowałem im swoją decyzję, – że zostaję z rannymi. Im zostawiłem swobodę decydowania o swoim losie. Pytałem każdej, czy idzie z łącznikiem. Ostatecznie zostały ze mną Maja, Urszula, Antylopa i Violetta, reszta dołączyła do zgrupowania.

Rano, w niedzielę 6 sierpnia, wpadło do szpitala trzech esesmanów. Przebiegli przez szpital wołając, że wszyscy ranni i personel to bandyci i że zostaną wkrótce rozstrzelani. Na sali leżał rtm. Lossow ranny i z zapaleniem płuc. Byliśmy z nim zaprzyjaźnieni. Zawołał nas do swego łóżka i powiedział: „Ja już swoje przeżyłem, ale wy, tacy młodzi, świeżo po ślubie, żal mi was niezmiernie”. Tymczasem nic się nie działo, więc z dr. Kmicikiewiczem postanowiliśmy się ogolić, by porządnie wyglądać, gdy staniemy przed Bogiem. Ogoleni, przystąpiliśmy do codziennych zajęć.

W nocy przywieziono nam żołnierza z atakiem wyrostka robaczkowego. Postanowiliśmy go operować. Umyliśmy się do operacji, Teresa przywiozła na wózku chorego. W tym momencie szpital zaroił się od Kałmuków. Jeden z nich wpadł na salę operacyjną. Zobaczył chorego i wrzasnął „ty bandit”, „jestem żołnierz polski, nie bandit”
– rzekł akowiec siadając na wózku. Kałmuk zastrzelił chorego…

Na salach chorych rozpętało się piekło. Kałmucy strzelali do rannych nie mogących chodzić, innych zmuszano do wyjścia. Błogosławiłem w duchu Antylopę, która zdobyła dla mnie cywilne ubranie przeznaczone dla jakiegoś zmarłego. Spodnie przykryły kompromitujące mnie oficerki, panterkę wcisnąłem gdzieś w kąt, założyłem fartuch i uzbroiłem się w stetoskop. Schowałem do kieszeni zegarek i obrączkę, po czym zaczęliśmy wynosić dzieci. Uformował się pochód– na czele były niesione dzieci, potem ciągnęli ranni i personel lekarski wraz z pielęgniarkami i sanitariuszkami. Co chwilę przybiegał do mnie Kałmuk lub Ukrainiec z pytaniem „ty wracz?” oraz żądając „czasy”.

Wreszcie dobrnęliśmy do rogu ul. Górczewskiej i Młynarskiej. Sceneria była niesamowita. Wokół płonęły domy, liczne trupy pomordowanych zalegały okolicę. Zatrzymaliśmy się. Kazano pozostać rannym. Wtedy ostatni raz rozmawiałem z rotmistrzem Lossowem, który prosił mnie o zapięcie marynarki, bo chciał godnie wystąpić wobec Niemców.

Popędzono nas dalej. Personel lekarski i pielęgniarski ustawiono pod jakimś murem, naprzeciwko rozstawiono ckm. Teresa przytuliła się do mnie i powiedziała: „Tak skończyło się nasze szczęście”.

Oficer niemiecki zażądał, aby wystąpił dyrektor szpitala. Dr Kmicikiewicz, który władał biegle niemieckim powiedział, że dyrektor pozostał na terenie szpitala Karola i Marii. Wtedy oficer zaczął krzyczeć, że albo dyrektor się ujawni, albo wszyscy będą rozstrzelani. Kmicikiewicz wystąpił z szeregu. Oficer wezwał najbliższego Kałmuka i kazał mu strzelić do doktora. Padł strzał, Kmicikiewicz zwalił się na ziemię.

W tym czasie nadjechał motocykl wiozący jakiegoś stabsarzta. Zwrócił się do prowadzącego egzekucję i oświadczył, że szpital Wolski jest pozbawiony lekarzy i pielęgniarek i zarządził marsz w kierunku szpitala. Gdy ruszyliśmy, usłyszeliśmy strzały z broni maszynowej. To rozstrzelano pozostawionych rannych żołnierzy AK. Szliśmy dalej zrozpaczeni śmiercią ich i dr. Kmicikiewicza, który poświęcił się dla nas i za nas.

Wreszcie dotarliśmy do szpitala Wolskiego. Ledwo wnieśliśmy rannych i dzieci, przyszedł rozkaz, by wszystkich rannych odstawić z powrotem do szpitala Karola i Marii. Kilku rannych nie posłuchało rozkazu i gdzieś się ukryło. Pielęgniarki i salowe wyruszyły w drogę powrotną.

Pojawił się dr Woźniewski. Wymęczony, nie śpiący od dwóch dni, przyjął nas serdecznie. Okazało się, że jakaś folksdojczka zażyczyła sobie jego opieki i w ten sposób pozostał w szpitalu. Był sam, toteż z ulgą przyjął nas – lekarzy i pielęgniarki.

Zaprowadził mnie do gabinetu dyrektora – jeszcze widoczne były ślady trzech mózgów na ścianie. Własowcy na polecenie Niemców zastrzelili dyrektora Piaseckiego, prof. Zeylanda i kapelana ks. Ciecierskiego. Następnego dnia przybyli dr Bogdanowicz i personel szpitala Karola i Marii wraz z dziećmi. Okazało się, że ranni zostali rozstrzelani na dziedzińcu szpitala. Niemal jednocześnie otrzymaliśmy wiadomość, iż grupa wyprowadzona 5 sierpnia ze szpitala Wolskiego, po przejściu kilometra, została zatrzymana i rozstrzelana z broni maszynowej. Wśród rozstrzelanych znajdowali się dwaj znakomici chirurdzy – dr Sokołowski i prof. Grzybowski.

Sytuacja powoli się stabilizowała. W szpitalu zorganizowano niemiecki punkt opatrunkowy, co spowodowało pozbycie się Kałmuków. Byliśmy jednak ograniczeni w ruchach, gdyż Niemcy nie pozwalali na opuszczenie szpitala. Zresztą nie było to bezpieczne. Z okna widziałem wielokrotnie zatrzymywanych cywilów, którym strzelano w głowę na pobliskim kartoflisku. Padali zwiotczali na ziemię…

Dr Woźniewski zorganizował opiekę nad chorymi i rannymi, zajął się zaopatrzeniem szpitala w żywność i wodę. Znał doskonale niemiecki, więc obronił szpital przed szabrującymi żołnierzami. Warszawa walczyła pod ostrzałem artyleryjskim i w czasie ciągłych nalotów. Rozpoczęły się sporadyczne loty alianckie. Nocą zbliżały się do płonącego miasta, dokonując zrzutów. Niestety wiele samolotów trafiano ogniem artylerii przeciwlotniczej.

17 sierpnia Niemcy zwinęli punkt sanitarny, przenosząc się bliżej linii frontu. Objąłem wtedy zaimprowizowane ambulatorium. Dawało to możliwość kontaktu ze światem. Dochodzący z rejonu Warszawy ludzie przekazywali nam wiadomości z radia.

Na koniec sierpnia nastąpił ten długo oczekiwany akt ze strony niemieckiej. Skończyły się rozstrzeliwania, do kościoła św. Wojciecha podążały rzesze ludzi ewakuowanych z poszczególnych dzielnic Warszawy. Dr Woźniewski kilkakrotnie udawał się do kościoła i za każdym razem udawało mu się wydobyć kilku, a nawet kilkunastu żołnierzy AK.

Exodus warszawiaków trwał nadal. Wzmagały się ostrzał artyleryjski i naloty sowieckie, wreszcie w połowie września Armia Czerwona zajęła Pragę. Mieliśmy nadzieję, że ofensywa pójdzie dalej, ale się nie udało. 18 września przeżyliśmy nalot 100 fortec amerykańskich. Zostały przywitane ostrym ogniem dział przeciwlotniczych, ale z powodu znacznej wysokości nie przyniósł on szkód Amerykanom.

W pewnym momencie rozwinęło się kilkaset spadochronów. Nie wiedzieliśmy, czy to desant, czy tylko zrzuty. Ostrzał jeszcze się wzmógł. Po dłuższej chwili było już jasne, że to zrzuty. Część Niemcy zestrzelili, większa ilość pojemników spadła na tereny zajęte przez wojsko niemieckie, tylko kilkanaście wylądowało na terenie polskim. Jeszcze jedno rozczarowanie!

Tymczasem Niemcy przystąpili do planowanego niszczenia pozostałych na Woli obiektów. Miotaczami płomieni podpalali domy, ulica po ulicy. Jeśli pożar wygasał, rozpoczynali akcję na nowo. W ten sposób likwidowali resztki ocalałego miasta. To samo robili z innymi dzielnicami, opuszczonymi przez mieszkańców.

Przybyły Szpital Maltański i szpital Św. Rocha z dr. Wiechno. Przywitaliśmy się radośnie, gdyż Wojtek słyszał, że zginęliśmy. Coraz częściej mówiło się o ewakuacji szpitala. Mijał dzień za dniem i nic się nie działo, poza tłumami warszawiaków opuszczających miasto. Kiedyś wśród wychodzących spotkałem Zofię Kossak. Na pytanie, czy czegoś nie potrzebuje, machnęła tylko ręką. Kompletnie przybita tragedią powstania.

Niemcy dostarczyli z honorami, niesioną na siatce od łóżka Marię Rodziewiczówną. Miała 100 lat i dopominała się kwaszonej kapusty. Niestety nie mogłem zaspokoić jej życzenia.

Pod koniec września Teresa zobaczyła na furce jadącego Miecza Kurzynę. Z okrzykiem „mein Bruder, mein bruder” wyciągnęła go z transportu. Miecz był wymizerowany i ranny w nogę. Nie mógł uwierzyć, że żyjemy, gdyż ojciec Paweł odprawił za nas mszę świętą po rzezi rannych w szpitalu Karola i Marii. Dr Koźniewski zatrudnił Miecza w charakterze scheismeistra, my zajęliśmy się wyrobieniem mu kennkarty na prawdziwe nazwisko.

Spotkanie z Mieczem, poza radością, pogrążyło nas w głębokim smutku. Dowiedzieliśmy się o śmierci Tadeusza Kurzyny, Zdzisława Piaseckiego, brata Bolesława. W czasie przenoszenia meldunku do Radosława zginęła przeszyta serią z karabinu maszynowego Halina Piasecka, żona Bolesława.

W szpitalu powstańczym przy ul. Długiej, 2 września poległy Nina Wyleżyńska wraz z kilkoma koleżankami. Nina miała stopień podporucznika i była odznaczona Krzyżem Walecznych. Była to już druga osoba z rodzeństwa Teresy, która zginęła. Jej brat, Ludomir Wyleżyński, zginął pod koniec lipca w partyzantce na skraju Puszczy Rudnickiej i Ruskiej.
Czytając „Nowy wspaniały świat” Huxleya, zginął Włodzimierz Pietrzak ranny odłamkami granatu w głowę. W czasie pożaru szpitala Jana Bożego, spaliła się jego żona Irena. Polegli Gajcy i Stroiński i wielu, wielu innych, wśród nich dowódca „Miotły” mjr „Niebora” (Franciszek Mazurkiewicz). Pozostała po nich pamięć przelanej krwi, a przecież stanowili tylko cząstkę poległych, których tysiące zginęły na barykadach Warszawy.

Mówi się, że zginął kwiat inteligencji polskiej i w istocie tak było. Miną lata, zanim luka pozostała po nich zostanie wypełniona. Hekatomba krwi, o której mówił gen. Okulicki została spełniona, Warszawa wraz z niewymiernymi stratami w kulturze – zniszczona. Świat milczał i nie był wstrząśnięty tragedią powstania. Armia Czerwona stała na linii Wisły z bronią u nogi. „Witamy ciebie czerwona zarazo” – pisał nieznany autor, powstaniec, który stracił już wszelką nadzieję.

Powstanie dogasało. 2 października został podpisany akt kapitulacji Warszawy. Wszyscy Akowcy mieli opuścić miasto, zdając broń i jechać do stalagów i oflagów. Ludność cywilna miała również zostać ewakuowana.

Następnego dnia postanowiliśmy udać się do Śródmieścia. Wyruszyliśmy rano, ja w towarzystwie kilku sanitariuszek, wśród nich oczywiście była Teresa. Koło kościoła na Chłodnej zatrzymał nas uzbrojony gestapowiec. „Dokąd pan prowadzi te kobiety?” – zapytał czystą polszczyzną. „Do Śródmieścia, po zaopatrzenie szpitala Wolskiego” -odpowiedziałem. Gestapowiec długo się namyślał, wreszcie pozwolił dziewczętom iść dalej, a mnie kazał wracać do szpitala. Teresa przeżyła chwile grozy, gdyż była pewna, że esesman zastrzeli mnie.

Następnie przybyła dr Misiewicz, wicedyrektor Instytutu Gruźlicy. Ponieważ rozmowy o ewakuacji szpitala posuwały się, szybko doszliśmy do porozumienia.

Nadszedł dzień 10 października. Pożegnaliśmy się z dr. Woźniewskim bardzo serdecznie, jeszcze raz wyrażając podziw dla jego postawy w czasie dwóch miesięcy działalności szpitala. Przecież to dzięki przede wszystkim jego staraniom około 500 chorych przetrwało te czasy pełne grozy.

Udaliśmy się na Dworzec Zachodni, gdzie był już podstawiony pociąg złożony z wagonów towarowych. Załadowaliśmy chorych i sprzęt i po kilku godzinach oczekiwania pociąg wreszcie ruszył.