<< powrót

Powstanie Warszawskie i Medycyna tom I

Chirurg i wojna CZ.3

Stefan Wesołowski

Chirurg i wojna

Cz.3

Wieczorem 9 X dano mi znać, że Niemcy przyprowadzili kobietę rodzącą. Przeraziłem się nie na żarty! Na położnictwie nie znam się zupełnie i nie mam w tej dziedzinie doświadczenia, przeprowadzenie zaś porodu w obecnych warunkach aseptyki i do tego w Szpitalu Zakaźnym stanowiło dla mnie problem nie lada. Przerażony biegnę do chorej i kogo widzę? Na korytarzu pod eskortą dwóch żandarmów stoi mój serdeczny przyjaciel, Władysław Kasprzyk ze swoją żoną. Tuż przed powstaniem była ona badana przez dr Szczodrowską, która orzekła, że wobec szczupłej budowy pacjentki prawdopodobnie trzeba będzie robić cesarskie cięcie, gdyż poród siłami natury może być bardzo trudny. Jeśli tak doświadczony położnik, jak dr Szczodrowska spodziewała się powikłań i to w okresie, kiedy stan pacjentki był względnie dobry, to co mówić teraz po dwóch miesiącach powstania! Przerażony badam pacjentkę i stwierdzam, że bóle porodowe są jeszcze słabe. Opróżniam z chorych pokoik i staram się stworzyć dla niej możliwie dobre warunki.

Od tej chwili zaczynają się moje nowe udręki. Ani u nas, ani w Szpitalu Wolskim nie ma położnika, jestem zdany na własne siły. Otuchy dodaje mi jeden z moich pacjentów, lekko ranny lekarz weterynarii, który uspokaja mnie mówiąc: – Panie doktorze! Niech pan się nic nie boi, ja w położnictwie u zwierząt mam duże doświadczenie. Niewiele mnie to oświadczenie uspokaja. Bóle zwiększają się powoli i dopiero po trzech dobach trwożliwego wyczekiwania przy wydatnej pomocy mojej i weterynarza pacjentka szczęśliwie urodziła dużego chłopaka. Jest to moje jedyne przeżycie położnicze w dotychczasowej karierze lekarskiej. 19 X 1944 r. opuściłem Szpital św. Stanisława udając się wraz z ewakuowanym Szpitalem Dziecięcym im. Karola i Marii do Piotrkowa. 20 X wieczorem dotarłem do rodziny w Piotrkowie.

Na początku powstania w Szpitalu Wolskim dyrektor Piasecki bardzo dobrze zorganizował prowadzenie księgi przyjęć rannych i księgi operacyjnej. Notowaliśmy tam dane personalne i przebieg operacji. Kiedy Niemcy zaczęli atakować Wolę, wszystkie te dokumenty zniszczyliśmy. W Szpitalu św. Stanisława nie miałem czasu na notowanie nazwisk, rozpoznań i wykonywanych zabiegów. Dopiero kiedy przewaliła się fala rannych, zdołałem zanotować kilkadziesiąt nazwisk. Nazwiska niektórych rannych, operowanych i zmarłych z września 1939 r. i z okresu powstania przekazałem do ZBOWiD–u.

Ciężki okres popowstaniowy spędziłem wraz z rodziną w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie dzięki pomocy dr Teresy Różyckiej, żony mojego aresztowanego przyjaciela, dr. Stanisława Różyckiego, zdołałem zatrudnić się w tamtejszym szpitalu. Po przybyciu do Piotrkowa po paru dniach pobytu u dr Teresy Różyckiej żona moja, nie chcąc być dla niej ciężarem, przeniosła się z dziećmi i rodzicami do wynajętej maleńkiej kuchenki na przedmieściu. Kiedy po przyjeździe do Piotrkowa odnalazłem ich i zobaczyłem, jak w tej ciasnej izdebce na podłodze, na sienniku bez prześcieradła leżały biedne, wychudzone nasze dzieci – zapłakałem. Dopiero znacznie później udało się nam uzyskać pokój z kuchnią przy ul. Rokszyckiej. Naprzeciwko nas mieszkała sympatyczna rodzina kolejarza, Zenona Bystrzyckiego. Okazali nam w tym ciężkim okresie wiele życzliwości. Zrewanżowałem się panu Bystrzyckiemu w 26 lat później, biorąc go do mojej kliniki w Warszawie i operując.

Jak wszyscy warszawiacy cierpieliśmy wtedy straszliwą biedę. Pewnego zimowego dnia usłyszeliśmy nieśmiałe pukanie do drzwi i ku naszemu zdumieniu stanął przed nami objuczony olbrzymim plecakiem, z bańką mleka w ręku dr Mieczysław Justyna. Byłem pewien, że zabito go w Szpitalu św. Łazarza. Siny z zimna – tego dnia było 20° mrozu – z trudem począł ściągać plecak wyładowany chlebem, słoniną, kaszą i innymi, dawno przez nas nie widzianymi „delikatesami”. Dowiedziawszy się o naszym pobycie w Piotrkowie dr Justyna zabrał, co mógł unieść i zrobiwszy pieszo z ciężkim plecakiem 20 km przyszedł nam pomóc. Potem zorganizował ze swej wsi stały, codzienny dowóz mleka dla dzieci. Tak wygląda prawdziwa przyjaźń!

Jak ocalał dr Justyna? Kiedy Niemcy wdarli się do Szpitala św. Łazarza od ul. Wolskiej, dr Justyna przeskoczył przez ul. Leszno i udał się do Szpitala Dziecięcego im. Karola i Marii. Wyprowadzony w tłumie po zajęciu szpitala przez Niemców i prowadzony w kierunku fortu na Woli zdołał wymknąć się z tłumu i ukryć. Potem nocami lasami dotarł do rodzinnej wsi Żarnowicy pod Piotrkowem. Wiosną 1945 r. ściągnąłem dr. Justynę do naszego oddziału chirurgicznego w Szpitalu Wolskim przy ul. Płockiej 26, gdzie dr Manteuffel zatrudnił go jako asystenta. W następnych latach, odbywszy specjalizację w Karolińska Sjukhuset w Sztokholmie, w klinice sławnego prof. Crawfoorda, dr Justyna został pierwszym anestezjologiem w kraju, a następnie konsultantem krajowym Ministerstwa Zdrowia w zakresie tej specjalności. Niesłychanie zdolny i pracowity, mając już za sobą pracę na chirurgii i urologii, stał się wybitnym anestezjologiem, wzywanym do operacji na terenie całego kraju w okresie, kiedy anestezjologia zaczynała się dopiero rozwijać. Miałem możność sam osobiście zaznać jego sztuki kojenia bólu, kiedy wiele lat później dawał mi narkozę podczas ciężkiej operacji, wykonywanej przez towarzysza moich przeżyć okupacyjnych i drogiego przyjaciela, prof. Leona Manteuffla.

Z nielicznych przyjemnych spotkań z pobytu w Piotrkowie z wdzięcznością wspominamy dr. Bronisława Broszkowskiego i jego małżonkę Marię, którzy w tych ciężkich czasach nigdy nie dali nam odczuć, iż jesteśmy upośledzonymi warszawiakami, a przeciwnie, starali się nam pomóc na każdym kroku. I tak obdarowani przez nich hojnie węglem nie odczuliśmy wraz z dziećmi zimna podczas tej srogiej zimy. Z ciepłem kojarzy mi się fura drzewa, skądś „wycyganiona” i nam wówczas przysłana przez mojego pacjenta ze Szpitala św. Stanisława, ks. Henryka Szklarka–Trzcielskiego, bohaterskiego kapelana reduty Banku Polskiego. Znalazł się on również na dalszym leczeniu w szpitalu w Piotrkowie i, choć sam ciężko ranny, starał się nam pomagać, jak mógł. W Piotrkowie jeszcze raz drogi nasze zetknęły się z doc. dr. Wiktorem Dega, który przebywszy Powstanie Warszawskie w szpitalu powstańczym przy ul. Lwowskiej, znalazł się z całą rodziną w Szpitalu im. Karola i Marii we Włodzimierzowie pod Piotrkowem.

Przez skromne nasze lokum przy ul. Rokszyckiej przewinęło się wielu lekarzy, wędrujących między Podkową Leśną a Krakowem w poszukiwaniu rodzin lub pracy. Bywali u nas: doc. Wiktor Dega, dr Jan Bogdanowicz, Mieczysław Tylicki, dr Andrzej Biernacki i inni. Każdy z nich był przyjmowany gorącym sercem i pełnym talerzem gorącej, ale cienkiej zupki, gdyż wszyscy wtedy byliśmy głodni. Przeżyłem jeszcze jedno „żniwo chirurgiczne” podczas zwycięskiej ofensywy Armii Czerwonej w styczniu 1945 r. Przez wiele dni i nocy operowałem z czołówką chirurgiczną sowiecką w Szpitalu św. Trójcy w Piotrkowie, zapoznając się z zasadami nowoczesnej chirurgii wojennej. Byłem uderzony szerokim stosowaniem transfuzji krwi i ujęty koleżeńskością komendanta czołówki, majora chirurga. Po wielu miesiącach niedojadania po pierwszym pracowitym dniu i licznych wspólnych operacjach goszczony przez kolegów sowieckich objadałem się do syta „tuszonką” z marmoladą!

W dniu 10 II 1945 r. różnymi środkami lokomocji, a przede wszystkim na piechotę, dotarliśmy z żoną do naszego zrujnowanego i ogołoconego mieszkania na Pięknej 3. Tegoż samego dnia w zniszczonym i obrabowanym Szpitalu Wolskim przy ul. Płockiej 26 przy pomocy sióstr szarytek wykonałem pierwszy zabieg operacyjny po powrocie do ukochanego szpitala – naciąłem panaritium! Wczesną wiosną powróciłem na stałe do pracy w oddziale chirurgicznym Szpitala Wolskiego prowadzonym przez dr. Leona Manteuffla. Wojna jeszcze trwała, chirurdzy stale mieli nawał pracy. Wróciłem do szpitala, w którym walczyłem, cierpiałem, z którego prowadzony na śmierć cudem ocalałem! Do szpitala, który ukochałem i w którym pracowałem równe dwadzieścia lat, aby go z żalem opuścić powołany na Katedrę Urologii Akademii Medycznej w Warszawie.

Po ukazaniu się pierwszego wydania tych wspomnień otrzymałem szereg listów i odbyłem szereg rozmów. Treść niektórych z nich przytaczam poniżej.

Dr med. J. Hanczewski z Poznania, będąc w mojej klinice na kursie urologicznym, oświadczył, że wśród lekarzy, którzy wraz z doc. Degą pozostali w szpitalu w Dobrzelinie był jego teść dr med. Franciszek Witaszek. Podczas okupacji działał on w wielkopolskim ruchu oporu. Zginął z rąk gestapo. Bohaterskie jego czyny są dokładnie opisane przez H. Tychera w „Przeglądzie Lekarskim” XXIII, seria II, 1/1967, ss. 131–147.

Mój towarzysz nieudanej podróży do Gdyni we wrześniu 1939 r., dr med. Aleksander Sybilski, szczęśliwie ocalał. Dowiedziałem się o tym dopiero po ukazaniu się „Pamiętników chirurgów”. Pracuje jako ordynator oddziału wewnętrznego w szpitalu powiatowym w Rawie Mazowieckiej.

W 1972 r. poznałem generała Romana Paszkowskiego, z którym przypadkowo dogadaliśmy się, że, jako podporucznik 22 pp., ranny we wrześniu 1939 odłamkami pocisku artyleryjskiego, był operowany w naszym szpitalu w Dobrzelinie.

Ks. Stanisław Niczyperowicz po szczęśliwie przebytych licznych operacjach wyzdrowiał i jest moim najwdzięczniejszym byłym pacjentem. Trzy razy do roku, na święta Bożego Narodzenia, Wielkanoc i św. Stefana, przychodzi z życzeniami. Staje skromnie przed drzwiami, składa życzenia i przez próg wręcza butlę wina. Nigdy w swej skromności nie chce przestąpić gościnnego progu naszego domu, aby choć małą cząstkę smakowitej zawartości tej butli wspólnie spożyć! A ile tych butli było już w okresie 1946–1973!

Rozpocząłem moje wspomnienia wojenne od opisu poznania kapitana WP, doc. dr. med. Wiktora Degi, w bombardowanym szpitalu toruńskim. Przez okres od września 1939, okupację i po powstaniu drogi nasze wielokrotnie spotykały się. Zrodzona wtedy przyjaźń trwa do dziś. Najpierw przyjaźniliśmy się my – rodzice, potem nasze dzieci, a teraz dzieci naszych dzieci! Kończę zatem te wspomnienia listem prof. W. Degi, otrzymanym od niego po przesłaniu mu na imieniny „Pamiętników chirurgów”:

„Poznań 18 X 72

Kochany Przyjacielu,

Wielką radość sprawiłeś mi swymi „Pamiętnikami chirurgów” z cenną dedykacją imieninową. Był to najcenniejszy dar. Czytałem Twój rozdział jednym tchem. Przeniosłem się natychmiast w owe gorące dni …

Serdecznie dziękuję Ci za miłe słowa o mnie …

Uściski

Twój Wiktor Dega.”

Piszę te słowa późnym wieczorem 14 X 1973 r. po powrocie z akademii, zorganizowanej w związku z XXX–leciem naszego wojska. Była to uroczystość zorganizowana przez ZBOWiD, celem wręczenia zweryfikowanych odznaczeń. Po powstaniu wraz z prof. Leonem Manteufflem zostaliśmy odznaczeni przez płk. Radosława (Jana Mazurkiewicza) Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami za działalność w czasie okupacji i dwukrotnie Krzyżem Walecznych za powstanie. Została nam też nadana pamiątkowa odznaka batalionu Parasol.

Po części oficjalnej akademii odbyła się część artystyczna. Słuchaliśmy pięknej gry zaprzyjaźnionego z nami pianisty wirtuoza, prof. Jana Kadłubiskiego, a potem pieśniarza Warszawy pana Mieczysława Fogga. Na uroczystości była wraz ze mną moja żona Zofia i córka Ania ze swoją córeczką, czteroletnią Joasią, z którą wręczyliśmy panu Foggowi kwiaty. Zaskoczony moją tu obecnością pan Mieczysław w pięknych słowach coram publico podziękował mi za kwiaty i za dwie udane operacje, a Joasię ucałował serdecznie. Obok nas siedziała pani dr Halina Dunin–Karwicka–Rakoczy ze swoim mężem, dawna łączniczka batalionu Parasol, Janina, wdowa po zmarłym na skutek ran odniesionych w powstaniu, bohaterskim poruczniku Lutym. Na uroczystości tej była również pani Irena Gieysztor, żona zmarłego na skutek przeżyć okupacyjnych wielkiego działacza, profesora Uniwersytetu Warszawskiego, wielkiego naszego przyjaciela, Mariana Gieysztora.

Niestety! prof. Leon Manteuffel nie doczekał tej pięknej uroczystości. Zmarł 26 III 1973 r. po ciężkiej operacji. On, który tylu chorym uratował życie swoim talentem chirurgicznym, nie mógł być uratowany przez chirurgię, której poświęcił cały swój pracowity żywot! Jeszcze wcześniej, bo 31 XII 1969 r., zmarł nagle bohaterski dyrektor Szpitala Wolskiego z okresu powstania, doc. dr med. Zbigniew Woźniewski. Mimo ciężkiej choroby serca do końca zachował swój wspaniały humor i pogodę, optymistycznym zachowaniem pokrywając ciężki stan swego zdrowia. Odeszło dwóch moich bliskich przyjaciół, dwóch z trzech cudem ocalałych lekarzy Szpitala Wolskiego …

A dziś, wspominając „mój szpital”, nie mogę się pogodzić z tym, że historyczne imię Szpitala Wolskiego, okryte sławą bohaterskich akcji i uświęcone krwią poległych w nim lekarzy, pielęgniarek i chorych, zostało mu zabrane!

Przedruk z: Pamiętniki chirurgów, Czytelnik, Warszawa 1974.